Jerzy Stuhr reżyser, to podobna droga formalna i artystyczna wizja jaką zawsze szedł Feliks Falk i można by napisać, iż to żadne zaskoczenie bowiem kapitalna współpraca obu panów (aktor Stuhr plus Falk reżyser) wypromowała im nazwiska i w niewiele młodszym wówczas absolwencie krakowskiego PWST miłość do kina moralnego niepokoju zaszczepiła. W układzie Stuhr aktor, Stuhr reżyser, to więc tak, jakby sam Stuhr sobie zapewniał możliwość grania tego, co Falk mu niegdyś umożliwiał. :) Nie ukrywa też sam zainteresowany, że jego największym mistrzem filmowego oręża jest Krzysztof Kieślowski, zatem zaprawdę powiadam wzory wybrał znakomite. Tydzień z życia mężczyzny prezentuje się jako typowe rodzime kino obyczajowe, nieco bardziej naturalnie ambitne, gdyż aspirujące do miana psychologiczno-socjologicznego kina wysokich lotów. W tym przypadku bohaterem mężczyzna, w trochę więcej niż średnim wieku - z ułożonym życiem osobistym, zawodowo spełniony i niestety trochę znudzony codziennością. Problematyka w jaką postaci Stuhr ubiera zaiste bardzo trudna. Raz macierzyństwo, bo bezdzietność, dwa z własnej perspektywy relacji między dorosłymi doświadczenia. Potrzeba kobiecej samorealizacji, ale też samcze instynkty - kryzysu wieku słabości. Trochę komplikacji naraz na siebie się nałożyło i jak to w "post kieślowskim" kinie moralnego niepokoju, przy akompaniamencie wybitnie wpływającej na nastrój i emocje widza z tła muzyki, bohater wraz z najbliższym otoczeniem musi stawić im czoła. Mądra treść, ascetyczna forma i czasem tylko nieco przesady w dodawaniu wątków z (przepraszam) doopy, których większość zostaje porzuconych lub zakończonych co najmniej nonsensownie. Do tego Stuhr aktor tak schematycznie „stuhrowy” i w dodatku momentami kompletnie bez wyrazu, daje finalnie obraz z rozmytym potencjałem i (przepraszam jeszcze raz) nadętym jak sam sk******* pretensjonalizmem.
wtorek, 31 maja 2022
poniedziałek, 30 maja 2022
Coma - Pierwsze wyjście z mroku (2004)
niedziela, 29 maja 2022
Sonata (2021) - Bartosz Blaschke
Przez wzgląd na temat, pierwsze moje skojarzenie powędrowało w stronę znakomitego filmu Macieja Pieprzycy. Chce się żyć tak samo mocno poruszało, jak dostarczało ciepłej historii o wytrwałości i miłości. Także główna rola Michała Sikorskiego w filmie Bartosza Blaschke, podobnie do złudzenia wręcz bliźniaczo autentyczna jak kreacja Dawida Ogrodnika. Tak samo role rodziców, odpowiednio Doroty Kolak z Arkiem Jakubikiem i Małgorzaty Foremniak partnerującej Łukaszowi Simlatowi, są na najwyższym poziomie. Foremniak genialna, kompletnie zmieniająca swoje serialowe aktorskie oblicze, a Simlat cóż - ponownie postawiony przed nie lada wyzwaniem, gra fenomenalnie. Ogólnie obrazy to nakręcone dość podobnie i równie sugestywnie oddające życie osób z niedoskonałościami rozwojowymi i brakami w fizycznej sprawności. W nich za sprawą ludzkiego wymiaru człowieczeństwa nieskromna doza poczucia humoru, wyrozumiałość gigantyczna, ale również poczucie pulsującego w zmęczonych oczach smutku, nerwy, frustracje, ale zawsze z fundamentem miłości. Uparci jak osły, nieprawdopodobnie zdeterminowani, z anielską cierpliwością, niezwykłą atencją obdarzający problem rodzice i pomimo przeszkód i własnych słabości dźwigający swój krzyż bez cierpiętnictwa - bez względu że na granicy psychicznej odporności. Doskonale napisane życiowe dialogi, wysoki poziom skoncentrowanego na istocie scenariusza i tężejącego wraz z rozwojem sytuacji życiowego dramatyzmu oraz prawda, prawda i jeszcze raz prawda, że ludzie i ich funkcjonowanie nigdy nie jest czarne albo białe. Dwa piękne filmy o walce z ograniczeniami i poświeceniu najbliższych. Obowiązkowo do obejrzenia.
P.S. A finałowa scena koncertu? Wzruszenie i to nie takie zwyczajne na jedną symboliczną łzę. Wzrusz na łez jezioro. Jeziora, w którego tafli odbija się księżyc. Księżyc z Sonaty Beethovena.
sobota, 28 maja 2022
Rammstein - Herzeleid (1995)
Trzeba przyznać, że jakby bardzo popularność Rammstein nie była oparta na "szołmeństwie", tak w wydaniu teledyskowym jak i koncertowym, to ich zaskakująco skuteczna kariera, to nie tylko kapitalny marketing, ale też raz pomysł na siebie, błyskotliwa inteligencja (bo obserwacja, bo dosadny komentarz), ale i sprawność tak instrumentalna jak kompozycyjne rzemiosło rzetelne. Na piedestale od połowy lat dziewięćdziesiątych stoją i wciąż bez problemu utrzymujący pozycję, a to w obecnej rzeczywistości kolosalnego przesytu bodźców, ciągłej zmiany trendów i kompletnego zsunięcia się gitarowego grania na margines mainstreamowej popkultury, zaiste sztuka. To był zasłużony wstęp - wprowadzenie z przynależnym marce szacunkiem. Teraz zaś na prędce przechodząc do meritum, kilka linijek tekstu o debiucie niemieckiego giganta i przy okazji (bez tego się nie obędzie) wspominek ze smarkatych własnych lat wciskając. Herzeleid trafiło w moje łapska zbiegiem kilku okoliczności. Znalazło do mnie drogę oczywiście na nośniku zwanym licencyjną kasetą magnetofonową i jeśli dobrze pamiętam niemal natychmiast po swojej premierze. Nie przypominam jednak sobie czy za sprawą rekomendacji kolegi, czy sam wyciągając łapska po świeżą, pachnącą jeszcze farbą drukarską kopię, zabiegałem o jej wypożyczenie - jak się okazało wstyd jak cholera, na wieczne nieoddanie. Ale w sumie gdyby ofierze moich nieuczciwych praktyk na jej odzyskaniu zależało, to by przecież kolega wbił mi na kwadrat, bądź chociaż zadzwonił aby przypomnieć zapominalskiemu. Wówczas pokornie zwróciłbym własność, przepraszając oczywiście za zaniechanie - spuściłbym wzrok, w poczuciu winy tłumacząc się gęsto prosił o wybaczenie, obiecując iż nigdy więcej to się nie powtórzy! Bowiem starzy na złodzieja mnie nie wychowali, a tylko na zawieszonego w myślach pasjonata między innymi nuty. Wróć! Sam się takim stałem, bowiem przed codziennością (na marginesie rówieśniczego życia towarzyskiego funkcjonując) w muzyczny świat emigrowałem. :) Przesada, przesada, przesada, przesada aż bije po ślepiach - oddałbym własność rżnąc głupa i wrócił w objęcia szalonego rozrywkowego życia! Jak każdy dorastający mężczyzna w ówczesnych czasach! Ale kumpel o zwrot taśmy nie zabiegał, a wkrótce stała się ona częścią mojej wciąż rosnącej kolekcji takowych i istotnym, bo startowym fragmentem systematycznie od tamtej chwili kompletowanej dyskografii berlińczyków. Albumem wrastającym w nią naturalnie, co uczyniło ją po latach według prawa chyba ostatecznie MOJĄ. Teraz po zrzuceniu ciężaru z sumienia, mogę lżejszy o poczucie winy przejść do meritum. Hrzeleid był dla mnie jak powiem świeżości, jak coś zupełnie nowego na scenie skupionej na gitarowym łomocie. Jeszcze nie miałem pełnej świadomości, jakie klasyczne inspiracje stoją za ich pomysłem na nutę, więc spostrzegałem ową z naiwnym przekonaniem, że podobnych wycieczek, w takie marszowe tempa w siłowych brzmieniach jeszcze nie było. Jakby Laibach nie istniał i jakby ambitna elektronika monumentalna nie zaczęła się lata temu pod szyldem Kraftwerk. Wreszcie jakby ogólnie nasi zachodni sąsiedzi nie byli ekspertami od tworzenia dźwięków, które łączyły melancholię z żołnierską musztrą, a w latach osiemdziesiątych nie byli zagłębiem syntezatorowego rocka. Stąd chłopiec zrobił wielkie oczy i szeroko otwierał paszczę ze zdziwienia, że tak można i że nikt inny nie wpadł na taki pomysł. :) Prawda jest jednak tez taka, iż rzeczywiście nikt tak sprawnie nie powiązał w jednym precyzyjnego, twardego riffu z ejtisową elektroniką i nie skorzystał przy nagrywaniu cholernie chwytliwie sprofilowanych motywów, ze skrajnie sterylnego, potwornie wyrazistego brzmienia. Nikt też nie miał na pokładzie wokalisty z takim sugestywnym zapleczem wizualnym i takim możliwościami artykulacji niemieckiego akcentu. Chcę przez to powiedzieć, że to co zwróciło na nich moją uwagę, zapewniło im też szeroką rozpoznawalność u progu kariery. Bowiem bądźmy uczciwi, gdyby nie język Goethego ekipa Tilla Lindemanna mogłaby po prostu nie wypłynąć na szeroki przestwór mórz i oceanów muzycznego szołbisu.
piątek, 27 maja 2022
The Hudsucker Proxy (1994) - Ethan Coen, Joel Coen
Kąśliwa satyra na korporacyjną rzeczywistość. Bliska orwellowskim wzorcom, ale wprost nawiązująca do klasycznego hollywoodzkiego kina Franka Capry. Malowniczo zainscenizowana, tak że dla oczu przyjemności nie szczędząc, fantastycznie w ten bogato dekorowany świat wciąga. Tak nie tylko po coenowsku wszystko architektonicznie i charakterologicznie zaaranżowane, bo czuć inspiracje burtonowskie, także oczywiste skojarzenia z fantazjami gilliamowskimi - jakby forma miała dominować nad treścią pozornie, a przekornie treść tu równie istotna, bo to przecież film zacnych i szczwanych intelektualistów. Postaci intensywnie jaskrawą kreską szkicowane, więc i mocno groteskowo przerysowane, aż po skrajnie wręcz karykaturalna pozę, aby wyraziście wyciągnąć z nich ich immanentną absurdalność i poddać dosadnie prześmiewczej interpretacji. To nie jest jednak to co Kosy najbardziej u Coenów lubią, bo lepiej kiedy mniej symbolicznego szaleństwa komedyjkowego, a więcej surowego realizmu. To jest bezdyskusyjnie gites i w punkt, ale aby nie poczuć w trakcie seansu znużenia i nie doświadczyć poczucia niezrozumienia, trzeba się zawsze na taką formułę przestawić i odpowiednio do niej i od niej zdystansować. Wtedy jest fajnie i można się doskonale wyluzować wciągając w daleką od banalności satyrę oraz rozkoszować genialnym mimicznie aktorstwem.
czwartek, 26 maja 2022
Bad Omens - The Death of Peace of Mind (2022)
środa, 25 maja 2022
Evergrey - A Heartless Portrait (The Orphean Testament) (2022)
wtorek, 24 maja 2022
The Northman / Wiking (2022) - Robert Eggers
Siedziałem jak wryty, totalnie zahipnotyzowany, wpatrzony niczym w transie w przesuwające się obrazy powstałe w wyobraźni Roberta Eggersa i przeniesione z monumentalnym rozmachem, ale i wyczuloną artystyczną manierą na ekran. To nie było więc zwykłe filmu oglądanie, bo i obraz absolutnie do kategorii zwyczajnych nie należał i nie mógł już w założeniach należeć, skoro za jego powstaniem kryła się osoba, która za sprawą produkcji o niekwestionowanym walorze oryginalności w ciągu kilku lat zdobyła solidną przychylność krytyki i równocześnie uznanie posiadającego wysublimowany gust widza. The Northman nie jest może tak "diabelsko" sprofilowany jak The VVitch: A New-England Folktale ani tak wizualnie ascetycznie sugestywny jak The Lighthouse, ale z pewnością jest tak samo zajmujący i niepokojący jak obydwa i posiada dodatkowo w sobie wprawiający w lęk pierwiastek obrzędowy oraz rozmach epicki, jaki w tym rodzaju opowieści był absolutnie konieczny. A że umysł Eggersa to jakaś odjechana struktura, rzemiosło jego od początku kariery na poziomie ponadprzeciętnym, to powstał obraz z mnóstwem dopracowanych detali (przede wszystkim muzyka oraz do niej ludowa choreografia) i klimatem kunsztownym oraz zaciekle wgryzającym się w podświadomość - także z kreacją Nicole Kidman, której w takim anturażu i z takim obłędem w oczach nie mogłem się spodziewać. Poza tym cała scena, czyli spektakularne widoki z dziką surową przyrodą w dalszym planie. Wiedźmy, klątwy, zbrodnia i wcale nie taka bezdyskusyjna kara - niczym z klasycznej szekspirowskiej tragedii historia wendety, lecz z jeszcze głębszą i bardziej błyskotliwie przemyconą, wciąż aktualną puentą. Brutalny świat prostych zasad - oko za oko, ząb za ząb, zemsta jak religia, wręcz religia zemsty. Prymitywne potrzeby zaspokajania żądzy krwi i dominacji. Podboje za wszelką cenę, bez skrupułów podążanie za instynktem. Krwawe wierzenia, pozbawione głębszej niż tylko pozorna logiki działania, godne potępienia akty bezsensownej brutalności, najbardziej odhumanizowane dzikie zwierzęce żądze i kult siły fizycznej. Równocześnie dominacja ducha walki, prymat siły ducha i równolegle ta bzdurna przemoc, jako codzienność. Bo czasy Wikingów to żadne romantyczne pitolenie, to testosteron w żyłach i umysł pochłonięty walką, pławieniem się w glorii ziemskiej chwały zdobywcy aby po heroicznej śmierci dostąpić zaszczytu przekroczenia bram Walhalii. Jeden z najlepszych i najbardziej sugestywnych obrazów obnażających absurdalność działań przemocowych z pobudek jak się przyjęło przyrodzonej naturalnie gatunkowi mściwości, tak soczyście i intensywnie epatujący tąż brutalną chęcią dążenia do sprawiedliwości. Jednej i jedynej, widzianej i rozumianej z subiektywnej perspektywy bardzo wąsko otwartych oczu, zaślepionych gwałtownymi emocjami. Eggers odarł epokę wikingów z przypisanego jej przez popkulturę romantyzmu, uwypuklając w zamian rolę masowej hipnozy na bazie obrzędowości i ja to bardzo szanuje!
P.S. Spirala nienawiści, krąg zemsty - trwaliśmy w nim, trwamy, trwać będziemy i tylko narzędzia się zmieniają, tylko instrumenty wykorzystywane ewoluować będą.
poniedziałek, 23 maja 2022
Green Day - Dookie (1994)
niedziela, 22 maja 2022
Bad Religion - Recipe for Hate (1993)
sobota, 21 maja 2022
The Offspring - Smash (1994)
piątek, 20 maja 2022
Apollo 13 (1995) - Ron Howard
Kiedyś to był numer jeden w temacie hollywoodzkiej historycznej interpretacji najbardziej płodnych lat amerykańskiego programu kosmicznego. Czasu intensywnego podboju przestrzeni kosmicznej, czasu rywalizacji dwóch największych ówczesnych mocarstw, wreszcie czasu ambicji ponad zdrowy rozsądek. Od połowy lat dziewięćdziesiatych żadna inna produkcja nie mogła konkurować z Apollo 13 Rona Howarda (specjalisty od bardzo dobrze ale daleko od zjawiskowo :)) i dopiero kiedy młody, obiecujący i za chwilę już doświadczony i hurtowo nagradzany Damien Chazelle nakręcił Pierwszego człowieka, wówczas kino weszło na kolejny jeszcze wyższy poziom zaawansowania technicznego, a sam Chazelle zagwarantował mu niewyobrażalnie wysoki poziom artystyczny, w wydawałoby się dość przewidywalnej stylistyce. I taki też akurat był Apollo 13 - doskonały warsztatowo, aktorsko pierwszoligowy, ale niestety schematyczny i pod względem targających emocji i pulsu podskórnego dość jałowy, jak na potencjał historii (choć lipy kompletnej nie ma, pompatyczna nuta działa :)). Żeby było jasne, kiedy nastąpiła jego premiera byłem zachwycony i stał się on jednym z moich ówcześnie ulubionych filmów. Ale w owym zamierzchłym czasie moje oczekiwania były znacznie niższe, a i chyba gust wciąż jeszcze za mało wysublimowany, więc entuzjazm był usprawiedliwiony i niejednokrotne powtarzanie seansu zrozumiałe. Dzisiaj poddany autopsji wypada bardziej blado, widać w nim wszystkie charakterystyczne wady mainstreamowego kina najtisowego, ale sentyment i do nostalgia, a tym samym słabość, nadal nie pozwala mi krytykować go w oderwaniu od smarkatej więzi, więc wróciłem kilka dni temu, obejrzałem przypominając sobie obrazy z przeszłości i konteksty wcześniejszym projekcjom towarzyszące. Wniosek mam stąd jeden, cholernie szanuje ale absolutnie już nie wariuje. Zestarzał się w miarę dobrze, ale jednak się zestarzał i nawet jeśli mógłby pozostać bardziej taki jak kiedyś, to ta oczywista wada nie postawi go pod pręgierzem krytykanctwa czy tym bardziej kpiarstwa, bo nie zasługuje! Apollo 13 jest też taki jak większość filmów Rona Howarda - zachowawczy i rzemieślniczy, inaczej reżyser niczym nie ryzykował i trzymał się kurczowo sprawdzonej metody realizacyjnej. A czy to źle czy dobrze żalezy od subiektywnego punktu widzenia, a mój jest właśnie taki niby trochę na tak i trochę na nie, kiedy ćwierć wieku temu był w stu procentach na tak.
czwartek, 19 maja 2022
The Fugitive / Ścigany (1993) - Andrew Davis
W Polsce Ścigany zaistniał nie tylko jako w swojej kategorii stylistycznej świetną produkcję kina akcji, wespół kryminał doskonały, ale też za sprawą kultowej frazy z kiczowatego Kilera Juliusza Machulskiego. To pewnie pomogło w jeszcze większym spopularyzowaniu tytułu, który sam bez tego wsparcia i tak zrobił sporo szumu. Klasyczna formuła z lat dziewięćdziesiątych, łącząca względnie ambitną rozrywkę z ogromnym potencjałem blockbusterowym. Być może skrótowo traktuje pewne wątki i posiada dziury logiczne, ale jeśli chodzi o podkręcanie uwagi widza i zdobywanie jego sympatii, to już jest wzorcowym przykładem skuteczności. Trudno nie kibicować błyskotliwie inteligentnemu, ale nieco ciapowatemu doktorowi Kimble w walce o życie i konfrontacji ze ścigającym go zastępcą Szeryfa Federalnego. Ciężko nie zachwycać się rolami Harrisona Forda i Tommy'ego Lee Jones’a i nie traktować dzisiaj tytułu jako książkowego przykładu gatunku, który od lat już nie osiąga podobnych sukcesów, lub wręcz jego praktykowanie zostało zarzucone. W swojej kategorii złoto, które całkiem nieźle znosi upływ czasu. A może moja wyrozumiałość to tylko sentyment do ironicznego poczucia humoru szeryfa? Z pewnością, bo jak spojrzeć chłodno wyszedł wypisz wymaluj nowy Rambo, tylko że mniej tu strzelają i zbieg to nie weteran wojenny, tylko chirurg naczyniowy, starający się oczyścić z podejrzeń i znaleźć mordercę swojej żony.
P.S. Ten gość (jakbym nie mógł wprost napisać Andrew Davies) miał swoje pięć minut na szczycie kina hollywoodzkiego, dzięki zaistnieniu w kinie klasy B za sprawą sukcesu filmu ze Stevenem Seagalem. Nico ponad prawem mam oczywiście na myśli, a po spieniężeniu popularności Ściganego jeszcze dwóch mocnych tytułów. Reakcja łańcuchowa to raz, dwa Morderstwo doskonałe, a później nie wiem, albo zniknął, albo poszedł w popelinę, która akurat już nie wypłynęła na szersze wody.
