Pióra sobie nie będę wypisywał,
inaczej klawiatury zbędnie eksploatował, bo to co sądzę o najnowszym krążku
"wąsa" już jak wróżka przy okazji refleksji w temacie Sounds Like Hell, Looks Like Heaven i Thank
You for the Demon napisałem. Nic w kwestii podejścia do pisania numerów w
obozie Mustasch od tamtej pory się nie zmieniło - może jedynie Testosterone (co za chybiony tytuł) ze względu na specyfikę brzmienia i konstrukcji postawiłbym pomiędzy
albumami odpowiednio z 2012 i 2014 roku. To tylko takie kosmetyczne drobiazgi, detale
których notabene w tej szlachetnej formie tutaj nie doświadczyłem decydują o
tym ustawieniu. Generalnie to teraz i w ostatnich latach prosty rock
całkowicie bez pazura z kilkoma (szukam na siłę) smaczkami ale w ogólności bez ich wpływu na finalny odbiór i ocenę. Granie według filozofii łatwo przyszło, łatwo
poszło, słucham i zapominam. Stąd po raz kolejny lecz tym razem już stanowczo
pretensję do ekipy Mustasch kieruję - co się z wami Panowie stało, na cholerę wam szukanie poklasku na rynku banalnych przebojów, kiedy
taki potencjał by nagrywać rzeczy ekscytujące w was uśpiony. Pamiętam debiut,
dwójkę, trójkę i kapitalny wypiek jakim Latest Version of the Truth. Właśnie tej mocy sobie życzę, jaka na starszych krążkach dominowała, choć nie ukrywam słuchając tego testosteronu
pozbawionego testosteronu nadzieja we mnie gwałtownie umiera, iż przełom zanotowany zostanie i właściwy kurs obrany. Leci teraz Dreamer - do kosza z tym śmieciem! Tak! Niestety właśnie wraz z jego odsłuchem nadzieja we mnie
zdechła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz