środa, 20 lipca 2016

Volbeat - Seal the Deal & Let's Boogie (2016)




Volbeat powraca i fanom chwytliwego metalizowanego "elvis" rocka sprzedaje kolejną porcję zajebistych hiciorów z ograniczonym niestety terminem przydatności do spożycia. A może problem tkwi we mnie, że te numery równie szybko się wkręcają w moją głowę, jak zaczyna od nich wiać po prostu nudą i ich moc wietrzeje. Trafiony ponad dekadę temu tą wtedy oryginalną koncepcją połączenia świetnie stylizowanego wokalu manierą legendarnych piosenkarzy klasycznie rock'n'rollowych z przebojowym i naturalnie energetycznym pop rockiem o inklinacjach boogie, country czy southern, przez dwie, może trzy kolejne płyty z wypiekami na twarzy słuchałem popisów ekipy Michaela Poulsena zarażając kogo się dało dobrą nowiną. Niestety produkt którym się wówczas jarałem szybko stracił smak i atrakcyjność, i nie potrafię już na dłuższą metę radować się kolejnymi niemal identycznymi krążkami. Fakt, kiedy nowa płyta na świat przychodzi przez kilka tygodni siedzi w głowie i z radochą potupuje sobie przy niej nóżką, główką pokiwam i nucę jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniej nuty, ale tylko w ograniczonym przedziale czasu. Posłucham intensywnie, przede wszystkim w podróży, a potem porzucam i nie wracam przez długie miesiące. Gdzieś ta formuła w moim przekonaniu się wyeksploatowała lub ona bliźniacza popowej masie wbijanej na każdym kroku przez stacje radiowe. Sezon popularności i do kosza, a w zanadrzu kolejny super/mega hit na następne pięć dochodowych minut? Jeżeli ta teza trafiona to nie wróżę żadnych szans na przełom w długotrwałej jakości produktu made in Volbeat. Pytanie tylko czy wyłącznie ja mam ten problem z chwytliwym heavy rockiem, który w odpowiednich dawkach nie jest przecież taki zły. Napiszę więcej - na krótką metę w imprezowych okolicznościach jest przecież zajebisty!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj