piątek, 30 października 2015

Black Mass / Pakt z diabłem (2015) - Scott Cooper




To nie spowiedź, to nie donos - nie jestem kapusiem, sprzedaje tylko tych co z uprzedzeniem do tej roli Deppa podchodzili i z racji jeszcze niewielkiego doświadczenia reżyserskiego Scotta Coopera (trzeci film) zakładali, iż nie podoła wyzwaniu jakim obraz o takim ciężarze gatunkowym. Nazwisk, pseudonimów czy adresów gdzie publikują jednak nie podam, bo to żaden dla mnie interes w taki sposób z konkurencją się rozprawiać. :) Różnimy się zdaniem, nie wchodzimy jednak sobie na własne terytoria, stąd lojalność wobec ziomali z "branży" (ha, ha, ha) blogerskiej zachowam. Wybaczcie ten nieco komiczny wstęp kiedy pisać o śmiertelnie poważnym temacie powinienem. Tak mnie Cooper w świat "Southie" wkręcił, że granice pomiędzy własną egzystencją w rzeczywistości zdecydowanie spokojniejszej, a gangsterskim kodeksem południowego Bostonu zmieszałem. Gdzieś tam jak się okazuje w przykładnym obywatelu obudziły się instynkty z półświatka lub gówniarska jeszcze podatność na sugestie z kina płynącą. Czuje się niejako usprawiedliwiony, gdyż Black Mass to zrealizowane według klasycznych szablonów kapitalne kino gangsterskie, dorównujące (tu ryzykowne stwierdzenie, które na lincz mnie skaże) najwybitniejszym dziełom Martina Scorsese, Briana De Palmy, Francisa Forda Coppoli czy cacuszku (American Gangster) Ridleya Scotta. Brak w nim ustawicznej spektakularnej akcji, a trzyma permanentnie w napięciu - sączy się z niego historia pełna dramatów i posoka spływa z łownej zwierzyny zasychając w zimnej aurze. Chociaż krew bryzga i przemoc z ekranu w surowej brutalnej formie tryska, to tak w rzeczywistości to co w nim najistotniejsze w psychice postaci i relacjach pomiędzy bohaterami się rozgrywa. Emocje nie są płaskie, wręcz przeciwnie one intensywnie pulsują, a ich głównym źródłem operatorska precyzja każdy detal teatru mimiki, spojrzenia i gestu wyraźnie akcentująca. Cóż jednak przyszłoby począć specowi od zdjęć gdyby warsztat aktorski był słaby, a charakteryzacja nienaturalna na tak sugestywne zbliżenia nie pozwalała. Na nic wtedy jego i reżysera wizja, ciężka praca włożona by założenia w praktyce zrealizować. Szczęśliwie magicy od makijażu artystycznego kawał doskonałej roboty odwalili, a wszelkie gromy jakie na nich bezpodstawnie spadały, że z Deppa Oldmana grającego Drakulę uczynili świadczą po raz kolejny o niechęci do aktora, nie do umiejętności charakteryzatorów. Pomijam (jednak nie bo przecież o tym piszę) ich rolę w stworzeniu autentyzmu odzwierciedlonej epoki i podkreślam dzieło scenografów. Bez nich realizm nie osiągnąłby tak wysokiego poziomu, a przez życie napisany scenariusz byłby tylko zmarnowanym potencjałem. Tego akurat bym Cooperowi nie wybaczył! Na szczęście każdy kto swoje trzy lub więcej groszy do produkcji dołożył wzniósł się na wyżyny profesjonalizmu, a obsada idealnie w castingu dobrana dodała całości pierwiastka prawdziwej aktorskiej sztuki. I tutaj kilka słów o samym oszpeconym Johnnym. Nie ukrywam, że ogromnym fanem jego talentu nigdy nie byłem, teraz jednak wrażenie jakie na mnie zrobił okazało się kolosalne. James "Whitey" Bulger w jego wykonaniu autentycznie przerażał i to nie za sprawą zepsutych zębów czy dziobatego ryja (choć ich rola istotna), ale przede wszystkim dzięki grze ciałem i mimiką, dzięki barwie głosu i intonacji oraz spojrzeniu na wskroś przeszywającemu. Majstersztyk i tyle! Możecie się ze mną nie zgadzać i spokojni pozostać bo różnicy zdań, ambicjonalnych konfliktów nie rozwiązuję sposobami Jimmy'ego. Proszę tylko aby ewentualne uprzedzenia z przeszłości nie kładły się cieniem na tej konkretnej roli, zwyczajnie Depp w tym przypadku zasługuje na pełną uczciwość. Na koniec jeszcze jedno zdanie, będę z niecierpliwością oczekiwał kolejnej produkcji Scotta Coopera, bo coś czuję, że nieraz jeszcze swoją obecność w wielkim kinie zaznaczy - było dobre Szalone serce, bardzo dobry Zrodzony w ogniu, a teraz doskonały Pakt z diabłem, więc tendencję człowiek notuje wznoszącą! Oby tak dalej. 

P.S. Pamiętacie scenę Z Chłopców z ferajny, gdzie Joe Pesci pyta Ray'a Liotte czy jest śmieszny? Depp z Davidem Harbourem odegrali tu równie ekscytująca scenę, tylko poszło o rodzinny sekret z przepisem na stek związany. Taki mniam - paluszki lizać. 

czwartek, 29 października 2015

In Flames - The Jester Race (1996)




Zrobiłem sentymentalną wycieczkę w czasie, by przypomnieć sobie chwile kiedy zauroczony The Jester Race oddawałem się namiętnym odsłuchom drugiego longa In Flames. Jak się okazało pamięć moja dobra i wspomnienia z łatwością powiązane zostały z emocjami jakie ówcześnie mi towarzyszyły. Chociaż dzisiaj ten rodzaj muzycznej wrażliwości z rzadka jest we mnie aktywowany, to o dziwo w tym przypadku zdołał poruszyć. Stara i krótkotrwała była to miłość, bo dawno i do przede wszystkim jedynie tej płyty ograniczona - ona znacznie zardzewiała jednak tak w pełni to nie umarła. "Ciar" już wywołać nie jest w stanie, lecz przyjemności dostarczyć już owszem. Słucham uważnie i kilka istotnych wniosków z perspektywy czasu się nasuwa. Grali wtedy imć Panowie Szwedzi z powodzeniem ten swój ultra melodyjny death, który z czystym sumieniem można by nazwać heavy metalem, gdyby nie histeryczny wokal i okazyjne gwałtowne perkusyjne nawałnice. Na siłę, a może bez naciągania poniższej teorii napiszę, że na rok przed spektakularnym (jasne, że jak na standardy metalowe) wypłynięciem HammerFall i wskrzeszeniem klasycznego power/heavy, to In Flames właśnie na The Jester Race w riffach i harmoniach uchwycił ducha lat osiemdziesiątych. Takie mam przekonanie, lecz nie mam jednak zamiaru tutaj przeprowadzać szczegółowej analizy struktury kompozycji czy charakterystyki dźwięków, by udowodnić prezentowaną tezę. Dodam tylko rezygnując z powagi rzucanych stwierdzeń, że rytmiczne, zsynchronizowane potrząsanie piórami i bujanie wiosłami można przy tych dźwiękach uskuteczniać bez trudu, a tego rodzaju choreografia to przecież znak rozpoznawczy power/heavy "rycerzy". Bardzo blisko In Flames tutaj typowego heavy swoje granie umieścili, a dopracowane chwytliwe harmonie i bogate w ornamenty solówki tylko potwierdzają sens tegoż przekonania. Jedynie brzmienie (prócz rzecz jasna wokalnej ekspresji) o skandynawskim pochodzeniu i innych korzeniach gatunkowych informują. Sound jaki został ukręcony, to wypadkowa po części sceny sztokholmskiej, w której brud wraz z gruzem dominował i sceny göteborgskiej, gdzie zaś jad i jazgot panował. Ta hybryda w tym konkretnym przypadku doskonale się sprawdziła, bo dla równowagi przebojowością i we fragmentach (The Jester's Dance) krystalicznie czystym dźwiękiem została okraszona, a ja i dzisiaj co zaskakujące czerpię frajdę z odsłuchu tak skonfigurowanego brzmienia. Wracam pamięcią do roku 1996 i chwil kiedy pozbawiony regularnie gotówki pożyczoną taśmę kopiowałem, a później własnoręcznie zdobiłem jej front pomysłową grafiką ze stylizowaną wytwornie czcionką. :) Trzeba było wtedy włożyć sporo wysiłku by cieszyć się ulubioną muzyką - przecież nikt na serwerach pełnych dyskografii za friko nie umieszczał. Pamiętajcie o tym gówniarze zapełniając terabajty na swych wypasionych twardych dyskach.

P.S. Gdzie jest teraz In Flames, w jakim miejscu zakotwiczył to dla wtajemniczonych pytanie retoryczne. Jak ktoś jednak nie zna odpowiedzi niech mnie nie pyta - za cholerę w te rejony nawet w myślach się nie wybieram.

środa, 28 października 2015

One Flew Over the Cuckoo's Nest / Lot nad kukułczym gniazdem (1975) - Miloš Forman




Koneserem kina nie mam śmiałości się nazwać, zbyt wiele jest tytułów z przeszłości które nadal mi nieznane, zatem bez kompleksowej wiedzy z autopsji pochodzącej pokornie do zaniedbań się przyznając, tytułować się tym zacnym określeniem nie zamierzam. Z drugiej strony żelazna klasyka sprzed lat w tej podstawowej wersji jest mi doskonale opatrzona i pośród niej odnajduję obrazy, które na miano arcydzieł kina także i w mojej skromnej ocenie zasługują. Jest kilkanaście, pewnie w porywach kilkadziesiąt filmów, szczególnie tych z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, które to na zawsze głęboko zakorzeniły swą obecność w mej świadomości, dziwnym trafem w sporej ich liczbie Jack Nicholson zagrał - że wymienię tylko oczywiste oczywistości w postaci: Lśnienia, Chinatown i właśnie Lotu nad kukułczym gniazdem. Pisząc o farcie w zamierzony sposób ironię podkreślam, bo wiem iż to nie los ślepy, a talent i umiejętności ogromne właśnie Nicholsona w dużym stopniu zadecydowały o jakości i sukcesie powyższych produkcji. Miloš Forman i cała obsada aktorska rzecz jasna fenomenalną robotę wykonała, jednak wisienką na tym wybornym torcie pojedynek aktorski pomiędzy Nicholsonem, a Louise Fletcher siostrzyczkę Ratched grającą. On dziś ikoną kina niepodważalną, ona pomimo częstych ról jednak gdzieś na marginesie tego kina najwyższych lotów swą karierę osadziła. Trudno, nie każdemu los daje po równo, no i nie każdy też potrafi w pełni wykorzystać szansę jaka przed nim zaistnieje. Dla mnie z perspektywy Lotu nad kukułczym gniazdem to aktorzy podobnego formatu, a że tu i teraz o obrazie Formana pisze to i tylko na tych rolach się skupiam. Dzięki tak wyrazistym i autentycznym kreacjom zekranizowana powieść Kena Kesey'a nabrała statusu nie tylko wyjątkowego literackiego dzieła bogatego w metafory i alegorie, precyzyjnie piętnującego opresyjny system, ale także w postaci obrazu stała się synonimem naturalności i autentyzmu w opozycji do często przerysowanej teatralnie maniery. Nie doświadczam tutaj ani grama pretensjonalności i sztuczności, kiedy na osobliwe postaci spoglądam. Jestem pod ogromnym wrażeniem mimiki i detalicznej precyzji gestów. Każdy z pacjentów to osobny kosmos skomplikowanych zachowań - symbiozy wystudiowanych automatyzmów, męczących natręctw i nieprzewidywalnych reakcji spontanicznych. To innymi słowy genialna praca wykonana przez obsadę, by te charakterystyczne niuanse wychwycić i tak przekonująco je odtworzyć. Wespół z finezyjnie przemyślaną przez Kensey'a treścią i formą gdzie błyskotliwy manewr stawiający pospolitego rzezimieszka w roli niedoskonałego, aczkolwiek przede wszystkim prawdziwego w swym spostrzeganiu rzeczywistości probierza przyzwoitości, staje się dziełem wręcz wirtuozerskim. Z wysokowartościowym przesłaniem, że chociaż przez chwilę można poczuć się wolnym i pozostawić po sobie trwały owoc własnej pracy. Wygrać fragmentarycznie z systemem, który segreguje i odrzuca, oddziela ziarno od plew za pomocą filtra pozbawionego elementarnej przyzwoitości i pewnika zawartego w podstawie merytorycznej. Wiem, rozumiem, robi się to dla mojego dobra bym iluzorycznie poczuł się bardziej bezpieczny. 

poniedziałek, 26 października 2015

Coheed and Cambria - The Color Before the Sun (2015)




Nic oryginalnego w temacie Coheed and Cambria nie napiszę, bo moja pomysłowość chyba się wyczerpała odnośnie twórczości ekipy puszystowłosego Claudio Sancheza. Tak się też składa, że akurat The Color Before the Sun niczym nie zaskakuje i żadnego przełomu w karierze Amerykanów zapewne nie przyniesie - taki ze mnie wróżbita. ;) Zachodzę w głowę jakim cudem tak przebojowe granie jeszcze triumfów na szczytach list przebojów nie święci. Mają goście wszystko co teoretycznie potrzebne, by mainstream opanować, a jednak tego rodzaju sukcesu nadal nie uświadczyli. Może i dobrze bo gdyby większość latorośli ich numerów słuchała, to i w mojej świadomości pojawiłoby się pytanie dlaczego trendziarstwem dla małolatów się interesuję? Nie ma co ukrywać, że formuła muzyczna uprawiana przez Coheed and Cambria trąca na milę takim (szukam eufemizmu) rockiem dla nastolatków, ale to tylko pozorne odczucie, taki efekt uboczny chwytliwości kompozycji i charakterystyki głosu wokalisty - tak sobie przynajmniej tłumaczę i skutecznie jak widać przekonuję, że jednak każdą kolejną płytę przyjmuję z satysfakcją i oczekuję z niecierpliwością. Gdzieś pod przebojową fasadą dostrzegam w tych kompozycjach fantastyczny puls, finezję posługiwania się aranżem i wirtuozerię instrumentalistów. Na bogato chłopaki doprawiają przygotowywane potrawy - tu egzotyką przypraw zaskoczą, tu subtelnie musną harmonią eterycznych dodatków, tu ostrości dodadzą by zbyt mdło nie było, tu zaś błysną wykwintnym zestawieniem walorów smakowych. Nie ma nudy z pewnością! Jest za to w jej miejsce rozbudowana wyobraźnia i po prostu świetna muzyka jaka efektem tejże. Czy kiedyś ten kurs da im popularność globalną nie potrafię odpowiedzieć, życzę im progresu, a nie sukcesu w merkantylnym rozumieniu, bo to oczywiste, że fortuna rozleniwia, a ambicja rozwija. A ja chcę by ekscytowali, a nie przynudzali.

sobota, 24 października 2015

Clutch - Psychic Warfare (2015)




Tak się składa, że na poważnie to Clutch dość późno i w przypadkowych warunkach poznałem. Może już gdzieś o tym pisałem i ponownie zanudzać anegdotami zabawnymi tylko dla wtajemniczonych nie zamierzam. Jeżeli nie dzieliłem się tą historią to trudno, nie pójdzie w świat i tyle. :) Istotne, że zbieg okoliczności dał mi szansę na zapoznanie się z tak rasową ekipą i mam tu na myśli prócz co oczywiste muzyki, to i kwestie około muzyczne - bardziej te z samym podejściem muzyków do biznesu, wiecie, rozumiecie, lanserką, gwiazdorzeniem itp. związane. Nie ma w tych Amerykanach nawet grama napuszenia, jest za to (jak ich tak rzecz jasna z perspektywy fana obserwuje) pełna naturalność i ogromna pasja do robienia na własnych zasadach muzyki, takiej jaka w ich sercach gra. Powracają systematycznie z wybornymi materiałami i wycierają deski sceniczne podczas ciągłych tras. Pieniądze ich zepsuć nie mogły, bo i pewnie kokosów te działania nie przynoszą ale lojalność i uwielbienie ze strony fanów już w poczucie wyjątkowości co ego nieźle podkręca, to już akurat wpędzić mogło. Oni odporni są na te pokusy - takie wrażenie odnoszę, taką pewność z każdym kolejnym rokiem działalności Clutch zyskuje. Skupiają się chłopy na muzyce i po raz kolejny słychać to nowym krążku. Na otwarcie (i zakończenie, by klamrą spiąć całość także) tematyczne sample pewnie z jakiejś filmowej niskobudżetowej produkcji i dalej z impetem grzeją na rubaszną rockową modłę kolejne dynamiczne numery. Bez udziwnień, zatrzęsienia detali i niemal chwili dosłownie wytchnienia. Właśnie "niemal" gdyż mniej więcej w połowie albumu na chwilę tempo zwalniają i uspokajają "Salonem zagłady" i zaraz za chwilę kołyszą "Matką Bożą (??? ;)) w elektrycznym świetle". To jednak tylko takie przygotowanie do drugiej rundy, gdzie serie ciosów mocarnych zostają ponownie wymierzone. Runda pierwsza i ta finałowa aż puchną od testosteronu napędzającego dynamikę, tu pośród samych killerów na czoło wysuwa się sunący bez opamiętania (dosłownie) "Szlachetny dzikus", odrobinę funkująca "Szybka śmierć w Teksasie", eksplodujący w refrenie "Łasy na czarownicę", numer singlowy oraz zamykający krążek kapitalnie stopniujący napięcie "Syn Virginii". Wysokie obroty, pełna moc, rura i do przodu. Radocha, że maszyna w takiej formie i zapierdala aż się tumany kurzu po okolicy roznoszą. Przyznam, że akurat towarzystwo premierowego krążka Clutch podczas podróży samochodem mocno ryzykowne. Posiadają te dźwięki moc wyjątkową która do ciśnięcia prawego pedała w podłogę prowokuje. Jazda daje wtedy potężny zastrzyk adrenaliny, wodze puszczają i k**** jestem na drodze nie tylko potencjalnym zagrożeniem. Zatem rada taka by jak kto mistrzem kierownicy takim na poziomie zawodników Nascar (obowiązkowe amerykańskie skojarzenie) nie jest, to niech lepiej tego rockowego "sprzęgła" (ha! taki żarcik) zbytnio nie eksploatuje lub jak sobie tej przyjemności w wozie odmówić nie może to jeździ wtedy wyłącznie z odpowiedzialną małżonką co zbytnią ekspresję męża potrafi skutecznie powstrzymać. Sprawdzę z pewnością w praktyce jak się ma ta teoria do rzeczywistości, bo ze mnie wyłącznie rekreacyjny kierowca, żaden zawodowiec, a okazja będzie z pewnością bo najnowsza kapitalna produkcja ekipy brodatego towarzyszy mi od premiery na okrągło, dosłownie wszędzie.

P.S. Wszystkie tłumaczenia tytułów kompozycji autorskie, podparte teoretyczną, mało praktyczną znajomością języka angielskiego. :) Stąd gdyby jakiś ekspert moją pracę analizował bardzo proszę o wyrozumiałość. Porzucając wrodzone i utrwalone dobrym wychowaniem kulturalne maniery, (czasami trzeba) - względnie niech się odpieprzy i dupy mi nie zawraca swoim pedantyzmem i egoistyczną potrzebą karmienia swej próżności. Tutaj ja mam wyłączność na jej tuczenie i nie mam zamiaru rezygnować choć z grama tłuszczu jakiego może mi dodać. Fuck off and die! Chociaż na cholerę mi twoja śmierć, żyj jak chcesz i daj żyć innym. Poprawność językowa to przecież nie wszystko! Nie bądź człowieku Miodek. Ha! Bez urazy rzecz jasna. ;)

piątek, 23 października 2015

Róża (2011) - Wojciech Smarzowski




Dorociński w moim przekonaniu, to raczej aktor jednowymiarowy, ze zmanierowanym cierpieniem wymalowanym na twarzy, kiedy dramatyczną rolę odgrywa. Natomiast Kulesza to już całkiem inna bajka, obecnie pierwsza dama polskiego kina, aktorka najwyższego formatu. Ten duet co klasą nieprzystający do siebie, finalnie jednak nie wzbudza poczucia dysonansu, że niby po jednej stronie warsztat elastyczny, a po drugiej kwadratowy. Może i dlatego, iż u Smarzowskiego poziom gry aktorskiej dostosowuje się do wyrazistości postaci, a że bohaterowie na poziomie scenariusza są fenomenalnie nakreśleni, to i taki przeciętny Dorociński wspiąć się na wyżyny własnych umiejętności może. Poza tym Wojtek Smarzowski to reżyser, który z każdego aktora potrafi ogień wykrzesać. Ma gość łapę do obsady (choć ona przecież u niego przewidywalna), jak i smykałkę do budowania atmosfery która przygnębieniem miażdży. Wszystko jest do bólu surowe, nieobrobione masą kosmetyki, przez co autentyczne niezmiernie, szczególnie kiedy temat inaczej przez wzgląd na swą specyfikę potraktowany być nie może. Nie będę tutaj jednak historycznej dyskusji prowokował, bo ona i tak przez reżysera wystarczająco została podkręcona. Napiszę tylko, że to kolejna w Smarzowskiego autorskim stylu nakręcona produkcja pozostawiająca po seansie głębokie rany. Patrząc na ludzką tragedię rozgrywającą się w czasach anomii, pośród narodowościowo podgrzewanej politycznej zawieruchy zadaje sobie pytanie - jak silnie zło (okrucieństwo, nienawiść, lęk) w człowieku zakorzenione i jak łatwo w pewnych okolicznościach je uwolnić. Odważne i bezkompromisowe kino zarówno w sensie treści jak i formy. 

czwartek, 22 października 2015

Billy Elliot (2000) - Stephen Daldry




Stephen Daldry to dziś już uznany reżyser z wybitnym dorobkiem, gdzie bezdyskusyjnie szczytem The Hours i The Reader. Obok tych dzieł szacownych kilka niemal równie znamienitych, choć wśród krytyki już pewne dyskusje wzbudzających. Niemniej jednak Daldry to twórca wyjątkowy, taki propagator kina głęboko emocjonalnego, który niezwykły dar opowiadania historii poruszających ludzką wrażliwość posiada. Zawsze potrafi wybrać taki szlak, by nawet kiedy nieco zbyt bezpośrednio w ckliwe nuty uderza, to i tak finalnie do mojego serca drogę odnajdzie. Odnoszę wrażenie, że dwie ostatnie produkcje Daldry'ego, czyli z 2011 Extremely Loud & Incredibly Close i ubiegłoroczny Trash poszły tropem opowieści o Billym Elliocie. Mianowicie w obydwu przypadkach bohaterami dzieci, a ciężar gatunkowy harmonijnie rozłożony pomiędzy ambitnym kinem familijnym, a poważnym dramatem. Śmieć niedawno był przeze mnie opisany, natomiast refleksje w temacie Strasznie głośno, niesamowicie blisko już wkrótce spiszę. Dziś kilka dosłownie zdań spostrzeżeń/przemyśleń odnośnie obrazu z roku dwutysięcznego. Piękna to historia o (w tym miejscu kilka rzeczowników w chaotycznej kolejności wymienię), pasji, frustracji, bólu, gniewie, upokorzeniu, dumie, poświęceniu, miłości, przyjaźni i wreszcie sukcesie wbrew wszelkim przeciwnością. Osadzona w twardych warunkach, takim wymagającym środowisku robotniczej dzielnicy (sprzed kilkudziesięciu lat, a tak bardzo współczesnej dzisiaj polskim realiom górniczego zagłębia), gdzie pośród w gniewie tryskających testosteronem, właściwie to skrajnie sfrustrowanych i bezradnych wobec historycznych i gospodarczych przemian mężczyzn rozwija się prawdziwa młodzieńcza pasja jednostki absolutnie wyjątkowej. Tak silna, iż pokonuje wszelkie bariery, od tych natury wewnętrznej po te płynące z otoczenia (które trudniejsze do pokonania odpowiedź chyba retoryczna). Opowiedziana sugestywnym językiem muzyki i obrazu, ekspresyjnym tańcem zilustrowana, pełna wartościowej treści i artystycznego wdzięku. Z pozytywnym przesłaniem oraz optymistyczną puentą - czy ze zbyt naiwnym finałem, może i tak, lecz nie wszystkie poruszające historie muszą kończyć się dramatycznie. Nie jest przecież "źle" jak jest "dobrze". Tym jasnym i dowcipnym akcentem z życzeniem większej ilości happy endów w realnym życiu zakończę swoją zwięzłą wypowiedź. :) 

wtorek, 20 października 2015

Body / Ciało (2015) - Małgorzata Szumowska




Nic w takim typowym filmowym rozumieniu pozornie się nie dzieje, bo to kino, które jakby niepostrzeżenie do życia bohaterów wchodzi, wgląd do niego zdobywa, bez ingerencji w kształt historii i przeżywanych emocji - skupiając się zwyczajnie na człowieku i jego mrocznej emocjonalności. Środki realizacyjne są skąpe, ale w wirtuozerski sposób wykorzystane, niby kilka dysonansowych dźwięków, a harmonia zostaje zbudowana. Ona zauważalna po intensywnym zagłębieniu się w strukturę, gdzie przejmująca cisza, naturalne dialogi i wyborne operatorskie wyczucie kadru opowieść tkają. Posklejane chaotycznie sceny, pobieżnie niby bałagan lub też nonszalancja reżyserska, to w gruncie rzeczy przemyślany dogłębnie koncept bogaty w sugestywną symbolikę. Jest tu metoda, tylko trzeba dostrzec to co pomiędzy wierszami w ciszy do nas wykrzyczane. Filmy Szumowskiej nie są dla każdego - to truizm ale w tym miejscu zasadny. Może przez to, że otoczone atmosferą elitarności tak bardzo mnie intrygują i zmuszają do poszukiwań ukrytych znaczeń, sensu i wartości? A może ja w całkowitym oderwaniu od zachwytów zawodowych krytyków zwyczajnie lubię te obrazy, które coś więcej ponad szablon oferują? Te "dzieła" co porzucają ze znakiem zapytania, bo są niejednoznaczne. 

P.S. Polska kinematografia dwoma skrajnościami stoi, u nas przenosi się na ekran ciężkostrawne, przygnębiające tematy lub totalne pierdoły w kolorowych, połyskujących i szeleszczących niemiłosiernie papierkach - dwa bieguny dominują, a pomiędzy nimi niewiele. Absolutnie nie jest to zarzut, bo jakaś tam równowaga zostaje zachowana. Intelektualiści swoją psychologiczną dawką refleksji się maltretują i zwolennicy zabawy w rytmach nieskomplikowanych też do kina na co pójść mają. Aktorzy z powołania ze świetnym warsztatem w pocie czoła wypracowanym zarobią i ci z przypadku do biznesu trafiający (bo ładny, ładna) także na życie w odpowiednim standardzie szansę dostaną. Takie salomonowe rozdanie - i duży wilk syty, gdyż komercja napędzi oglądalność i mała owca cała, bo wilk najedzony już zeżreć jej nie musi. Jedni przyznają sobie nagrody festiwalowe ogrzewając się blasku wyrafinowanego splendoru, drudzy zaś srebrniki liczyć na kontach będą mając głęboko w dupie macanki i pożerany przez widza popcorn, które często większą atrakcją niż sam seans. Po jaką cholerę to piszę przy okazji kolejnej nagradzanej produkcji Małgorzaty Szumowskiej? Ano po to by dać do zrozumienia, że w tym systemie naczyń połączonych nie ma przypadku. Wszystko ma przyczynę i wiąże się z konsekwencjami. Dzisiejszy bardzo dobry jak na nasze warunki stan polskiego "biznesu" filmowego to konsekwencja współistnienia bez zgrzytów telewizyjnej popkultury, która na ekrany kin w postaci rozrywki się wbija z kinem ambitnym, które zaś pretensji nie ma, że widz też czasem i niewyszukanej zabawy potrzebuje. Tyle się znam co zaobserwuję, ale mam takie przekonanie, że sporo prawdy w tym co powyżej napisałem.

poniedziałek, 19 października 2015

Antimatter - The Judas Table (2015)




Całkowita szczerość na początek, a dalej to już pozerka z mojej strony będzie. ;) Gdzież tam, żart mi się do klawiatury klei, bo to chyba jasne, że jakakolwiek obłuda miejsca na stronach NTOTR77 do tej pory nie znalazła i nie znajdzie go i w przyszłości. Suchar czy jak zwał współcześnie mało zabawny tekst po trosze usprawiedliwiony, bo słuchając albumów Antimatter powaga dominuje, a ja lubię kiedy równowaga zachowana zostaje. Od Micka Mossa na krążkach żartobliwego tonu nie wymagam, gdyż konwencja muzyczna jaką uprawia nie przyjęłaby takiego luzu w swoje ramy, stąd sam wysiliłem wyobraźnię na maksa i w przypływie kreatywności tym żarcikiem otwierającym refleksję w temacie The Judas Table błysnąłem. Starczy już pajacowania, w tej chwili kończę zabiegi osobliwie treść urozmaicające i z pełną powagą na którą zasługuje szósty album Antimatter opisuję. To kontynuacja drogi jaką ekipa Mossa po odejściu ze składu Duncana Pattersona kroczyć zaczęła, czyli zamiast ultra klimatycznego dark wave’u, czy trip hopu, atmosferyczny rock jest tworzony. Tutaj atmosfera nadal rolę pierwszoplanową odgrywa, lecz tradycyjnie rockowe instrumentarium z gitarowymi akordami i solówkami przesiąkniętymi floydowską manierą zdecydowanie pulsu pobudzającego dostarczają. Czuć ducha Anathemy, szczególnie ze środkowego etapu działalności, więc kompozycje subtelnie sączą swą tajemnicę, płynnie w zapętlonej rytmicznej oprawie prowadząc główne motywy do kulminacji napięcia. A to czar roztoczy delikatna elektronika, załkają smyczki, akustyk krystalicznie czystym brzmieniem zaakcentuje swą niebagatelną rolę, a to samotny akord elektryka przygotuje pole dla popisowej solówki. Nad tą ucztą dla wrażliwców swym drżącym głosem zapanuje mistrz ceremonii wspomagany fragmentami wyrazistym głosem niewiasty. Tyle i tylko tyle lub wystarczająco lub nawet nadto? Prawdę mówiąc ten album to nic odkrywczego w sensie formuły ale został zagrany z pasją zaśpiewany z emocjonalnym zaangażowaniem i zaaranżowany po mistrzowsku, zatem ja jestem zachwycony. Szczególnie że czując się osierocony przez oblicze Anathemy z przełomu Eternity/Alternative 4/Judgement/A Fine Fay to Exit cieszę się z szansy obcowania z tego rodzaju dźwiękami. To piękna muzyka, która nie potrzebuje nadmiernych kombinacji by trafić do mojego serca - nie jestem uodporniony na jej walory, stwierdzam to z absolutną satysfakcją, nawet gdy nazwany miękkim przez brutalnych twardzieli zostanę. :)

niedziela, 18 października 2015

Kylesa - Exhausting Fire (2015)




Kylesa od kilku lat, a dokładnie tak od wydania Static Tensions funkcjonuje w mojej świadomości jako formacja całkiem interesująca, gdyż proponowana przez nią hybryda sludge'u i postrocka potrafi zarówno zmiażdżyć ciężarem jak i pobudzić transową chwytliwością z równą intensywnością. Stąd też przy okazji zapowiadanych nowych wydawnictw z zaciekawieniem nastawiam się na kolejną porcję produkowanego przez nią "hałasu". Nie inaczej było, gdy na horyzoncie pojawiły się wieści o nadchodzącym albumie zatytułowanym Exhausting Fire. Szczególnie gdy obrazek zdobiący front płyty okazał się jednym z ciekawszych plastycznych opraw jakie dane mi było ujrzeć w ostatnich latach - tak ten element ma zawsze dla mnie niebagatelne znaczenie gdy twórcze działania muzyków pozwalam sobie arogancko oceniać. Przykuwająca wzrok oprawa graficzna i interesująca muzyka (przez wzgląd na dotychczasowy dorobek jak i same kompozycje w necie sukcesywnie się pojawiające), to dla mnie wystarczające powody były, by nadchodzący krążek nabrał statusu priorytetowego wydarzenia. Nie ma finalnie rozczarowania, gdy całość już co najmniej kilkukrotnie odsłuchana, bo oto jest muzycznie, kompozycyjnie całkiem kreatywnie - na poziomie do jakiego przyzwyczaili. Jednak w tym satysfakcję podkreślającym tonie tkwi jedna wątpliwość, która jednoznacznego pozytywnego wrażenia nie pozwala wyrazić. Szkopuł w tym taki, że zawsze w przypadku zmierzenia się z pracą ekipy z Savannah krecią robotę robią wokale. I nie czepiam się, że zarówno Laura Pleasants jak i Phillip Cope nie potrafią śpiewać, nie oszukujmy się i weźmy pod uwagę, iż pośród wokalistów z takiego stylistycznego terenu mało prawdziwych wirtuozów strun głosowych. Problem jednak w tym konkretnym przypadku polega na tym, że jak nawet wielu z wokalistów z tej niszy gatunkowej śpiewać w tradycyjnym znaczeniu tego określenia nie potrafi, to chociaż w większości posiadają oni barwy ciekawe. Niestety oblicze głosu Laury i Phillipa jest nijakie i samo w sobie irytujące. To powód, że bezdyskusyjnie utalentowani kompozytorzy tworzący tą formację do mojej czołówki nadal wbić się nie mogą i póki wciąż duet wokalny drażnić będzie znaleźć się w tej elicie szans nie będą mieli. Żałuję ale nie jestem w stanie zdzierżyć nijakości i fałszowania w takim natężeniu, dosłownie fragmentami to aż mnie trzęsie.

P.S. Tak na marginesie jeszcze dodam, że interesująco potraktowany przez grupę Paranoid zabrzmiał cokolwiek intrygująco.

piątek, 16 października 2015

Straight Outta Compton (2015) - F. Gary Gray




Szukam koncepcji odnośnie formuły w jakiej wrażenia po seansie streścić. Naturalnie nasuwa się pomysł aby rymy spisać, bez bitów, bo możliwości techniczne nie pozwalają na taki zabieg, lecz nie będę tutaj zawstydzał profesjonalistów, więc ziomale nie ma strachu. Nie wygłoszę też tyrady w obronie uciskanego "czarnucha" ani nie przyjmę postawy z drugiego bieguna rżnąc dumnego "białasa" co z chrześcijańską "pokorą" wyższość własnej rasy manifestuje. Napiszę o subiektywnych doznaniach czysto muzycznych, po trosze o realiach jakie obraz Gray'a ukazuje oraz o wartości czysto filmowej. Pewnie nie trzeba mieć ciemnego odcienia skóry, by rozumieć flow jaki te bity z rymem niosą (nasi rodzimi blokersi przytakną), lecz ja podkreślam stanowczo i tej linii się będę trzymał, że jestem ekstremalnie odporny na ten rodzaj twórczej ekspresji. Zatem bez obciążeń emocjonalnych do seansu przystąpić mogłem, może z odrobiną uprzedzenia wynikającego ze współczesnego miejsca hip-hopu, który w mainstreamie się rozgościł i każdy gówniarz by dodać sobie odwagi arogancje podpierającej tego rodzaju ekspresji w muzyce poszukuje - inna bajka to nabyta drogą klonowania ignorancja całej tej masy pozerów, szczeniackiej miernoty intelektualnej o wrażliwości "żadnej". Temat szeroki, a ja tutaj pisać przede wszystkim o biografii N.W.E. miałem, więc daruję sobie socjologiczno-psychologiczną diagnozę dzisiejszego stanu umysłowego większości smarkaczy. Innymi słowy, to co widzę i słyszę dzisiaj gdzieś niechęć do tego środowiska wzbudza, jednak zdaję sobie oczywiście sprawę, że korzenie takiej estetyki dźwiękowej mogą być fascynujące nie tylko przez wzgląd na samą muzykę. Fanem nie jestem i nie będę, spoglądam zatem na wydarzenia w obrazie Gray'a ukazane w miarę bez napinki charakterystycznej dla postaw pro raperskich. Przyznaję, że to co w tym konkretnym przypadku nakręcił spec od kina akcji po raz pierwszy w jego przypadku mnie się wyraźnie podoba, bo to kawał porządnego kina, gdzie gęsta i niebezpieczna atmosfera wzbudza niepokój, utrzymuje w napięciu przed ekranem, buduje silną więź z bohaterami (nawet gdy oni dla człowieka w rzeczywistości całkiem obojętni) oraz zmusza do kilku ważnych refleksji. Wiadomo że biznes muzyczny to nie bajeczka, szczególnie gdy tak pobudzone osobowości w jego obszarze funkcjonują, kiedy zamiast idei na pierwszy plan wyłażą prostackie potrzeby pławienia się w luksusie, szastania kasą i bujania się w glorii i chwale sukcesu. Gdy do gry świat przestępczy z impetem się wbija, zawodowcy co prawdziwą gangsterką (nie tą w rymach) się parają, a celem wyłącznie zysk bez względu na ofiary. Wtedy nawet "braterskie" relacje jakie za młodziana wypracowane stają przed trudnym egzaminem, bo lojalność (jak zakładam) to cecha względnie trwała i (tu mam pewność) wartościowa, lecz manipulacja i zwyczajny ludzki egoizm mechanizmami w których trybach nawet takie wartości najwyższe potrafią być bezwzględnie zmiażdżone. O tym jest obraz Gray'a i cieszę się, że nie przybrał on w wymiarze przesłania barw jednolitych, nie dał prostych odpowiedzi, a pozostawił sporo do własnej subiektywnej oceny. Pozwolił na zapoznanie się z realiami nieznanymi, środowiskiem obcym i mechanizmami intrygującymi oraz tak zwyczajnie dał szansę na spojrzenie na nabuzowanych ojców sceny gangsta rap jak na prawdziwych ludzi, nie wyłącznie prostaków z getta. Skrywających pod maską pewności siebie i zmanierowanej nonszalancji ogromną frustrację i wstydliwą wrażliwość, która pod postacią potężnej dawki werbalnej agresji w twórczości się objawia. Ludzi w rzeczywistości dziecięco naiwnych, którzy z wiarą w sukces pewną idee zmieniającą rzeczywistość próbują wprowadzić - niestety umiejętność przetrwania na dzielnicy nie przekłada się na powalająco skuteczną działalność w biznesie. To zagubienie i tą bezradność sprawnie reżyser wyłuszczył dając do zrozumienia, iż hieny tylko czekają by taką ideowość napędzaną frustracją na szmal przełożyć i resztkami z pańskiego stołu dzieciarnię kupić. Efekt (w sensie kina) jest kapitalny, bo prócz doskonałego scenariusza aktorsko każda z postaci jest wzorowo kreowana, szczególnie jak patrzę na popisy Paula Giamantti, to utwierdzam się w przekonaniu że to artysta w swoim fachu po prostu wybitny. Przyznaję na koniec (w oderwaniu od wartości filmu jako profesjonalnej roboty), że jedna rzecz mnie tutaj mierzi, bo pewien dyskomfort odczuwam, gdy z tej niszy "muzyków" (i nie tylko z tej) tak beztrosko nazywa się artystami, mam mieszane odczucia kiedy bunt w takiej formie "sztuką" jest nazywany. Brak mi pewności w jednoznacznym budowaniu sądów w tej kwestii, kiedy specyficzna wrażliwość na dźwięki zderza się z arogancją o solidnym natężeniu, podkręcana dodatkowo zastrzykiem negatywnej adrenaliny. Sztuka nierzadko to bunt, rewolucja, ale czy od razu musi być tak dosłownie z agresją i przemocą mieszana? Śmiem mieć zdecydowane wątpliwości, czy wtedy nadal nią pozostaje. 

czwartek, 15 października 2015

Mustasch - Testosterone (2015)




Pióra sobie nie będę wypisywał, inaczej klawiatury zbędnie eksploatował, bo to co sądzę o najnowszym krążku "wąsa" już jak wróżka przy okazji refleksji w temacie Sounds Like Hell, Looks Like Heaven i Thank You for the Demon napisałem. Nic w kwestii podejścia do pisania numerów w obozie Mustasch od tamtej pory się nie zmieniło - może jedynie Testosterone (co za chybiony tytuł) ze względu na specyfikę brzmienia i konstrukcji postawiłbym pomiędzy albumami odpowiednio z 2012 i 2014 roku. To tylko takie kosmetyczne drobiazgi, detale których notabene w tej szlachetnej formie tutaj nie doświadczyłem decydują o tym ustawieniu. Generalnie to teraz i w ostatnich latach prosty rock całkowicie bez pazura z kilkoma (szukam na siłę) smaczkami ale w ogólności bez ich wpływu na finalny odbiór i ocenę. Granie według filozofii łatwo przyszło, łatwo poszło, słucham i zapominam. Stąd po raz kolejny lecz tym razem już stanowczo pretensję do ekipy Mustasch kieruję - co się z wami Panowie stało, na cholerę wam szukanie poklasku na rynku banalnych przebojów, kiedy taki potencjał by nagrywać rzeczy ekscytujące w was uśpiony. Pamiętam debiut, dwójkę, trójkę i kapitalny wypiek jakim Latest Version of the Truth. Właśnie tej mocy sobie życzę, jaka na starszych krążkach dominowała, choć nie ukrywam słuchając tego testosteronu pozbawionego testosteronu nadzieja we mnie gwałtownie umiera, iż przełom zanotowany zostanie i właściwy kurs obrany. Leci teraz Dreamer - do kosza z tym śmieciem! Tak! Niestety właśnie wraz z jego odsłuchem nadzieja we mnie zdechła. 

wtorek, 13 października 2015

Graveyard - Innocence & Decadence (2015)




Cieszę się bowiem jest już niecierpliwie oczekiwany kolejny album moich skandynawskich faworytów, którzy to na swój własny sposób popularyzują trend ogólnie retro rockiem nazywany. Eksplorując dźwięki sprzed kilku dekad wzbogacają je własną ciekawą tożsamością, świeżym podejściem do tematu i sporym szacunkiem dla spuścizny z dawnych lat ikon. Nie mam zamiaru w tym miejscu komunałów nadużywać, banalnymi porównaniami często na wyrost kreowanymi jak z rękawa sypać, bo to w przypadku Graveyard byłby zabieg absolutnie nietrafiony. Graveyard bowiem to formacja, która pomimo stylistycznych zbieżności nie jest typowym epigonem co trend dla budowania własnej marki wykorzystuje. Gdyby w czasach dominacji rocka funkcjonowała sama przecierałaby szlaki i odkrywała nowe muzyczne lądy. Dziś jest to zdecydowanie trudniejsze, zwłaszcza gdy oddaje się muzycznej sztuce o szlachetnym rodowodzie i o pomnikowej tradycji - gdy własną twórczość tak wyraźnie korzeniami rocka nasyca. Doprowadzili ci Szwedzi poniekąd do pewnego paradoksu - grając na retro modłę z wdziękiem nowe inspirujące rzeczy robią. Potwierdza (takie moje osobiste przekonanie) powyższą tezę szczególnie właśnie Innocence & Decadence, który przywodząc na myśl dźwięki od dekad już obeznane przemyca rozwiązania oryginalne. Szarpią drapieżnie i po chwili łamią subtelnie tempo, buczą, czasem rasowo rzężą ale i z wdziękiem bujają i kołyszą rozkosznie gdy trzeba. Z wyczuciem wplatają szykowne klawisze i chórki kobiece. Stylowa psychodelia napędza tego żywego rock'n'rolla, bluesowa surowość i soulowa subtelność go przenika, stonerowy trip współistnieje z hard rockową chwytliwością w obrębie jego formuły. Kompozycje ubrane są w naturalne organiczne brzmienie, dźwięk wrze, jest żywy i potężny, idealnie balans gdzieś na granicy brudu i selektywności utrzymując. Obcowanie z Innocence & Decadence jak i poprzednimi ich produkcjami to dla mnie przeżycie zjawiskowe, ono ekspresyjną podróżą przez dźwiękową fakturę, ono spełnieniem moich podświadomych muzycznych potrzeb!

