czwartek, 15 października 2015

Mustasch - Testosterone (2015)




Pióra sobie nie będę wypisywał, inaczej klawiatury zbędnie eksploatował, bo to co sądzę o najnowszym krążku "wąsa" już jak wróżka przy okazji refleksji w temacie Sounds Like Hell, Looks Like Heaven i Thank You for the Demon napisałem. Nic w kwestii podejścia do pisania numerów w obozie Mustasch od tamtej pory się nie zmieniło - może jedynie Testosterone (co za chybiony tytuł) ze względu na specyfikę brzmienia i konstrukcji postawiłbym pomiędzy albumami odpowiednio z 2012 i 2014 roku. To tylko takie kosmetyczne drobiazgi, detale których notabene w tej szlachetnej formie tutaj nie doświadczyłem decydują o tym ustawieniu. Generalnie to teraz i w ostatnich latach prosty rock całkowicie bez pazura z kilkoma (szukam na siłę) smaczkami ale w ogólności bez ich wpływu na finalny odbiór i ocenę. Granie według filozofii łatwo przyszło, łatwo poszło, słucham i zapominam. Stąd po raz kolejny lecz tym razem już stanowczo pretensję do ekipy Mustasch kieruję - co się z wami Panowie stało, na cholerę wam szukanie poklasku na rynku banalnych przebojów, kiedy taki potencjał by nagrywać rzeczy ekscytujące w was uśpiony. Pamiętam debiut, dwójkę, trójkę i kapitalny wypiek jakim Latest Version of the Truth. Właśnie tej mocy sobie życzę, jaka na starszych krążkach dominowała, choć nie ukrywam słuchając tego testosteronu pozbawionego testosteronu nadzieja we mnie gwałtownie umiera, iż przełom zanotowany zostanie i właściwy kurs obrany. Leci teraz Dreamer - do kosza z tym śmieciem! Tak! Niestety właśnie wraz z jego odsłuchem nadzieja we mnie zdechła. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj