poniedziałek, 5 października 2015

Chris Cornell - Higher Truth (2015)




Chris Cornell to obecnie niezwykle intensywnie zapracowany weteran, bo wraz z Soundgarden materiał na drugą po powrocie płytę przygotowuje, osobiście przebąkuje lub też głosem instrumentalistów Rage Against the Machine napięcie podkręca plotkami o odrodzeniu Audioslave i wreszcie materializuje idee kolejnego solowego albumu. Zaiste aktywnie szóstą dekadę życia wykorzystuje dając jasny sygnał, że można jak się chce i to nawet na poziomie zdecydowanie powyżej granicy wstydu. Jak mogłoby być inaczej kiedy zdrowie dopisuje i to fizyczne jak i psychiczne - ogromna swego czasu popularność w głowie nie pomieszała, a wokalna charyzma jedynie okrzepła zadziora absolutnie nie tracąc. Potrafi gość obecnie dojrzałą osobowość w dźwiękach zawrzeć to i zapewne w przyszłości będzie i umiał z klasą się zestarzeć. To jednak jeszcze śpiewka przyszłości, teraz dzisiaj częstuje pięćdziesięciolatka kompozycjami, które w formule quasi akustycznego plumkania zgrabnie kleją się do uszu i prześladują chwytliwymi melodiami co wywołuje natrętne objawy permanentnego nucenia w trakcie jak i jeszcze po wybrzmieniu ostatniego numeru z "najwyższej prawdy". Ekstra, prawda? Tyle, że jest tu pewne "ale" bo jakby "ale" być nie miało gdy akustyczne granie nigdy głęboko do mojego serducha nie trafiało. Zdanie z rymem częstochowskim i przekonaniem pozbawionym nadziei na dłuższy zachwyt w treści zawartym dla uatrakcyjnienia tekstu skleiłem. Ha, taki błyskotliwy manewr. Zabawny czy "suchy" kwestia osobista tak jak subiektywny odbiór muzycznej strawy. :) Stąd też szanując odmienne zdania, gusta prawie (z naciskiem na wyjątek) wszelakie i licząc na wyrozumiałość pozwalam sobie na ździebko krytyki. Myślę sobie, że pomimo niewątpliwie atrakcyjnego pierwszego planu w głębi niewiele Higher Truth proponuje. Tak po prawdzie (mojej prawdzie bo prawd jest przecież wiele, szczególnie naprawdę prawdziwych) prócz tej czasami wręcz nieznośnej przebojowości i co oczywiste (tutaj sprzeciwów nie wróżę) kapitalnego głosu Chrisa, to na tym najnowszym solowym dokonaniu nic nie intryguje. Jak powracam do tych kilkunastu piosenek, to nie po to by odkrywać ale wyłącznie utrwalać to co już od pierwszego kontaktu niemal w pełni utrwalone. Jeśliby to co piszę zabrzmiało jak grymasy rozpieszczonego dzieciaka, że niby fajnie ale bez szału to tak właśnie zabrzmieć miało. Cornell z różnymi muzycznymi partnerami w wielu konfiguracjach incydentalnie tylko rozczarowywał, a przede wszystkim przyzwyczajał, że nie trzyma się przeciętności tylko zachwyca. Tworzył tak by przy każdym kolejnym podejściu nie odnajdywać tylko przewidywalnych pioseneczek, a właśnie intrygujące utwory. Tutaj tego zabrakło i mimo, iż Higher Truth muzycznie to pełna profeska, to jedynie satysfakcję przynosi skąpiąc prawdziwej ekscytacji.

P.S.  Chyba się zaplątałem, na jednym zdaniu wielokrotnie powtarzanym zafiksowałem, dodatkowo chcąc być jeszcze zabawnym. :)

2 komentarze:

  1. Ja myślę, że po tym słynnym wałku z Timbalandem Chris może zrobić wszystko - większej siary nie zazna.
    Singiel "Nearly Forgot My Broken Heart" fest mi się podoba ale jak wiadomo, jedna jaskółka wiosny nie czyni. Włączyłam płytę na zasadzie tła do piątku acz nie skupiłam się na tyle, żeby móc powiedzieć, że mi się podoba.
    Rage Against The Machine tylko z Zackiem.
    A Bond tylko z Chrisem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fajne chwytliwe plumkanie, przyjemny relaksujący album bez szaleństw. :) Rage z Zacki'em i Audioslave z Chrisem równocześnie, nie mam nic przeciwko. :)

      Usuń

Drukuj