piątek, 29 lipca 2016

Wonder Boys / Cudowni chłopcy (2000) - Curtis Hanson




Ach ci literaci, barwnie wysławiający się przedstawiciele intelektualnych elit. Osobliwe postaci z licznymi ekstrawaganckimi przypadłościami wynikającymi ze specyficznej mieszanki megalomanii i nadwrażliwości. Ze skłonnościami do sarkazmu, użalania oraz nadmiernego filozofowania. Bystre umysły, wrażliwe dusze próbujące odnaleźć na nowo własną drogę po serii zaniechań czy powodowanych między innymi egoizmem błędów. :) To w kwestii życia prywatnego, zaś zawodowo przekazać uzdolnionemu merytorycznie i artystycznie (przy jednoczesnym zwichrowaniu psychicznym) narybkowi szlachetne przekonania, wiedzę warsztatową oraz trafić na natchnienie, napisać kolejną powieść, wylać z siebie morze zachwycających akapitów, "pozwolić odnaleźć pomost pomiędzy falami natchnienia, a dalekim wybrzeżem wykonania". :) Kino interesujące, bo wartościowe i zabawne, z koncertowym wręcz aktorskim sznytem! 

P.S. Wiem krótko, ale jak zgrabnie literacko. ;)

środa, 27 lipca 2016

Bronson (2008) - Nicolas Winding Refn




Cóż to było? Takie pytanie sobie zadałem gdy pierwszy raz tą zadymę zobaczyłem. Groteskowy dramat, może surowa czarna komedia z elementami musicalu, czy coś w rodzaju surrealistycznego kabaretu? Mocno stylizowana próba wzbudzenia sympatii dla świra, ekstremalnie brutalnego czuba kierującego się twardymi zasadami. Zastosowany pomysł wizualno-muzyczny zdecydowanie udany, choć sugestywny, przesiąknięty przemocą i brutalnością obraz napędzany przede wszystkim nowoczesnymi dźwiękami posunięty chwilami do granic dobrego smaku. On finalnie z dobrym skutkiem barwnie i celnie oddający charakter Michaela Petersona aka Charliego fuckin' Bronsona. Nadpobudliwego zezwierzęconego showmana z inklinacjami do siermiężnego obudowywania swych działań naciąganą filozofią. I tutaj jasno wyrażę ogromne uznanie dla warsztatu aktorskiego Toma Hardy'ego, który oto osiągnął poziom wyborny, wykorzystując w pełni potencjał granej postaci by z impetem wbić się do czołówki współczesnych aktorów i pozostawać tam z powodzeniem do dzisiaj. Hardy pnie się w górę, czego nie mogę niestety napisać o Refnie - zagubionym ostatnio lub zwyczajnie odlatującym zbytnio w poczuciu wyjątkowości. Bronson i Drive to szczyt z którego zszedł do poziomu przynajmniej dla mnie niestrawnego Only God Forgives. I wyrażę tutaj nadzieję, że nadchodzący Neon Demon pozwoli mi znów z ekscytacją pisać o jego twórczości.

P.S. Jeszcze jedno dodam by tym którzy po powyższym opisie nie mają jeszcze odpowiednio precyzyjnego rozeznania z czym podczas seansu będą mieć do czynienia. :) Bronson to rodzaj hybrydy, której elementami klasyki w rodzaju Mechanicznej pomarańczy, Trainspotting, 12 małp czy Lotu nad kukułczym gniazdem z obowiązkowym rzecz jasna wpływem stylu Quentina Tarantino. Takie właśnie skojarzenia, gdybym miał wprost czym jest Bronson tłumaczyć, na myśl mi przychodzą.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Gone is Gone - Gone is Gone (2016)




