piątek, 16 października 2015

Straight Outta Compton (2015) - F. Gary Gray




Szukam koncepcji odnośnie formuły w jakiej wrażenia po seansie streścić. Naturalnie nasuwa się pomysł aby rymy spisać, bez bitów, bo możliwości techniczne nie pozwalają na taki zabieg, lecz nie będę tutaj zawstydzał profesjonalistów, więc ziomale nie ma strachu. Nie wygłoszę też tyrady w obronie uciskanego "czarnucha" ani nie przyjmę postawy z drugiego bieguna rżnąc dumnego "białasa" co z chrześcijańską "pokorą" wyższość własnej rasy manifestuje. Napiszę o subiektywnych doznaniach czysto muzycznych, po trosze o realiach jakie obraz Gray'a ukazuje oraz o wartości czysto filmowej. Pewnie nie trzeba mieć ciemnego odcienia skóry, by rozumieć flow jaki te bity z rymem niosą (nasi rodzimi blokersi przytakną), lecz ja podkreślam stanowczo i tej linii się będę trzymał, że jestem ekstremalnie odporny na ten rodzaj twórczej ekspresji. Zatem bez obciążeń emocjonalnych do seansu przystąpić mogłem, może z odrobiną uprzedzenia wynikającego ze współczesnego miejsca hip-hopu, który w mainstreamie się rozgościł i każdy gówniarz by dodać sobie odwagi arogancje podpierającej tego rodzaju ekspresji w muzyce poszukuje - inna bajka to nabyta drogą klonowania ignorancja całej tej masy pozerów, szczeniackiej miernoty intelektualnej o wrażliwości "żadnej". Temat szeroki, a ja tutaj pisać przede wszystkim o biografii N.W.E. miałem, więc daruję sobie socjologiczno-psychologiczną diagnozę dzisiejszego stanu umysłowego większości smarkaczy. Innymi słowy, to co widzę i słyszę dzisiaj gdzieś niechęć do tego środowiska wzbudza, jednak zdaję sobie oczywiście sprawę, że korzenie takiej estetyki dźwiękowej mogą być fascynujące nie tylko przez wzgląd na samą muzykę. Fanem nie jestem i nie będę, spoglądam zatem na wydarzenia w obrazie Gray'a ukazane w miarę bez napinki charakterystycznej dla postaw pro raperskich. Przyznaję, że to co w tym konkretnym przypadku nakręcił spec od kina akcji po raz pierwszy w jego przypadku mnie się wyraźnie podoba, bo to kawał porządnego kina, gdzie gęsta i niebezpieczna atmosfera wzbudza niepokój, utrzymuje w napięciu przed ekranem, buduje silną więź z bohaterami (nawet gdy oni dla człowieka w rzeczywistości całkiem obojętni) oraz zmusza do kilku ważnych refleksji. Wiadomo że biznes muzyczny to nie bajeczka, szczególnie gdy tak pobudzone osobowości w jego obszarze funkcjonują, kiedy zamiast idei na pierwszy plan wyłażą prostackie potrzeby pławienia się w luksusie, szastania kasą i bujania się w glorii i chwale sukcesu. Gdy do gry świat przestępczy z impetem się wbija, zawodowcy co prawdziwą gangsterką (nie tą w rymach) się parają, a celem wyłącznie zysk bez względu na ofiary. Wtedy nawet "braterskie" relacje jakie za młodziana wypracowane stają przed trudnym egzaminem, bo lojalność (jak zakładam) to cecha względnie trwała i (tu mam pewność) wartościowa, lecz manipulacja i zwyczajny ludzki egoizm mechanizmami w których trybach nawet takie wartości najwyższe potrafią być bezwzględnie zmiażdżone. O tym jest obraz Gray'a i cieszę się, że nie przybrał on w wymiarze przesłania barw jednolitych, nie dał prostych odpowiedzi, a pozostawił sporo do własnej subiektywnej oceny. Pozwolił na zapoznanie się z realiami nieznanymi, środowiskiem obcym i mechanizmami intrygującymi oraz tak zwyczajnie dał szansę na spojrzenie na nabuzowanych ojców sceny gangsta rap jak na prawdziwych ludzi, nie wyłącznie prostaków z getta. Skrywających pod maską pewności siebie i zmanierowanej nonszalancji ogromną frustrację i wstydliwą wrażliwość, która pod postacią potężnej dawki werbalnej agresji w twórczości się objawia. Ludzi w rzeczywistości dziecięco naiwnych, którzy z wiarą w sukces pewną idee zmieniającą rzeczywistość próbują wprowadzić - niestety umiejętność przetrwania na dzielnicy nie przekłada się na powalająco skuteczną działalność w biznesie. To zagubienie i tą bezradność sprawnie reżyser wyłuszczył dając do zrozumienia, iż hieny tylko czekają by taką ideowość napędzaną frustracją na szmal przełożyć i resztkami z pańskiego stołu dzieciarnię kupić. Efekt (w sensie kina) jest kapitalny, bo prócz doskonałego scenariusza aktorsko każda z postaci jest wzorowo kreowana, szczególnie jak patrzę na popisy Paula Giamantti, to utwierdzam się w przekonaniu że to artysta w swoim fachu po prostu wybitny. Przyznaję na koniec (w oderwaniu od wartości filmu jako profesjonalnej roboty), że jedna rzecz mnie tutaj mierzi, bo pewien dyskomfort odczuwam, gdy z tej niszy "muzyków" (i nie tylko z tej) tak beztrosko nazywa się artystami, mam mieszane odczucia kiedy bunt w takiej formie "sztuką" jest nazywany. Brak mi pewności w jednoznacznym budowaniu sądów w tej kwestii, kiedy specyficzna wrażliwość na dźwięki zderza się z arogancją o solidnym natężeniu, podkręcana dodatkowo zastrzykiem negatywnej adrenaliny. Sztuka nierzadko to bunt, rewolucja, ale czy od razu musi być tak dosłownie z agresją i przemocą mieszana? Śmiem mieć zdecydowane wątpliwości, czy wtedy nadal nią pozostaje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj