poniedziałek, 30 stycznia 2023

Cream - Wheels of Fire (1968)

 

Wheels of Fire, czyli płyta legenda - dla wtajemniczonych rzecz niemal święta. Napisze słów kilka o niej i zrobię to w inny sposób niźli zrobiłem to o Disreali Gears, bo już nie będę truł jedną (w porywach do trzech) linijką tekstu, jak długo i jak kręte ścieżki do wciąż jednak umiarkowanej fascynacji Cream mnie prowadziły. :) Napiszę wprost korzystając jednak z kontekstu jakim inną legendę, tym razem zza Oceanu w postaci The Doors uczynię. To niby podobne okoliczności czasowe i poziom artystycznej biegłości niebywały oraz prawie fenomen rozpoznawalności tudzież popularności (bez względu na znacznie krótszy żywot głównego bohatera tejże refleksji) podobny, lecz nawet jeśli obydwa bandy na bluesowym szkielecie swoje numery tworzyły, to jest oczywiste jaka różnica dzieli brytyjskiego i kalifornijskiego blues-rocka i tak jak wciąż w całości do większości albumów ekipy którą wizualnie firmował tragicznie kończący swe krótkie aczkolwiek cholernie burzliwe życie Jim Morrison nie potrafię się przekonać, tak bardziej zadziorny i mniej "narkotyczny" styl Cream rozpoznaję jako dla mnie w stu procentach przyjazny, choć jak nadmieniłem w praktyce nadal bez szału uzależniający. Wciąż zatem nie czuję się w najmniejszym stopniu ekspertem w/s w tym miejscu materiału analizowanego, więc moje spostrzeżenia należy traktować z dystansem, zrazu także jako pewnie tak oczywiste że wstyd, ale tak jak The Doors to instrumentalnie klawisz Manzarka, tak bez względu na fakt kto WIELKI na dwóch wiosłach tutaj zasuwał i jak bardzo Eric Clapton z tej dwójki nazwiska na dekady sobie nie wypromował, to sercem Cream zawsze pozostanie bezkompromisowy, niedawno niestety zmarły Ginger Baker i jego sposób nabijania nerwowego rytmu, który dynamikę gry wówczas doprowadził do poziomu wirtuozerskiego. Trzy silne osobowości w trudnych relacjach krótko ze sobą na tyle sprawnie artystycznie współpracowały, że to co pozostawiły stało się kanonem, jaki fenomenalnie skonstruowany został ze wspomnianego korzennego gitarowego bluesa, brzmienia zgrzytliwego, mocno przesterowanego w którym dominowała rock'n'rollowa moc oraz silnie wyeksponowanej ciekawie chwytliwej melodyki. Wszystko to osadzone na geniuszu Bakera, który zdaje się swoim stylem tkwił bardziej w jazzie niż bluesie, czy z dzisiejszej perspektywy kreował perkusyjne brzmienie rodzącego się hard rocka. Tu jest "pies pogrzebany", jednako nie jako źródło jakiegoś problemu tylko kwestia decydująca, bo nie ma mowy by efektowny puls gry Bakera uznawać za (he he he) "piątek koło u wozu" tego (he he) gwiazdorskiego ansamblu. Bez jazzującego pałkera nie byłoby tego ognia i po prostu urozmaicenia, a chwytliwa gra wioseł osadzona na bardziej standardowym rozumieniu rockowej rytmiki szybko mogłaby stać się nazbyt ofensywna i przez to nieznośnie milutka dla uszka. Żeby jednak nie odbierać znaczenia wpływowi wywieranemu przez Claptona i Bruce'a mam argument w zanadrzu taki, że bez ich umiejętności kompozytorskich i najzwyczajniej we trójkę sprawnemu pomimo wszystko pisaniu zgrabnych numerów mogących z łatwością ewoluować w rozimprowizowane suity, nie byłoby finalnego efektu jaki z łatwością przetrwał próbę czasu i mimo że minęło grubo ponad pół wieku odkąd taki Wheels of Fire powstał, to (he he) "niech mnie kule biją", że nie brzmi on wciąż świeżo, a kończąc w tym miejscu swój wywód dodam przekornie, że nawijając tutaj o stylistycznych odlotach "doorsów" i trudnościach w ich zaakceptowaniu, to sam pytam siebie dlaczego taki pierwszy z brzegu dziwaczny Rat and Warthdog mi  na przykład wchodzi, a odjazdy z Ameryki nie bardzo. Obym miał jeszcze czas to zrozumieć. :)

sobota, 28 stycznia 2023

The Death and Life of John F. Donovan (2018) - Xavier Dolan

 

Nie rozumiem wielce chłodnego przyjęcia z jakim spotkał się akurat ten film Xaviera Dolana. Rozumiem natomiast doskonale, że trudno go nazwać jednym z najlepszych jego dokonań, bo mimo w sumie nic mu nie brakuje i jest zapewne w stu procentach tym co wciąż bardzo młody reżyser w trakcie pracy chciał osiągnąć (a co po premierze i zdystansowanej ocenie promocyjnie niepotrzebnie porzucił), to wyróżnia się na tle innych jego produkcji nieco mniej intensywną aurą i zarzuconą na rzecz natłoku wątków wyrazistością oraz co zdaje się kluczem w odbiorze rozmyciem sedna, przez zbytnie poszerzenie palety kluczowych postaci. Jest też bardziej typowo hollywoodzki (nie tylko przez angielskojęzyczność i gwiazdorskie aktorskie persony) niż charakterystycznie dla jego filmów artystycznie ambitny, a mimo to zawiera większość cech do jakich Dolan przyzwyczaił swojego widza. Jest więc głęboko psychologią postaci zdominowany, opowiada między innymi o człowieku w kryzysie tożsamości, stawiającym odpór pokusom i opór światu, który nie rozumie jego inności. Poza tym od strony czysto formalnej zawiera w sobie sceny emocjonalnego wzburzenia, budowania gęstej atmosfery pomiędzy bohaterami tkwcymi w trudnych, czasem wręcz toksycznych zależnościach - a tychże geneza w relacjach rodzinnych i trudnym lub chociaż wyboistym nieco dzieciństwie. Stawia też na korzystanie z mocy muzyki, która wyzwalając się z ciszy, jak zwykle buduje podkład pod klimat lub wprost tak jak w scenach klubowych tą atmosferę kształtuje. Rytm i dynamika też od roli muzyki zależy, ale żadna z tych kwestii nie przejmuje dominacji, a jest idealną przeciwwagą dla siebie, kiedy przykładowo z rodzinnej kłótni podczas okazjonalnego spotkania przerzuceni jesteśmy w klimaty klubu, gdzie następuje upuszczenie ciśnienia podczas hucznej zabawy raczej na smutno. Bo tak przejmująca cisza jak i przeszywająca muzyka wyzwala emocje i otwiera na nie nawet najbardziej skrytych i najbardziej uzbrojonych w grubą skórę twardzieli, zatem ochoczo i jak najbardziej uzasadnienie z niej Dolan korzysta. Poza tym cały czas jedzie na wysokim emocjonalnym C, rozgrywa scenariusz na wielu poziomach międzyludzkich interakcji i zależności oraz płaszczyznach, poza tym można grymasić ale też ten obraz jest świetnie zagrany i absolutnie nie przestylizowany, a że ambitnie rozbudowany to naturalnie trzymający się kurczowo metodycznych założeń, przez co myślę że właśnie uboższy w tętno podskórnie odczuwane. Dwóch głównych bohaterów (wokół nich nieomalże galaktyki innych i liczne węzły pomiędzy nimi splątań) oraz historia ich relacji opowiedziana z perspektywy minionego czasu, a wszystko to w skomplikowanym anturażu skonstruowanym jak to u Dolana przede wszystkim z dotyczących orientacji seksualnej kontekstów. Dużo, ale czy za dużo jednak, a projekt przerósł autora i może po drodze znużył, bądź stracił autor w trakcie pracy czujność. Gdybam!

piątek, 27 stycznia 2023

Arctic Monkeys - Suck It And See (2011)

 

Sam przed sobą przyznaję, iż po wydaniu fantastycznego AM żyłem w mylnym (bo laika) przeświadczeniu, że jego formuła stylistyczna nie wzięła się z konsekwentnego zespołu rozwoju, lecz została akurat wówczas zaczerpnięta ad hoc z fascynacji przede wszystkim starym amerykańskim rock'n'rollem. Stąd długi czas pokutowało we mnie przekonanie, iż nie ma sensu lustrować dokładnie jakie wcześniej albumy Arctic Monkeys nagrywało, tym bardziej że utwierdzony zostałem pobieżnym przekonaniem z pierwszymi nagraniami w roli głównej o braku konieczności sprawdzania - bo te fragmenty kawałków odsłuchane kompletnego wówczas neofitę w świecie muzyki młodych Brytyjczyków raczej nie przekonywały do baczniejszego się przyjrzenia. Czas jednak wszystko zmienia i nie tylko potrafi przemienić jelonka w jelenia, ale też stare przyzwyczajenia mocno dojrzałego człowieka zweryfikować doświadczeniem przełamania samemu sobie świadomie stawianych niepotrzebnie ograniczeń. Tak też z akurat Suck It And See było, że zanim całość albumu w zaciszu domowym kilkukrotnie się człowiekowi odtworzyć zdarzyć miało, to ziemia słońce okrążyć była zmuszona kilka razy. Nie mam mimo wszystko do krążka z 2011 roku takiego bezgranicznie oddanego stosunku jak do AM czy Tranquility Base Hotel & Casino, lecz doceniam i słucham z przyjemnością teraz oraz dostrzegam, że aby "małpy" tak zjawiskowy album w 2013 roku nagrały, to musiały swoją drogę przemian przejść obowiązkowo i nie tylko doznać olśnienia fascynacją amerykańszczyzną. Najważniejsze natomiast, iż dotarło do mnie to co umknęło, że Josh Homme to już paluchy swe maczał w nucie Arctic Monkeys wcześniej niż sobie mogłem zdawać sprawę i nawet wyobrazić. Dla starych fanów nie jest to wiedza tajemna, że już Humbug to było więcej dzięki niemu pustyni niż standardowo rozumianego brytyjskiego indie rocka, a na SIAS to już kalifornijskie słońce świeci na maxa, a nuta dzięki temu daje wrażenie odtwarzanej z takich małych singlowych winyli w gablocie Cadillackiem zwanej. Odrobina jankeskiej psychodeli sprawnie ożeniona z radio friendly popowymi zajawkami - z lekka brudne, czy szorstkie riffy, bujające i prowokujące do przestępowania z nóżki na nóżkę tempa i ładne solówki (czasem na fuzzie), a wszystko z udziałem aksamitnej barwy i marzycielskiej maniery w głosie Alexa Turnera na doskonałym basowym szkielecie, wprost chyba z mokrych snów fana big bandów, powleczonych dodatkowo dla atrakcyjności i zwiewnie leniwej choć łobuzerskiej romantyczności kołyszącym pitu pitu. Tak sobie obraz tego bardzo fajnego krążka definiując tłumaczę, kiedy go słucham i wizualizuje, co dzięki niemu w serduszku czuję. :)

czwartek, 26 stycznia 2023

Silent Twins (2022) - Agnieszka Smoczyńska

 

Wielkie salony światowej kinematografii wydaje się iż właśnie przed Agnieszką Smoczyńską zostały szeroko otwarte. Silent Twins w mocarnej koprodukcji zrealizowano i jest to pierwszy angielskojęzyczny film, jak się okazuje naszej kolejnej gigantycznej nadziei reżyserskiej, która w ambitnym kinie nie tylko europejskim jest w stanie w moim także mniemaniu ostro namieszać. Jej nowe otwarcie zyskało myślę ogromny jak na standardy filmu ambitnego rozgłos i rozbiło poniekąd bank z festiwalowymi nominacjami, choć samych nagród doczekało się wyłącznie na naszym rodzimym podwórku, w Gdyni. Już samo wprowadzenie w postaci sekwencji animacji poklatkowej pobudza apetyt na kino niby klasyczne, a jednak oryginalne, zaś dalej jest tylko lepiej, bo z każdym dopracowanym fragmentem i jako całość Silent Twins przekonuje, że ten rozdział w karierze Smoczyńskiej będzie dla niej zasłużenie osobistym przełomem. Choć chciałbym użyć innego słowa, by nie powielać najczęściej pojawiającego się określenia, to nie mogę znaleźć lepszego, więc napiszę że Silent Twins jest po prostu gęsty. Bo dzieło (nie boje się tak określić) Smoczyńskiej, to właśnie gęsty od znaczeń i fenomenalnie skomponowany wizualnie oraz pobudzany doskonałą muzyką z tła "polski” obraz od lat, który w kategorii wielkie kino światowe, bez najmniejszych wahań postawiłbym obok zbierających hurtowo laury majstersztyków Pawła Pawlikowskiego i wyprzedzające tym samym za jednym podejściem zdecydowanie, nieco chyba jednak "przehajpowany" dorobek Małgorzaty Szumowskiej. Historia więzi „milczących” bliźniaczek i ich zaborczej relacji ("bo czasem tak kochasz drugą osobę, że nie możesz jej znieść i jednocześnie chcesz by umarła, bo miłość bywa destrukcyjna") jest imponująco precyzyjnie skonstruowanym portretem, z przywiązaniem do niuansu, z niemal niemą reżyserską narracją. Filmem niespiesznym, lecz intensywnym i u fundamentu założeń introwertycznym, stąd skierowanym do środka, bez ofensywnego komentarza, bez wprost formułowanych ocen postaw i zachowań tak bohaterek, jak i otoczenia. Ten wgląd w świat wyobraźni sióstr, tutaj w formie uatrakcyjniających artystyczny wymiar całości animacji, idealnie jak domniemam oddaje charakter ich skomplikowanego i dla nich samych (tu sedno) niezrozumiałego oporu przed światem zewnętrznym i potrzeby ochrony poprzez wycofanie, a gra aktorska niewiarygodnie sugestywna, powoduje że chemia uzyskana pomiędzy treścią, a formą sięga poziomu mistrzowskiego. Kino/doświadczenie, historia/życie - rozedrgane doznanie oparte na sięgającej do źródeł pracy dziennikarskie niejakiej Marjorie Wallace, stanowi przygnębiająca podroż w głąb izolacji i frustracji - braku kontroli i bezradności. Skąd to wszystko i dlaczego w takim dramatycznym kierunku ewoluowało? Co to za zaburzenie psychiczne i czy właściwie to zasadniczo jakiekolwiek zaburzenie, a może to tylko z pozoru niegroźne niedostosowanie społeczne, raczej wręcz przekora teoretycznie błaha, która okolicznościami (uzależnienia i konsekwencje) spowodowała z czasem realną aberrację umysłową, zmierzając do postaci depresji i obłędu? A zaczęło się tak niewinnie, lecz niestety dar który miały stał się ich przekleństwem. Niezwykła to opowieść, na faktach oparta - tajemnicza i tragiczna. Realny świat psychicznego cierpienia, a oglądany niczym senny koszmar, którego doświadcza się z kluchą w gardle i mrożącymi krew w żyłach dreszczami.

środa, 25 stycznia 2023

Katatonia - Sky Void of Stars (2023)

 


Zdążyłem się jak na razie spotkać/zapoznać z jedną tylko opinią odnośnie Sky Void of Stars i autor jej sugerował całkiem zaskakująco przekonująco udowadniając, iż jest to najlepszy materiał od czasu (uwaga) Last Fair Deal Gone Down i tym samym myślę nie tak obniżał wartość ostatniego do tej chwili, a wydanego przed trzema laty City Burials, ale wręcz dawał nie tylko między wierszami do zrozumienia, iż (o zgrozo!) czas pomiędzy rokiem 2001, a 2023 wypełniony był materiałami słabszymi od najnowszego. Jednak ja do końca z tym przekonaniem nie chcę się zgodzić, bo raz cały ten czaso-okres w dyskografii Katatonii cenię, a do City Burials, to wręcz obecnie najczęściej wracam, jednocześnie nie potrafiąc się od dwóch/trzech dni od Sky Void of Stars uwolnić. Uważam bowiem, że działa on na mnie tak jak oddziaływał swego czasu Dead End Kings, czyli kompletnie mnie zniewalając, gdyż wypełniony jest czarująco kołyszącymi, przez co niezwykle odprężającymi kompozycjami i tym wydaje się odróżniać od poprzedników z 2020 i 2016 roku, że najzwyczajniej nikt tu nie starał się imponować na siłę, a tylko wydestylować ze stylu esencję i dzięki temu napisać fantastycznie słuchalne numery. Bez napinki, z szacunkiem dla własnej tradycji i co najciekawsze, powracając poniekąd do z lekka transowej rytmiki, z mniejszą dozą łamania rytmu, nie pisząc zarazem kawałków powtarzalnie miałkich, czy najzwyczajniej nudnych. Mam więc dzięki "niebu pozbawionemu gwiazd" ogrom przyjemności z obcowania na bieżąco z muzyką Katatonii, ale też problem natury ocennej, bo więcej ciekawego Szwedzi zawarli na wspomnianych albumach z drugiej połowy drugiej dekady XXI wieku, natomiast dzięki najnowszemu przynoszą mi bezmiar muzycznego ukojenia. Jest to bowiem krążek tak pięknie melancholijny i tak cudownie pozbawiony pretensji, jak magnetycznie chwytliwy. Im z nim dłużej, tym nawet bardziej czuję że jest ukłonem w stronę właśnie okresu Tonight's Decision-Last Fair Deal Gone Down z późniejszą przebojową manierą Dead End Kings oraz transowością (żeby jeszcze bardziej skomplikować moje wartościowanie poprzez porównywanie) Discouraged Ones! Jednocześnie tak bardzo zachmurzony, choć kompletnie nie tak surowy jak Viva Emptiness i nie tak rozedrgany jak The Great Cold Distance, a Impermanence z gościnnym udziałem Joela Ekelöfa (Soen), to już jest jak nie Katatonia, tylko Soen właściwie, więc trudno mi go do któregoś wcześniejszego numeru ekipy Nyström i Renske porównywać. Tym samym nagrywając takie zwiewne cudo, odnieśli się korespondencyjnie i bardzo przekornie szczwanie wspólnie z ekipą Martína Lópeza, do uparcie powtarzanych tez, że Soen jest jakby innym wcieleniem Katatonii. Chyba że sobie ich intencje nadinterpretuję, dodając iż powyższa analiza to już na mega poważnie wydaje się w punkt trafionym argumentem, że pisanie o muzyce jednego zespołu w kontekście wyłącznie jego innych płyt, jest teoretyzującym rzeczywistości komplikowaniem, zamiast właściwym muzyki odczuwaniem i jej przeżywaniem, więc kropka - będę teraz doznawał, bo mi się to doświadczenie doznawania Sky Void of Stars bardzo podoba. :)

wtorek, 24 stycznia 2023

Riverside - ID.Entity (2023)