niedziela, 11 października 2015

Mastodon - Blood Mountain (2006)




Rzekłszy trywialnie - to najbardziej złożony album Mastodon, bogaty w detale, wymagający technicznie (jakby inne ich krążki wyzwania dla instrumentalistów nie stanowiły), pełny rozjazdów wszelakich, przeładowany wywijasami i zawijasami, wręcz fragmentarycznie atonalny ze sporą ilością także i wybornych harmonii, żeby odbioru przesadnie jednak nie komplikować. Jazgotliwy intensywnie, jadem celnie tryskający i brutalnymi prostymi ryj okładający. Takie to w fakturze z pozoru dźwiękowe szaleństwo, które jednak kapitalnym nośnym spoiwem zespolone, gdyż w aranżacjach mistrzowskich tkwi magia, która z obłąkańczej struktury riffów i uderzeń (co by nie napisać jednak "na mastodonowy" sposób) względnie chwytliwe numery skleca. Uwijają się instrumentaliści niczym pracowite mrówki, by permanentnej ekscytacji dostarczać, a każdy z nich bohaterem dla ogólnej chwały grupy pracującym, jednakże ponad poziomy to Brann Dailor wzlatuje, okładając perkusję z chirurgiczną precyzją i z dynamiką obłąkańczą - skojarzenia z jakim wielorękim monstrum nasuwając. Teraz z perspektywy czasu i w kontekście przede wszystkim dwóch ostatnich dzieł czuć na Blood Mountain jeszcze sporo surowizny i gruzu ówcześnie tuż po premierze albumu trudno dostrzegalnych. Tak już jest, że wszystko ma charakter względy, a definiowanie szczególnie muzycznej materii jest zależne od miejsca i czasu. Układ odniesienia i zawarte w jego obrębie wzorce porównawcze decydują o spostrzeganiu poziomu skomplikowania, zaawansowania technicznego, siły i ciężaru. Co było nie do pojęcia i przyswojenia jeszcze wczoraj dziś już może stać się z natury przystępne. Mastodon na Blood Mountain, to fachowo naoliwiona maszyna, zespół ogniw i system naczyń połączonych w jednym. Działa płynnie, kumuluje energię pojedynczych jednostek i nie pozwala, by para szła w gwizdek. Bonusowo dostarcza masy wrażeń nie tylko na technicznych walorach opartych - jest w tych nutach emocjonalna zawierucha, arystokratyczna nonszalancja, pierwotna dzikość i finezyjna kokieteria, feeria odcieni i kalejdoskop przeżyć - jest cholera wszystko, takie to też osobliwe paradoksów zatrzęsienie! Odlot fundowany tym barwnym wehikułem jest przygodą bez granic, niczym nieskrępowaną realizacją odjechanych marzeń. Póki we mnie brak odwagi na te realne odjazdy, będę nadal często zmysły tym krążkiem karmił. Podczas hiperjazdy w oparach Blood Mountain mam szerokiego banana na gębie i poczucie lekkości bytu, a i bezpieczeństwo zapewnione, bo lądowanie zbyt twarde po nim nie będzie. To taki mój wesoły papieros u dilera nie kupowany. :)

czwartek, 8 października 2015

Mommy / Mama (2014) - Xavier Dolan




Wybitne kino, to autentyczne emocje wydobyte z perfekcyjnej symbiozy obrazu, dźwięku i treści. Przepis prosty w praktyce nader trudny do osiągnięcia, bo wprawny widz jest szczególnie uczulony na sztuczne pozy, kiedy historię prosto ze zwykłego życia ogląda. Wychwytuje sprawnie pretensjonalność w nadmiernej poetyckości zawartą, nadęcie w przeintelektualizowanej diagnozie czy nieskromność w pouczającym tonie. Tych między innymi pułapek uniknął Dolan dostarczając niezwykle dojrzałej, rozbudowanej merytorycznie i jednocześnie kameralnej formalnie opowieści z poruszającym muzycznym komentarzem. Stworzył dzieło doskonałe mając zaledwie 25 wiosen i po raz kolejny pozostawił mnie w zakłopotaniu i ekscytacji z pytaniem jak ogromny musi być jego talent, jak sprawny już warsztat i ponad standardowo złożone zdolności obserwacyjne, iż w tak młodym wieku zawstydza spore grono utytułowanych twórców kina. Ten potencjał jest niebotyczny - jakie przed nim wyjątkowe jeszcze dzieła aż trudno sobie dziś wyobrazić. Dolan statystycznie widzi więcej, perspektywę posiada szeroką, intuicję celną, warsztat biegły, artystyczną wrażliwość nieszablonową, a emocjonalność jaką na ekran przelewa jest żywa i wiarygodna. To artysta już teraz kompletny, w idealnych proporcjach wykorzystujący młodzieńczą świeżość spojrzenia i wprawę rutyniarza. Zadacie pewnie pytanie w pełni uzasadnione, czemuż to pisząc o konkretnym obrazie skupiam się przede wszystkim na lawinie komplementów w stronę jego twórcy kierowanych? Odpowiedź banalna moją pokorę wobec własnych ograniczeń podkreśla. Jestem pod tak ogromnym całościowym wrażeniem obejrzanego dzieła, jego wielowymiarowości, przenikliwości i przede wszystkim przesłania jakie niesie, iż kilkuzdaniowe opracowanie treści tej wnikliwej analizy relacji pomiędzy matką, a synem w całej złożonej konstelacji przyczyn, wpływów, impulsów jest ponad moje możliwości. Chylę zatem czoła przed Dolanem, iż spostrzega to czego zdecydowana większość widzieć nie chce lub zwyczajnie dostrzec nie potrafi, bo prymitywność zainfekowała przestrzeń publiczną proste szablony percepcji narzucając i taśmowo bezduszne egzemplarze ignorantów produkując. Dziś niestety prostactwo i radykalizm wokół króluje i z tego tronu na jaki bezczelnie się wspięły zejść zamiaru nie mają - szybko abdykacji czy detronizacji nie przewiduję. Zakładam, że takie realia utrudniają funkcjonowanie osobom podobnym Dolanowi wszak nic tak człowieka wewnętrznie nie jest w stanie rozmontować jak własna inteligencja i wrażliwość w zderzeniu z arogancją i tępotą umysłową otoczenia. Wentylem bezpieczeństwa dystans wypracowany i ironia wrodzona, czego życzę lub może życzyć już nie muszę - one przecież wyłącznie walorami wartościowych osobowości, a taką przez pryzmat filmów u Dolana widzę. Stąd uznanie moje wobec dokonań tego młodziana podkreślam i baczne przyglądanie się jego dalszej działalności artystycznej deklaruje, a każdemu kto jest w stanie usunąć klapki ze swoich oczu seans z Mommy polecam. 

P.S. 1 Tylko na cholerę taki format obrazu z takim pytaniem w ten kwadracik na ekranie się wpatrywałem - do momentu kiedy wszystko stało się jasne, sugestywny to zaprawdę był manewr. 


P.S. 2 I czy tylko ja widzę tu Kevina McCallistera? ;)

wtorek, 6 października 2015

Deftones - White Pony (2000)




Przez wiele lat, tak od debiutu do roku 2010-ego Deftones stanowił dla mnie zagadkę niezgłębioną. Zastanawiało mnie co w nim widzą ci co oddanymi fanami się nazywają, w czym tkwi ten magnes ich przyciągający, a mnie poniekąd wprost proporcjonalnie odpychający? Nie było mowy bym pomimo dosyć licznych prób zgłębienia tematu odnalazł tą magię i poddał się jej oddziaływaniu. Aż na rynku pojawiło się Diamond Eyes i z impetem od startu pochłonęło mnie bez reszty. Pisząc o White Pony wciskam w tekst odniesienie do diamentowych oczu, bo gdyby nie ten przełom jaki przyniosły w spostrzeganiu dźwięków kreowanych przez Chino Moreno i spółkę nie byłbym zapewne w stanie dostrzec geniuszu zawartego także w "kucyku". Tak to bywa, że do pewnych wyborów i fascynacji trzeba długą drogę przebyć, rozwinąć szeroką perspektywę, wyłączyć uprzedzenia, pozwolić sobie na szaleństwo paradoksalnie z dojrzałości wynikające. Wtedy to bez ograniczeń klapkami na oczach nazywanymi, w pełni świadomie cieszyć się wolnością od konwenansów - decyzyjnością autonomiczną. Skąd to niby moje względne zniewolenie pochodziło? Pewnie z gówniarskiego jeszcze przekonania, że grupa wypływająca swego czasu z potopu nu metalowego nie może grać rzeczy prawdziwie ciężkich i złożonych, a ambitny charakter ich muzyki to tylko taki pic na wodę aby nowoczesną intelektualną awangardę przyciągnąć. Myliłem się co do sporego fragmentu tej przebiegłej tezy, znaczy co do intencji jaka Deftones przyświecała, racje natomiast miałem w kwestii pozerstwa w znacznej części wśród elit dominującą rolę odgrywającego. Teraz jako człowiek już w czwartej dekadzie życia funkcjonujący napiszę z perspektywy dojrzałej, iż kucyk ten biały w pełni na swój legendarny status zasłużył, bo dźwięki jakimi karmi mój słuch nie tylko próbę czasu obiektywnie spostrzegając przetrwały, one wręcz po latach kiedy trendziarstwo w tej stylistyce przeminęło świecą jeszcze intensywniejszym blaskiem, swą wartość podkreślając. Czas weryfikuje wszystkie sezonowe gwiazdki bezlitośnie i sprawiedliwie odsiewając ziarno od plew. Zostają tylko ci najlepsi z atutem jakim niezależność od trendu - być wielkim nagrywać kapitalną muzykę gdy wiatr w oczy wieje, a przede wszystkim pozostawać sobą z szacunkiem dla własnej tożsamości oraz oddanych zwolenników, to walor tylko wybitnych grup i jednostek.

P.S. Wszystkie opisy z archiwalnych refleksji związanych z Diamonds Eyes i Koi No Yokan dotyczące sensu stricto muzyki pasują idealnie także do zawartości  White Pony, stąd nie będę tutaj tego powielał. :)

poniedziałek, 5 października 2015

Chris Cornell - Higher Truth (2015)




Chris Cornell to obecnie niezwykle intensywnie zapracowany weteran, bo wraz z Soundgarden materiał na drugą po powrocie płytę przygotowuje, osobiście przebąkuje lub też głosem instrumentalistów Rage Against the Machine napięcie podkręca plotkami o odrodzeniu Audioslave i wreszcie materializuje idee kolejnego solowego albumu. Zaiste aktywnie szóstą dekadę życia wykorzystuje dając jasny sygnał, że można jak się chce i to nawet na poziomie zdecydowanie powyżej granicy wstydu. Jak mogłoby być inaczej kiedy zdrowie dopisuje i to fizyczne jak i psychiczne - ogromna swego czasu popularność w głowie nie pomieszała, a wokalna charyzma jedynie okrzepła zadziora absolutnie nie tracąc. Potrafi gość obecnie dojrzałą osobowość w dźwiękach zawrzeć to i zapewne w przyszłości będzie i umiał z klasą się zestarzeć. To jednak jeszcze śpiewka przyszłości, teraz dzisiaj częstuje pięćdziesięciolatka kompozycjami, które w formule quasi akustycznego plumkania zgrabnie kleją się do uszu i prześladują chwytliwymi melodiami co wywołuje natrętne objawy permanentnego nucenia w trakcie jak i jeszcze po wybrzmieniu ostatniego numeru z "najwyższej prawdy". Ekstra, prawda? Tyle, że jest tu pewne "ale" bo jakby "ale" być nie miało gdy akustyczne granie nigdy głęboko do mojego serducha nie trafiało. Zdanie z rymem częstochowskim i przekonaniem pozbawionym nadziei na dłuższy zachwyt w treści zawartym dla uatrakcyjnienia tekstu skleiłem. Ha, taki błyskotliwy manewr. Zabawny czy "suchy" kwestia osobista tak jak subiektywny odbiór muzycznej strawy. :) Stąd też szanując odmienne zdania, gusta prawie (z naciskiem na wyjątek) wszelakie i licząc na wyrozumiałość pozwalam sobie na ździebko krytyki. Myślę sobie, że pomimo niewątpliwie atrakcyjnego pierwszego planu w głębi niewiele Higher Truth proponuje. Tak po prawdzie (mojej prawdzie bo prawd jest przecież wiele, szczególnie naprawdę prawdziwych) prócz tej czasami wręcz nieznośnej przebojowości i co oczywiste (tutaj sprzeciwów nie wróżę) kapitalnego głosu Chrisa, to na tym najnowszym solowym dokonaniu nic nie intryguje. Jak powracam do tych kilkunastu piosenek, to nie po to by odkrywać ale wyłącznie utrwalać to co już od pierwszego kontaktu niemal w pełni utrwalone. Jeśliby to co piszę zabrzmiało jak grymasy rozpieszczonego dzieciaka, że niby fajnie ale bez szału to tak właśnie zabrzmieć miało. Cornell z różnymi muzycznymi partnerami w wielu konfiguracjach incydentalnie tylko rozczarowywał, a przede wszystkim przyzwyczajał, że nie trzyma się przeciętności tylko zachwyca. Tworzył tak by przy każdym kolejnym podejściu nie odnajdywać tylko przewidywalnych pioseneczek, a właśnie intrygujące utwory. Tutaj tego zabrakło i mimo, iż Higher Truth muzycznie to pełna profeska, to jedynie satysfakcję przynosi skąpiąc prawdziwej ekscytacji.

P.S.  Chyba się zaplątałem, na jednym zdaniu wielokrotnie powtarzanym zafiksowałem, dodatkowo chcąc być jeszcze zabawnym. :)

sobota, 3 października 2015

Youth / Młodość (2015) - Paolo Sorrentino




Spisując refleksje odnośnie najnowszej materializacji talentu Paolo Sorrentino, nie zamierzam zajmować stanowiska zbieżnego z hiper intelektualistami, jak i tym bardziej spoglądać z perspektywy prostackiej. Wybiorę naturalnie drogę pełnego autentyzmu, która zaprowadzi mnie w konkluzji do stanowiska jednoznacznego, lecz nie radykalnego. Przyznaję, iż moje postrzeganie twórczości, coby to miało znaczyć i jak wiele i niewiele zarazem miało mieć pokrycia w rzeczywistości następcy Felliniego ograniczone jest obecnie do trzech ostatnich produkcji. Must Be This Place, którą odnajduję pośród najwybitniejszych obrazów jakie dane mi było zobaczyć i La grande bellazza, czyli dzieła bez wątpienia wyjątkowego, jednako zbytnio przeintelektualizowanego i przestylizowanego. Z tego punktu widzenia oczekując premiery Młodości, życzyłem sobie mniejszego stężenia megalomani kosztem posądzenia o banał i większego natężenia wyrazistości, ze świadomym ryzykiem zaczepienia o zbytnią dosłowność - inaczej potrzebowałem od reżysera opowieści wartościowej, idealnie balansującej pomiędzy pretensjonalnością kina przesadnie artystycznego, a autentyzmem kina kreującego historię w sposób w miarę bezpośredni. To właśnie otrzymałem i nawet gdy pierwsze ujęcia raczej kierunek na sztukę dla sztuki podpowiadały, to z każdą kolejno nadchodzącą wyborną sceną aktorskiej wirtuozerii w anturażu operatorskiego kunsztu i reżyserskiej maestrii byłem pewny, iż w tym pozornym chaosie klejonych ze sobą epizodów odnajdę magię wyjątkową. Bo Młodość z każdą minutą projekcji ogromnie zyskuje, a uzyskuje ten oczekiwany efekt dzięki niepodważalnej umiejętności żonglowania przez reżysera wyszukanymi środkami stylistycznymi, by prozę życia i oklepane prawdy sugestywnie wyrazić. Wplata Sorrentino także w strukturę obrazu, pomiędzy poruszające monologi i dialogi emocjonalne liczne sarkastyczne wycieczki, ironiczne drwiny, takie nonszalanckie figle, czy grubo szyte sugestie (Paloma Faith, Maradona :)) - pomimo ryzyka z tym zabiegiem związanego, kiczu zręcznie unikając. Stąd natężone uwagi (pewnie w większości nasze, bo krytyka dla krytyki to polska specjalność), że w scenariuszu i realizacji same truizmy itd. przyjmuję z pokorą jako po części uzasadnione. Jasne, że niewiele odkrywczego w tym filmie odnajduję, jednak sposób w jaki pospolite prawdy podano robi ogromne wrażenie. Muzyka i zdjęcia tak pięknie klimat nostalgii przywołujące, interpretacja reżyserska i kreacje aktorskie bez wyjątku znakomite - prawdziwa poezja i uczta dla licznych zmysłów. Trzeba tylko by je docenić umiarkowania, a jego często brakuje zakochanym w sobie stylizowanym intelektualistom. Jak Fred Ballinger na poważnie czy ironicznie raczył stwierdzić - "Intelektualiści nie mają gustu, dlatego nigdy nie chciałem zostać intelektualistą". Chyba się z tym zgadzam.