Od przesytu łeb nie powinien boleć, zatem kiedy kolejnymi projektami muzycy związani na co dzień z Mastodon częstują, należałoby absolutnie nie marudzić, tylko pić z tego rogu obfitości póki jest okazja. Szczególnie, że o jakość przynajmniej teoretycznie nie trzeba się martwić. Taką tezę sobie wykułem, kiedy zaanonsowano powołanie do życia ansamblu w skład którego wszedł Troy Sanders wraz z Troy'em Van Leeuwenorazem - kolejno właśnie arcyciekawy Mastodon i obecnie szczególnie bezdyskusyjnie wyjątkowy QOTSA. Skład jak domniemałem uzupełnili Tony Hajjara i Mike Zarina, mnie akurat muzycy nieznani (jak notki prasowe donoszą wielu tak :)) i dodatkowo podobno to właśnie ten duet był inspiratorem całego przedsięwzięcia. Z miejsca, przynajmniej zaraz po tym jak na wieści o narodzinach trafiłem, zajawka w postaci Violescent do netu się dostała, a wkrótce po niej dwa bliźniacze niemal obrazki do Starlight i Stolen from Me. Szybko, szczególnie single z teledyskami moją przychylność zdobyły, lecz kiedy już kompletny mini album w moje łapska wpadł entuzjazm przygasł i do tej pory trudno o podgrzanie emocji przy kolejnych odsłuchach. I nie mam w tym miejscu nic do zarzucenia samym kompozycjom tworzącym zwartą i ciekawą symetrycznie chwytliwą i ambitną konstelację klimatycznej kombinatoryki na przecięciu Mastodon, Deftones i post grunge'owego grania. Problem w tym, że ten antyśpiew Sandersa idealnie sprawdza się w macierzystej formacji istniejąc w symbiozie z wokalami Branna Dailora i Brenta Hindsa, a wysunięty na front by dominować w tym układzie zwyczajnie drażni. Nie pozbawia mnie mimo wszystko ten fakt ciekawości co dalej z fantem ochrzczonym mianem Gone is Gone. Czy to jednorazowa współpraca, czy zaczątek czegoś bardziej trwałego i rozwojowego. Czas przyniesie odpowiedź na to pytanie, póki co uzbrojony w cierpliwość, gotowy na kolejne kontakty z zawodzeniem Sandersa liczę, że przekonam się do tych wygibasów za mikrofonem, które przecież nie różnią się od tych z płyt Mastodon - zaskakująca i dziwaczna to sytuacja.

sobota, 23 lipca 2016

Criminal (2016) - Ariel Vromen




Czekałem na nowy film Ariela Vromena ze sporą ciekawością, gdyż The Iceman usatysfakcjonował mnie w zupełności i naturalnie liczyłem na kolejną pozycję na podobnym wysokim poziomie. Niestety (i tu zawieszam na chwilę głos, by oddać charakter i intensywność konsternacji, jaka mnie dopadła) już po kilkunastu minutach seansu tego, co okazało się następcą ekscytująco ukazanej historii Richarda Kuklinskiego. Criminal to zupełnie inna bajka i określenie bajka można traktować dosłownie, kiedy jedynie weźmie się drobną poprawkę na fakt, że to naiwnie opowiedziana fikcja tylko, że dla dorosłych – szczególnie tych łasych na sensacyjną durnotę w miałkiej patetycznej oprawie. Problem istnieje na poziomie scenariusza, bo od strony produkcyjnej nie bardzo jest do czego się przyczepić, jednakże techniczny wymiar plus gwiazdorska obsada nie jest w stanie uratować produkcji, gdzie skala użytych szablonów wraz z płycizną intelektualną i emocjonalnością sztuczną przechodzi niemal wszelkie granice przyzwoitości. Żeby się nie pastwić na twórcy i samemu festiwalu wyłącznie gorzkich słów sobie oszczędzić, ograniczę się do powściągliwego stwierdzenia, iż dla mnie osobiście, przez pryzmat oczekiwań było to rozczarowanie ogromne, natomiast dla fanów niezobowiązującego kina akcji zapewne będzie to produkt (tak dosłownie produkt) zajebisty. :)

czwartek, 21 lipca 2016

MIles Ahead / Miles Davies i ja (2015) - Don Cheadle




Bez większego rozgłosu, tak po cichu, niczym szeptem jakim wypowiadał się sam Miles Davies, ceniony hollywoodzki aktor swój debiut filmowy zaprezentował. Don Cheadle do własnego pokaźnego dorobku aktorskiego dorzuca wyborny obraz i każde domniemywać, iż posiada spory potencjał by w przyszłości jeszcze niejednokrotnie wzbudzić uznanie, kiedy za kamerą miejsce zajmie. Fakt, że biorąc na warsztat historię z życia wielkiego Milesa Daviesa zadanie mógł mieć ułatwione, bowiem sam materiał wyjściowy fascynujący, jednakowoż mogła to być na tyle głęboka woda, że brak reżyserskiego doświadczenia utonięcie w niespełnionych oczekiwaniach gwarantowało. W moim przekonaniu Don Cheadle udowodnił że podołał zadaniu, a jako największą wartość Miles Ahead pozwolę sobie uznać idealną symbiozę pomiędzy w tle płynącymi dźwiękami, a sposobem w jaki retrospekcyjny charakter narracji jest prowadzony. Muzyka jest oczywiście integralną częścią opowieści, a jej temperament stanowi o charakterze i atmosferze produkcji. Przesiąknięta brawurą i nostalgiczną melancholią, odbija w sobie wszelkie pierwiastki konstytuujące osobowość jej twórcy. Mam tu na myśli gwałtowną, ale jednak koegzystencję pełnego pasji sentymentalizmu z konfrontacyjnym stosunkiem do rzeczywistości. Nie mam w tym miejscu zamiaru stawiać jakichkolwiek diagnoz, nie będę nawet w drobnym stopniu starał się odpowiedzieć na pytania o powody takiego sposobu funkcjonowania geniusza, gdyż myślę, że bystry widz spomiędzy wierszy czytelny komunikat wychwyci i jednoznacznie przesłanie odczyta. ;) Na myśl jednak bardzo uparcie, przychodzą mi w tym momencie dziesiątki innowacyjnych artystów, których sukces stał się zaczynem upadku, częstokroć do tragicznego zakończenia prowadzącego. Wyjątkowa wrażliwość duchowa elity muzyków przegrywa w konfrontacji z rzeczywistością, w której masa pijawek czerpiących pokaźne zyski z ich emocjonalnego obnażania własnej duszy. Bo czymże są kompozycje przez nich tworzone, jak nie lustrem ich wewnętrznych przeżyć. Niestety sztuka, i to częstokroć bardziej ta daleka od potocznie rozumianej kultury popularnej stając się częścią mainstreamu grób swym ojcom wykopuje. Słabi i przewrażliwieni kapitulują, wrażliwi i zdeterminowani podnoszą kark, by kolejny ekscytujący rozdział w swym artystycznym dorobku dopisać. Miles Ahead to fascynująca historia, opowiedziana w pozbawiony sztampy sposób, która początek bierze w epizodzie z życia legendy, by wokół niego uwijać złożoną sieć przenikliwych i błyskotliwych wątków, okraszonych poczuciem humoru i akcją, wypisz, wymaluj jak z rasowego filmu akcji. One zaś generują detaliczny portret psychiki Milesa Daviesa, bez mielizn i epatowania skandalem, za to z szacunkiem dla dorobku muzycznego i ceny jaką geniusz musiał zapłacić za swoje miejsce w historii. 

środa, 20 lipca 2016

Volbeat - Seal the Deal & Let's Boogie (2016)




Volbeat powraca i fanom chwytliwego metalizowanego "elvis" rocka sprzedaje kolejną porcję zajebistych hiciorów z ograniczonym niestety terminem przydatności do spożycia. A może problem tkwi we mnie, że te numery równie szybko się wkręcają w moją głowę, jak zaczyna od nich wiać po prostu nudą i ich moc wietrzeje. Trafiony ponad dekadę temu tą wtedy oryginalną koncepcją połączenia świetnie stylizowanego wokalu manierą legendarnych piosenkarzy klasycznie rock'n'rollowych z przebojowym i naturalnie energetycznym pop rockiem o inklinacjach boogie, country czy southern, przez dwie, może trzy kolejne płyty z wypiekami na twarzy słuchałem popisów ekipy Michaela Poulsena zarażając kogo się dało dobrą nowiną. Niestety produkt którym się wówczas jarałem szybko stracił smak i atrakcyjność, i nie potrafię już na dłuższą metę radować się kolejnymi niemal identycznymi krążkami. Fakt, kiedy nowa płyta na świat przychodzi przez kilka tygodni siedzi w głowie i z radochą potupuje sobie przy niej nóżką, główką pokiwam i nucę jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniej nuty, ale tylko w ograniczonym przedziale czasu. Posłucham intensywnie, przede wszystkim w podróży, a potem porzucam i nie wracam przez długie miesiące. Gdzieś ta formuła w moim przekonaniu się wyeksploatowała lub ona bliźniacza popowej masie wbijanej na każdym kroku przez stacje radiowe. Sezon popularności i do kosza, a w zanadrzu kolejny super/mega hit na następne pięć dochodowych minut? Jeżeli ta teza trafiona to nie wróżę żadnych szans na przełom w długotrwałej jakości produktu made in Volbeat. Pytanie tylko czy wyłącznie ja mam ten problem z chwytliwym heavy rockiem, który w odpowiednich dawkach nie jest przecież taki zły. Napiszę więcej - na krótką metę w imprezowych okolicznościach jest przecież zajebisty!

sobota, 16 lipca 2016

The Lady in the Van / Dama w vanie (2015) - Nicholas Hytner




Na początek obowiązkowy wstęp w tym wypadku taka ogólna nie odkrywcza refleksja, że kino brytyjskie posiada swój wyjątkowy charakter, szczególnie gdy produkcja gdzieś pomiędzy komedią, a dramatem stylistycznie umieszczona. Stąd płynnie do Damy w vanie śmiało mogę przejść, bo tonacja w jakiej obraz Nicholasa Hytnera osadzony, idealnie do powyższej formuły dobrana. Tragiczna ogólnie rzecz biorąc historia, w której sporo humoru na wysokim poziomie, takiego wywołującego uśmiech na twarzy, lecz absolutnie do skurczów mięśni brzucha niedoprowadzającego. Uśmiechamy się z klasą, powściągliwie wyciągając wartościowe wnioski z kontekstu, rozumiejąc jednocześnie, że historia to dramatyczna, bowiem poznajemy bohaterów i odkrywamy powolutku tajemnicę ich życia, gdzie zwrotnym punktem jedno traumatyczne wydarzenie. W centrum postać zdziwaczałej dewotki o czystym, błyskotliwym umyśle, która wpierw przy krawężniku, a za moment już na podjeździe posesji starego kawalera o podejrzanej orientacji seksualnej i pisarskiej profesji swym zdezelowanym vanem parkuje. Pojazd ten jej miejscem zamieszkania, a ona w nim osobliwym elementem podmiejskiej przestrzeni, takiej dzielnicy intelektualistów o przeróżnych, częstokroć ekscentrycznych osobowościach i stereotypowych ludzkich postawach. Ludzie plotkują i podszeptują, ze strzępów informacji domysły snują próbując zrozumieć gdzie przyczyna stanu rzeczy, skąd w staruszce taka "godność włóczęgi" wyborem nie koniecznością. Sąsiedztwo spekuluje, a pisarz w tym czasie prawdę odkrywa, opiekując się tą dokuczliwą damą. Jeśli kogoś to niewyrafinowane streszczenie zaintrygowało i ciekaw skąd dama na podjazd przybyła, a dodatkowo ceni sobie dojrzałe, pouczające kino niech przy najbliższej okazji zrobi sobie piękny prezent i obejrzy tą przypowieść o pokucie w anturażu urzekających uliczek, przytulnych wnętrz (z wyjątkiem vana :)) i ciasnych przydomowych ogródków. Warto!

P.S. A na marginesie, pytanie. Co wiemy o osobach z sąsiedztwa - tych których to widujemy codziennie, wymieniając kurtuazyjnie zwroty grzecznościowe. O takim przykładowo staruszku o nieprzyjemnym zapachu, wyprowadzającym strachliwego kundla, czy dziadku wykonującym rutynowe czynności z zegarmistrzowską precyzją, opiekującym się poczciwą leciwą gablotą z ogromnym oddaniem. Przyjaznej babince o nikczemnym wzroście, ciągnącej żwawo wózek z zakupami i ględzącej w kółko to co usłyszała w audycjach toruńskiej rozgłośni lub o zadbanej kobitce pełnej pozytywnej energii z serdecznym szerokim uśmiechem rozsądnie komentującej rewelacje pani z zakupami. Pytanie oczywiście było retoryczne.

środa, 13 lipca 2016

Trainspotting (1996) - Danny Boyle




Zamierzam zaryzykować i "błysnąć" tutaj przenikliwym spostrzeżeniem wystawiając się na ostrzał bezlitosnej krytyki. Mianowicie stawiam tezę, że kiedy Darren Aronofsky kręcił cztery lata po Trainspotting swoje arcydzieło jakim bez wątpienia Requiem for a Dream, musiał być pod wyraźnym wpływem obrazu Danny'ego Boyla. Ten sam intensywny narkotyczny trip był odczuwalny podczas obserwacji zmagań z uzależnieniem bohaterów requiem, ten sam odjechany sposób zobrazowania stanu umysłu ćpunów. I chociaż produkcja Aronofsky'ego o dużo większym sugestywnym i dramatycznym kalibrze, natomiast wizja Boyla zakończona fartownym happy endem ze sporą dawką humoru, to przesłanie rzecz jasna zbieżne. Zatracenie w uzależnieniu to zabawa, która finalizowana jest niemal w stu procentach sześć stóp pod ziemią, a ten finał tylko w zależności od delikwenta przychodzi wcześniej lub odrobinę później. Żeby być poważnie potraktowanym już spieszę zauważyć różnicę i zapobiec wnioskom jakoby odbieram Aronofsky'emu prawa do oryginalności spojrzenia. Widziałem przecież Pi i tak kapitalnie rozwiniętą w kilka lat później autorską konwencję tego nietuzinkowego reżysera, stąd mam świadomość, że Requiem for a Dream jest logicznym następstwem obrazu z 1998 roku. Nie zmienia to jednak mojego przekonania, że coś w kwestii inspiracji było na rzeczy, a że pod jej wpływem powstało arcydzieło, to już tylko dla kina i widzów powód do satysfakcji. Dostaliśmy więc w przeciągu kilku lat dwa mistrzowskie obrazy w podobnej tematyce, które na miano kultowych bezdyskusyjnie zasłużyły. Trainspotting oglądany nawet po dwóch dekadach robi nieprawdopodobne wrażenie przede wszystkim klimatem przesiąkniętym buntem dzieciaków z gównianych dzielnic. Kontestacją w stosunku do narzucanych schematów, pętających ich umysły i duszących młodzieńczą energię. Niestety brak konstruktywnej alternatywy zastępowany jest hedonistyczną (to u małolatów chyba naturalne :)) potrzebą imprezowania bez względu na konsekwencje. I tutaj niestety kończy się zabawa, a zaczyna dramat, kiedy następstwa braku odpowiedzialności przyjść muszą (bo, tak) i potrzeba łatwego zabicia szarej rzeczywistości kończy się srogim zjazdem w nicość (ano, tak). Szalone tempo, obłęd w do bólu realistycznym wydaniu, obraz z muzyką w idealnej symbiozie i takie role Ewana McGregoraEwena Bremnera, Jonny'ego Lee Millera i Roberta Carlyle, że czapki z głów i ukłony najniższe. Kult, pozwolę sobie takim oklepanym wyrażeniem zakończyć! 

sobota, 9 lipca 2016

Knight of Cups / Rycerz pucharów (2015) - Terrence Malick




Znajomość twórczości Terrence'a Malicka u mnie mizerna, sam kontakt z tym co akurat zobaczyć mi się udało przeżyciem bardzo specyficznym. To nie są konwencjonalne filmy, to bardziej wydumane symfonie wzbogacone obrazem. Majstersztyki pod względem wizualnym, z oryginalną formą zdjęć kręconych "pływającą" kamerą i bogactwem ujęć dopieszczonych poetycką manierą. Tak to od strony estetycznej przepiękne i w nastrój uniesienia wprowadzające, jednak próby umieszczenia w tej wysublimowanej formule artystycznych obrazów przenikliwego przesłania nieudane. Mierzi bałagan oparty o hasłowe przekazywanie częstokroć banalnych przemyśleń, szumnych sentencji w atmosferze wyreżyserowanego kaznodziejskiego pustosłowia. Irytuje męcząca narracja spychająca dialogi na plan dalszy, kreując w powstałej przestrzeni coś na kształt niestrawnej gawędy w hiperintelektualnej tonacji. Nie wiem, pewności gdzieś mi nadal brak, czy to zwykły napuszony bełkot, czy erudycyjny klejnot? Jednego jestem pewny - mocno nużące to doświadczenie, a Malick jawi się jako nad wyraz skuteczny "wampir energetyczny". Reżyser wysysający ze mnie entuzjazm, który robi filmy z pasją na własnych zasadach, tylko ja za cholerę nie mam pewności o czym. Taki jest Knight of Cups i jeśli liczyliście, że gruntownie go tutaj zanalizuje, musicie obejść się smakiem lub osobiście rozplątać to kłębowisko użytych przez Malicka w wielu kontekstach słów.