środa, 18 maja 2022
Crimson Tide / Karmazynowy przypływ (1995) - Tony Scott
Od giganta hollywoodzkiego kina sensacyjnego, to rozgrywające się w ciasnej przestrzeni okrętu podwodnego głębinowe widowisko i jak pamiętam gdy młodzianem byłem, kawał soczystej jankeskiej produkcji, która nie grzeszyła zarówno typowym amerykańskim patosem (bombastyczna muzyka Hansa Zimmera i patriotyczno-mocarstwowe uniesienie), ale i na szczęście miała w sobie kapitalne napięcie zbudowane sprawdzonymi wówczas już od lat przez speców od hiciarskiego kina metodami. To jednak oprócz powyższego też niespodzianie dobre kino psychologiczne, bo ta wojna nerwów pod powierzchnią oceanu sugestywnie oddana poprzez rywalizację dwóch silnych osobowości odpowiedzialnych za okręt i KRAJ. Rozumiejących konsekwencje, ale zupełnie inaczej spostrzegając swoją dowódczą rolę. To ambicja i zdrowy rozsądek, logika i emocje w starciu - poddane ciśnieniu presji odpowiedzialności. Dobrze się oglądało i myślę że jeśli dzisiaj już tak ta wojenna rozgrywka nie kopie równie mocno, to film młodszego z braci Scott jako przedstawiciel gatunku i współcześnie pozostawiony dla potomności ambasador sposobu kręcenia sprzed lat, nie zestarzał się na tyle by w oczy kłuły jego jakieś gigantyczne słabości. Jeśli nawet one dostrzegalne, to nie są zależne od czasu kręcenia, lecz od charakteru stylistyki, a techniczna kwestia na tyle już wówczas była zaawansowana i z odpowiednim wyczuciem przez Tony'ego Scotta zastosowana, że uśmiech politowania ze strony przyszłych widzów nie grozi. Dlatego mam do Karmazynowego przypływu sentyment i pamiętam go jako klasyk na poziomie Polowania na Czerwony Październik.
wtorek, 17 maja 2022
Clawfinger - Clawfinger (1997)
poniedziałek, 16 maja 2022
H-Blockx – Time to Move (1994)
niedziela, 15 maja 2022
Death on the Nile / Śmierć na Nilu (2022) - Kenneth Branagh
sobota, 14 maja 2022
Skunk Anansie - Anarchytecture (2016)
piątek, 13 maja 2022
First They Killed My Father: A Daughter of Cambodia Remembers / Najpierw zabili mojego ojca (2017) - Angelina Jolie
czwartek, 12 maja 2022
Death and the Maiden / Śmierć i dziewczyna (1994) - Roman Polański
Jeden z mniej głośnych, a może zwyczajnie z mniejszym entuzjazmem krytyki przyjętych filmów Romana Polańskiego. Zrealizowany już w późniejszej fazie jego kariery i oparty na sztuce Ariela Dorfmana kameralny, a nawet dość statyczny obraz, którego najważniejszym walorem jak to u naszego eksportowego reżysera, klimat uzyskany za sprawą umiejętnego czerpania z klasycznego kina, jak i doprawionego odpowiednią dawką mroku, autorskiego pomysłu na wciąganie widza w gęstą intrygę. Akcja rozgrywa się na odludziu i dość leniwie przelewają się przez ekran sceny z każdą minutą projekcji coraz silniej oddziałujące na zassanego od startu w fabułę widza. Relacja małżeńska poddana zaufania i lojalności sprawdzianowi, przez pryzmat politycznej sytuacji i doświadczeń traumy z przeszłości, za sprawą przypadkowego spotkania kata z ofiarą i zamiany ról. Polański wykonał tu bardzo dobrą robotę, ożywiając na tyle na ile można było teatralną formułę zamknięta w pomieszczeniach i wydarzeniu w zasadzie z jednej deszczowej nocy. Zbieg okoliczności przynosi szansę na zemstę, trzeba się tylko poddać instynktowi zamiast racjonalnie opanować cywilizowanemu sposobowi dochodzenia sprawiedliwości. Psychologiczno-filozoficzna rozprawa o winie i karze. O cierpieniu, skrusze - niemożliwym absolutnie zadośćuczynieniu.
P.S. To jest bez większej przesady bardzo dobre kino, lecz jednak oglądane w układzie odniesienia Rzezi i Wenus w futrze, wypada mniej ekscytująco. Polański tutaj być może nabierał dopiero doświadczenia w quasi teatralnym kinie, by błysnąć w przyszłości wymienionymi.