P.S. Młodość odchodzi, czas płynie nieubłaganie i nie jesteśmy tak biologicznie czy psychologicznie zaprogramowani, że naturalnie się w tych etapach odnajdujemy i ich specyfikę rozumiemy. Trudno zaakceptować, że mniej przed nami, a za nami już prawie wszystko. Pogodzić się, że to co nas ekscytuje już nieosiągalne i znaleźć takie podniety w innych obszarach które odpowiednie dla wieku zaawansowanego będą. Pokorą się wykazać i umiejętnością przystosowania, bo przemijanie to specyficzny rodzaj survivalu, adaptacji do nowych okoliczności i specyfiki środowiska. Poddać się i może zniknąć, a może walczyć i pozostać. To w tak prostym dualizmie nie może być opisywane! Doświadczenie walorem i jednako bagażem, bo jak byłeś nikim to ten nie do powstrzymania dryf w nicość łagodniejszy. Jak przez lata pozostawałeś na szczycie to pozbawiony tej mocy spadasz proporcjonalnie do wysokości gwałtowniej. Tak się zapędziłem w tych empatią przesiąkniętych przemyśleniach, a nie mam przecież jeszcze czterdziestki. :)

piątek, 2 października 2015

Sicario (2015) - Denis Villeneuve




Spisuję moje wrażenia późnym wieczorem przy dźwiękach genialnej muzyki Jóhanna Jóhannssona i uwierzcie mam dreszcze. Te wiolonczele i kotły przeszywają na wskroś, chwytają za gardło uściskiem równie mocarnym jak zdjęcia autorstwa genialnego Rogera Deakinsa - operatora kamery w takich dziełach jak m.in: No Country for Old Men, The Shawshank Redemption, The Assassination of Jesse James by the Coward Robert Ford, Revolutionary Road i wielu jeszcze innych imponujących hiciorach. Jestem dobę po seansie i przywołane przez dźwięki obrazy powodują, iż czuję gwałtowny puls, ten sam który towarzyszył mi przez dwie godziny obserwacji działań grupy agentów rozpracowujących meksykański kartel narkotykowy. Sicario to fenomenalna akcja z odpowiednim wartkim tempem, kilkoma znaczącymi interwałami i zaskoczeniem w finale jak przystało na wciągającą i w napięciu utrzymującą strukturę thrillera. Bez jakiegokolwiek elementu który można by nawet w przypływie złośliwości określić mianem naciągany. Wszystko do bólu wręcz realistyczne, twarde z ogromną siłą wyrazu, intensywne i skoncentrowane na ustawicznym wbijaniu widza w fotel w oparach gęstniejącej atmosfery przerażenia, przygnębienia i ekscytacji. To produkcja która w swoim gatunku szczytów sięga pozostawiając mnie w poczuciu przenikającego się zachwytu z obawą, bo z kina wychodząc przez dłuższą chwilę smutek we mnie zagościł, zastanawiałem się czy szybko lub nawet czy kiedykolwiek jeszcze obejrzę kino akcji na takim poziomie. Kino absolutne, które w idealnej symbiozie łączy dramaturgię fabuły z klimatem, pełną adrenaliny akcję z fundamentalnymi pytaniami o współczesną kondycję człowieczeństwa, a wybitne aktorstwo z wyjątkową charyzmą reżyserską. Przecież ta koegzystencja precyzji Villeneuve'a z modelowym warsztatem głównych bohaterów przyniosła doskonałość najczystszą. Nie po raz pierwszy twierdzę i zapewne nie po raz ostatni, iż miarą każdego mistrza reżyserii jest umiejętność wykrzesania z aktorów maksimum ich talentu i warsztatu. Tak jak darze szczerą estymą Del Toro i Brolina, to jednak by być w pełni uczciwym muszę/chcę oddać sprawiedliwość Emily Blunt, która miotając się pośród najwyższego sortu twardzieli, będąc manipulowana, poddawana presji, przechodząc przez piekło zderzenia z monstrualnych rozmiarów brutalnością przestępców i bezwzględną determinacją "przedstawicieli prawa", robi to na poziomie oscarowym. Poprzeczka podniesiona przez Denisa Villeneuve'a na niebotycznej wysokości teraz zawieszona, ponawiam na koniec pytanie kto będzie w stanie sięgnąć takiego poziomu i jak szybko to nastąpi? 

P.S. Do dnia konfrontacji z Sicario uznawałem Villeneuve'a za twórcę o ogromnym potencjale, lecz nie do końca spełniającego pokładane w nim nadzieje, gdyż Incendies mną wstrząsnęło boleśnie każąc w samych superlatywach warsztat reżysera opisać, lecz ani zbyt przekombinowany i sterylny The Enemy, a tym bardziej wzorcowo tylko poprawny Prisoners tego zachwytu nie podtrzymały. Teraz za sprawą Sicario już nie tylko nadzieję w potencjale widzę, teraz jestem pewny, że tym przełomem na stałe Kanadyjczyk do elity dołączył. 

czwartek, 1 października 2015

Royal Thunder - Crooked Doors (2015)




Nie ukrywam że poprzedni album ekipy z Atlanty wkręcił mi się w zwoje tak na dobre, dopiero przy okazji osłuchania się z Crooked Doors. Musiał przyjść także i sprzyjający czas dla tegorocznego albumu bo i on swoje w poczekalni gdzie tuż po premierze się znalazł chwilę przebywał. Nie wiem z obecnej perspektywy w czym tkwił problem - czy to akurat obecność za mikrofonem niewiasty i uprzedzenia w stosunku do śpiewających kobiet, a może materiał na tyle wymagający, że pierwotne pojedyncze odtworzenia nie otworzyły na tyle szeroko drzwi do mojego serca by mnie do tych dźwięków przekonać? Zastanawiające niezmiernie szczególnie, iż dzisiaj obydwie płyty Royal Thunder odsłuchuje z ogromną ekscytacją, a sam zespół uznaje za jedno z najciekawszych odkryć ostatnich trzech lat. Szkoda czasu na bezowocne tropienie powodów takiego obrotu spraw, ważna nauka płynąca z tej sytuacji została przyswojona i będzie w przyszłości w praktyce wykorzystywana - to jest istotne. Być przygotowanym na zaskakujące finały konfrontacji z albumami co pierwotnie nie zachwycają - taki morał, taka pokory ucząca lekcja. :) Do sedna, czyli zgrabnie teraz spróbuje spisać przy użyciu określeń wyrazistych specyfikę kompozycji z Crooked Doors. Nie będę w tym miejscu poszczególnych numerów detalicznie opisywał bo takie działanie skończyłoby się wyprodukowaniem obszernego elaboratu, którego rozmiary skutecznie odstraszałyby nawet tych co szersze precyzyjne analizy doceniają - tyle w utworach z Crooked Doors się dzieje. Napiszę ogólnie, iż to wielowymiarowe, pełne przestrzeni kompozycje, niezwykle plastyczne i inspirujące w których dominuje różnorodne wykorzystanie palety brzmień oraz środków kreujących emocje od szaleństwa po zadumę. Konsekwentnie rozwijane tematy z licznymi punktami kulminacyjnymi podbijają napięcie unikając z wyczuciem nudy, mechanicznej powtarzalności. W aranżacyjnej maestrii spięte, harmonijnie z wdziękiem płyną raz wartkim innym razem spokojnym nurtem, ubogacane systematycznie szeroką gamą detali odkrywanych raz po raz przy każdym kolejnym kontakcie. Idealnie w pełnej symbiozie współistnieją z wokalnym kunsztem Miny Parsonz, temperamentnej pół krwi Hiszpanki, której potężny głos i sposób interpretacji z linii melodycznych prawdziwe cudeńka tworzy. Ja oporny przez czas jakiś na ten czar rzucany byłem, lecz teraz szczęście mając iż dojrzeć do doceniania tej kunsztownej nuty mi się udało stwierdzam odpowiedzialnie, że jak już zrozumiałem i urokowi się poddałem, to niewolnikiem ich twórczości do końca dni moich pozostanę. Chyba że zamiast rockiem tanecznym umpa umpa się zainteresują, wtedy to będę musiał poddać w wątpliwość przekonanie, że posiadają wyjątkową muzyczną wrażliwość i w poczuciu rozczarowania przyznać się do braku wyczucia tematu i nazbyt pochopnych deklaracji. :) Póki jednak takich oznak zagubienia nie rejestruję, a wyłącznie rozwój dostrzegam ślubuję wierność pewny iż prą we właściwym kierunku, wydeptując autorski ślad w szeroko definiowanej retro rockowej stylistyce. Robią to efektownie i na własnych zasadach, świadomi wysokiej wartości.

Drukuj