piątek, 8 lipca 2016

Milk / Obywatel Milk (2008) - Gus Van Sant




Jestem świadom, że niesprzyjający obecnie czas na pisanie o takich historiach. Radykalny front obrony wyłącznie zdrowych związków intensyfikuje swe działania by od wszelkiego plugastwa seksualnego obywateli chronić. Czyni to za biernym, często także i czynnym (bo wsparcia dla idei nigdy za wiele) przyzwoleniem rządzących. Konserwatywne przekonania są w modzie, więcej one wyłącznie jako frazes na gębach młodych, lecz na praktykę dnia codziennego nie bardzo się przekładają. Z jednej strony deklarowany szacunek dla tradycji, z drugiej totalna rozpusta i kultura osobista sięgająca bruku. Młodość oczywiście ma swoje prawa i z przymrużeniem oka należałoby patrzeć na weekendowe szaleństwa czy ideologiczne zapędy niedojrzałych emocjonalnie osobników, jednako problem niestety nie tkwi wyłącznie w naturalnie buntowniczych postawach grup dorastających. Sęk w tym, że świat dorosłych, a na pewno spora jego część zupełnie zatraciła trzeźwość myślenia i instynkt samozachowawczy staczając się bezrefleksyjnie w otchłań radykalizmów lub przynajmniej nie reagując na działania wyraźnie dekonstruujące z mozołem zbudowane względne status quo. Wybaczcie to publicystyczne "kazanie", ale nie potrafię zobojętnieć na skrajną hipokryzję aspirującą do miana modelu cnót wszelakich, kiedy arogancja wespół z ignorancją urasta do rozmiarów gigantycznych. Nie godzę się na jakiekolwiek narzucanie jednego szablonu przekonań i bezwzględne zwalczanie przejawów odstępstw od wychuchanych norm, nie mających żadnego związku ze skomplikowaną rzeczywistością. Nie ma znaczenia czy dotyczą one kwestii czysto politycznych, ideologicznych, religijnych czy tych zaglądających ludziom do majtek. Żyj jak masz ochotę, bylebyś nie właził innym w buciorach w życie i bezpośrednio swoim postępowaniem nie stwarzał dla nich zagrożenia. To frazes, ale należy go powtarzać do znudzenia, właśnie wtedy gdy próbuje się naturalne oczywistości nazywać patologią. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie funkcjonowania w społeczeństwie z etykietą zboczeńca do czego niestety obecnie środowisko LGBT zostało zmuszone, kiedy ona przyklejona tendencyjnie na podstawie histerii formacji roszczących sobie prawo do decydowania co jest naturalne, a co niby od "boskiego" czy nawet naukowego porządku dalekie. Moja osobowość nakazuje mi kierować się elementarną przyzwoitością, kiedy z jawnym żerowaniem na najgorszych ludzkich uprzedzeniach i podjudzaniem do nienawiści wobec wszystkiego co niezrozumiałe, a przez to niby "groźne" się stykam. Wyrażam zatem tutaj mój niepokój i zadaje pytanie, gdzie nas doprowadzi ta kolejna "dobra zmiana"? Manifestując wzburzenie odniosłem się do "tu i teraz", a zaczyn tej refleksji to już robota Gusa Van Santa, Dustina Lance'a Blacka i kapitalnego Seana Penna w roli Harveya Milka. Postaci kontrowersyjnej, prowokującej skrajne emocje od których nie da się uciec. W mojej subiektywnej ocenie wzbudzającej jednoznaczny podziw, odzierając ją oczywiście z naznaczonego negatywnie określenia homoseksualista, takiego (uwaga bluźnierstwo) współczesnego stygmatu. Bowiem gdyby spojrzeć na Harveya Milka wyłącznie jako na człowieka bez konieczności określania jego orientacji seksualnej, to nazwanie go społecznikiem byłoby bezdyskusyjnie trafnie oddające charakter jego działań. Niestety dla wielu będzie on jedynie gejem który próbował wykorzystać czas i miejsce by promować "zboczeństwo" i zakażać "wirusem" gejostwa kolejne pokolenia. Dla nich bez znaczenia będzie, iż był człowiekiem z krwi i kości, takim jak każdy inny, a orientacja seksualna w żadnym stopniu nie wpływała negatywnie na wyznawane przez niego wartości. I nie będę tutaj wyliczał wszystkich tych cech, które postać Harvey'a Milka konstytuowały, nie opiszę także z detaliczną historyczną precyzją politycznych zawirowań Ameryki przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Bo niby po co mam to robić, kiedy sama biografia wyśmienicie te wszelkie niuanse wychwytuje i podaje w formie, która każdego otwartego miłośnika kina powinna usatysfakcjonować. Fakt, wyłącznie wtedy gdy pozbędziemy się uprzedzeń, a to niełatwe, jak liczne fora filmowe pokazują, gdy o dyskusję w temacie Milka chodzi. 

środa, 6 lipca 2016

Gojira - Magma (2016)




Wpierw podejrzliwie obwąchałem, obadałem spis utworów pod względem ilości i rozmiaru mając na uwadze dwa single wzbogacone świetnymi obrazkami, lecz będące pod względem muzycznym (chyba tylko pozornie) znacznie bardziej proste od dotychczasowych. Pierwszy wniosek dotyczył nie tyle ilości numerów, a ich długości oscylującej pomiędzy dość skromnymi trzema minutami do tylko w dwóch przypadkach minut ponad sześciu, co razem daje niewiele ponad czterdzieści minut muzyki. Tak, to w porównaniu do The Way of All Flesh wynik mizerny, jednak co oczywiste nie ilość się liczy, a jakość która szczęśliwie jest immanentną częścią Magmy. Mimo, że po premierowych sesjach mój entuzjazm nazbyt duży nie był, bo oczekiwania wyśrubowane, a pierwsze wrażenia ambiwalentne, to gdy już miarodajnie przegryzłem się przez konstrukcje i strukturę, dałem czas by Magma okrzepła, a analiza oparta była na odpowiednim doświadczeniu werdykt wydałem dla Gojiry zadowalający. :) Jest inaczej niż dotychczas, jednako ta zmiana nie jest rewoltą, a świadomą ewolucją której należało od Francuzów oczekiwać, szczególnie przez pryzmat rosnącej popularności i wysokich notowań wśród znających temat bezlitosnych częstokroć krytyków. Gdzieś na margines odrzucone zostały charakterystyczne szlify ze sprzężeniami i zgrzytami na modłę dokonań legendy Morbid Angel, a potwornie ciężkie i skomplikowane kanonady ustąpiły miejsca atmosferze w której dominuje groove. Nie ma na Magmie niemal zupełnie death metalu, a jeśli już ktoś się uprze, że jest to najwyżej w ilościach śladowych. Za to słychać ogromny wpływ grup równie popularnych jak nietuzinkowych pośród całego zalewu rockowych czy metalowych indywidualności. Jest Mastodon ze swoją wyobraźnią i Deftones z emocjami potężnych rwanych riffów, jest Voivod z tym swoim kosmosem, Meshuggah ze śmiertelnie poważną zabawą metrum (ale oni tu byli od zarania) i Tool z klarownymi harmoniami i tonami progresywnego zacięcia. Niby materiał krótki, a tak wiele inspiracji przefiltrowanych z wyczuciem i dostosowanych do potrzeb wypracowanego charakterystycznego stylu Gojiry. I zapewne (to cholera nieuniknione ;)) pojawią się ortodoksi, którzy będą kręcili nosami - sam moim nieco z początku do góry i do dołu pokręciłem. Wiecie, że za mało mocy, ciężaru i gwałtu na instrumentach, że próby czystych zaśpiewów i więcej chwytliwości, że muzykom w dupach przez tą adorację krytyki się poprzewracało i o gwiazdorce w mainstreamie marzą. Nie zmienią jednak te żale obiektywnego stanu rzeczy, że miejsce Gojiry jest pośród największych, a Magma zdecydowanie tą drogę na szczyt przetarła, przybliżając do nieuniknionego. 

wtorek, 5 lipca 2016

Katatonia - The Fall of Hearts (2016)




Bez różnicy czy Katatonia kombinuje, czy raczej gra konwencjonalnie, tak na swój sposób przewidywalnie, to zawsze bez wyjątku hipnotyzuje. To taka reguła przy odsłuchach albumów Szwedów, że magia zaklęta w dźwiękach przez nich tworzonych jest cechą stałą i nie ma mowy by zagubiła się aby w świeżo proponowanych kompozycjach. One na The Fall of Hearts pełne ciekawych pomysłów i chociaż utwory często są dość skrajne pod względem dynamiki, to mają ten wspólny mianownik spajający dwanaście numerów w uporządkowaną ponad sześćdziesięciominutową całość. Tak, to sporo szczególnie że Katatonia nie przyzwyczaiła do albumów zbytnio przeładowanych w zakresie ilości, zawsze stawiając zwięzłą jakość ponad megalomaniacką potrzebę zapełnienia krążka po brzegi. Teraz jednak przebili dość wyraźnie pod względem czasowym poprzednie produkcje, lecz nie odczuwałem podczas odsłuchów przesytu, nadmiaru, który by przeszkadzał. Ot, to mocno progresywny album, który tym razem, w odróżnieniu od poprzedniczki potrzebuje większej uwagi i skupienia by wgryzł się w świadomość i w pełnej krasie zaprezentował swoje atuty. Nie jest to produkcja tak oczywista jak Dead End Kings, jej siła przebojowa mniejsza, lecz potencjał na dłuższą frapującą przygodę większy. Typowa esencjonalna, przebojowo-nostalgiczna Katatonia przenika się z eksperymentatorskim aranżacyjnym zacięciem, kompozycje są złożone, wielowarstwowe z mnóstwem przemyślanych ornamentów, a całość przywodzi skojarzenia z produkcjami Opeth i Soen. To samo przywiązanie do budowania napięcia jest tu wspólne, wyjątkowa wyobraźnia, a efekt pod względem brzmieniowym i instrumentalnym to ten sam perfekcjonizm. Pisząc o płycie ciepło nie zawaham się jednak na koniec stwierdzić, że The Great Cold Distance nie przeskoczyli, a może zmienię zdanie za kilka miesięcy? Wszak jak podkreślałem, to płyta powoli w człowieku dojrzewająca, która potrzebuje wytrwałości w przyswajaniu, z każdym kolejnym spotkaniem przekonując do siebie coraz skuteczniej. Cieszy ten progres, bo daje szansę na uniknięcie ekipie Blackheima stagnacji i trwania na podobieństwo wielu we wspomnieniach tych lepszych, bo starych czasów.

P.S. Nie wyróżniłem żadnego utworu, a to błąd bo te dwa single z kapitalnymi obrazkami (Old Hearts Fall i Serein), choć nie do końca reprezentatywne dla całości to majstersztyki bezdyskusyjne, a motyw pomiędzy czwartą, a piątą minutą w Residual to taka najwyższej jakość "toolowska" magia!

niedziela, 3 lipca 2016

Demolition / Destrukcja (2015) - Jean-Marc Vallée




O tak tak, ostrzyłem sobie apetycik na nowy obraz Jean-Marca Vallée z przekonaniem, że świetna seria zostanie podtrzymana, a Demolition sięgnie co najmniej poziomu Wild, a może nawet wyśmienitego Dallas Buyers Club. Intuicja mnie nie zawiodła, bo Demolition to kolejna kapitalna odsłona reżyserskiego talentu Kanadyjczyka, wspartego tym razem wybornym warsztatem aktorskim Jake’a Gyllenhaala, Naomi Watts i tego zjawiskowego smarkacza (Judah Lewis). Postaci kreowane przez to trio to wisienka na torcie, którego podstawowymi składnikami nietuzinkowy scenariusz, szybki montaż oparty o krótkie esencjonalne ujęcia i odpowiednio „dziką” oprawę muzyczną. Rdzeniem wokół którego oplecione fabularne uzwojenie tutaj studium postaci człowieka, który w dramatycznych okolicznościach redefiniuje własne życie, a sposób w jaki to czyni nie ma nic wspólnego z przyjętymi standardami. "Tragedia" nie wywołuje w nim poczucia dyskomfortu w zakładanej według przyjętych konwenansów formie. Nie ma łez, lamentu, bo "dramat" miast być końcem jest w rzeczywistości szansą na nowe kontrowersyjne otwarcie - wreszcie świadome i w pełni zależne od autentycznych potrzeb. Pustka emocjonalna bohatera przeraża, ale też właściwie nie dziwi gdy rzeczywisty obraz relacji z partnerką w miarę rozwoju wydarzeń zostaje widzowi ukazany. Głęboka obojętność miesza się ze nieuświadomioną frustracją, a luksusowe i sterylne warunki funkcjonowania są odbiciem relacji odartej z gorącego uczucia. Błyszczące rzeczy pozbawione duszy niczym związek przerwany „nieszczęściem” okazują się alegorią stanu relacji, a ich demolka to droga do oczyszczenia i szansa na zbudowanie nowego na zgliszczach. Wiem, że to tylko fragment układanki zaproponowanej przez Jean-Marca Vallée i że lista postaci i genezy ich stanu szersza oraz interpretacja tej nieoczywistej i złożonej historii skomplikowana. Stąd z pewnością jeszcze nie raz podejmę wyzwanie by z nią się zmierzyć, bo wyczerpująco detali spomiędzy treści z pewnością wszystkich nie wychwyciłem, a w tego typu ambitnym i przenikliwym kinie nawet pominięcie drobiazgu może trafność wnioskowania zakłócić. Nie próbując więc jednoznacznie przesłania filmu nakreślać ani listy postaci wraz z rysem psychologicznym alfabetycznie wymieniać, pozwolę sobie jedynie na stwierdzenie na dużym poziomie ogólności, że takie kinowe dzieła intrygując  konstrukcją i fascynując treścią rozwijają człowieka mentalnie w sposób znaczący. Wstyd nie poznać, chyba że o psychice człowieka już wszystko wiecie.

P.S. Na marginesie szczerze dziękuję krajowi klonowego liścia w kontekście ubogacania mentalnego za takich współczesnych mistrzów sztuki filmowej jak właśnie Jean-Marc Vallée, Denis Villeneuve i Xavier Dolan. 

sobota, 2 lipca 2016

By the Sea / Nad morzem (2015) - Angelina Jolie




On poszukuje natchnienia, godzinami w knajpce przy drinku przesiaduje, ona się nudzi, zwiedza okolice, zagląda w dziury (dosłownie ;)) czas próbuje zabić. Niby nic wielkiego się nie dzieje, a jednak czuć, że coś jest na rzeczy, że ciemna chmura wisi w powietrzu. Zbieg okoliczności sprawia, iż niekonwencjonalną, bardzo ryzykowną quasi terapię małżeńską przechodzą - wygasły związek na nowo w mękach próbują rozpalić. W przepięknych okolicznościach miejsca i czasu rzecz się rozgrywa, w urzekających sceneriach lazurowego wybrzeża, małomiasteczkowej atmosferze smaganego ożywczym wiatrem znad morzem, rozpalonego słońcem, sennego i rozmarzonego kurortu żywcem wyjętego z francuskiego kina przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. I pomimo, że idylliczne warunki sielankową atmosferę by sugerowały ogromny smutek dominuje. Ciężki melancholijny klimat, przytłaczający, czasem nazbyt egzaltowany. Bo tutaj przecież dramat głęboko w osobowościach bohaterów się rozgrywa, kameralnie na dwie osoby plus istotne tło, które na działania wpływ decydujący posiada. I wszystko by grało wyśmienicie, gdyby nie nieco przyciężki sposób narracji, chwilami mdły i nużący. Choć temat intrygujący, zarysowanie osobowości bohaterów ciekawe, sporo między wierszami, słów brak nadmiaru i oczywistości w sam raz, a w gestach i spojrzeniach emocji w godziwych ilościach, to niedosyt pozostał i pytanie czy Angelinę Jolie stać na jeszcze więcej. Trzeci jej obraz w karierze reżyserskiej i po prawdzie pierwszy który pomimo uwag nareszcie mnie przekonał, choć oko zdarzyło się przymknąć i odpłynąć chwilowo w objęcia Morfeusza. :)

Drukuj