 

Tego po najznakomitszych oczekuję, że nawet kiedy zespól zaczyna zjadać własny ogonek, a to powolne pożeranie siebie nie jest jeszcze kompletnie miałkie, to szybko w newralgicznej sytuacji jego muzycy się orientują i znów jako interesująca formacja wchodzą w tryb ewolucyjny - nawet jeśli ta przemiana ku nowemu nie jest w przypadku ósmego krążka Riverside niezwykle spektakularna, a oparta poniekąd na bieżącej potrzebie i modulowana popularnym obecnie w rocku trendem. Tak pobieżnie nowy krążek naszej wielkiej progresywnej gwiazdy spostrzegam, że jest on przełomem ale nie przełomem który wstrząśnie, bo posiłkowanie się ejtisowymi inspiracjami, by he he zabrzmieć jak Kombi (Friend or Foe?) czy w pierwszym udostępnionym singlu (I'm Done With You) niemalże (w żadnym wypadku 1:1, ale jednak) toolowymi wzorcami nie szokuje, ale z pewnością zaciekawia, bo sposób w jaki zostały do stylu Riverside wkomponowane naprawdę znakomity. Zatem cieszę się, iż ID.Entity nie jest powieleniem konceptu muzycznego Wasteland ani też wprost nie nawraca grupy Mariusza Dudy na swoje granie sprzed lat, a dając niewiele w sumie nowego, dość sporo poza fundamentem w ich stylistyce zmienia lub bez przeholowania z oceną i znaczeniem tego działania, na pewno na jakiś czas uatrakcyjnia. Riverside oczywiście nigdy nie byli hermetyczni, także urozmaicanie formuły w ich wykonaniu absolutnie nie zmienia trwałych podstaw ich twórczości. Również za sprawą nowego materiału nie zmienili własnej tożsamości, a li tylko ożywili rumieńcem przybladłe ostatnio lico. Zabrzmieli jak zwykle przestrzennie, rozszerzając być może już i tak obszerne spektrum brzmieniowe. Konstrukcje aranżacyjne w ich wykonaniu są rozbudowane ale i często skompresowane do esencji, więc jak na progresywny charakter i znamiona popularnie rozumianej ambicji bardzo zwięzłe. Riverside tym samym potrafi w zakresie jednego numeru motorycznie przyspieszyć, by też dla odpowiedniego balansu ukołysać i utulić - tak porazić techniką i zauroczyć atmosferą. ID.Entity może nie jest (słucham wciąż bardzo uważnie) tak wyraziste jak te kilka albumów z ich przeszłości, ale na pewno nie brakuje w nim dramaturgii i dynamiki, więc i kompozycje są atrakcyjne odsłuchowo zdradzając wciąż potencjał na więcej, czego nazbyt szybko w docelowej postaci nie sprzedają słuchaczowi. To w moim odczuciu i dla mnie jeszcze zagadka, zatem obiekt do głębszej eksploracji - dla zespołu natomiast myślę furtka do jeszcze bardziej może zmyślnych, a być może odważniejszych poszukiwań w niedalekiej przyszłości. Obiektywnie zaś spotkał się jak dostrzegłem z ogromnym zainteresowaniem i jak obiło mi się o uszy podzielił fanów. Dziesiątki stąd po wpisaniu hasła w wyszukiwarkę do przejrzenia wieloakapitowych, detalicznych i przez to nudnych recenzji, rozgrzane do czerwoności prawdopodobnie fora dyskusyjne i w związku z powyższymi moje pytanie - czy opinię o niej mogę spodziewać usłyszeć jeszcze w Dzień Dobry TVN? Oczywiście nie mówię o wstrząsającym osłupieniu gdy wyrazi ją Marcin Prokop, bo on akurat zna się na muzycznej działce, ale jest wielu przecież specjalistów od dziennikarstwa celebryckiego, którzy mogliby kompletnie niekompetentnie, a przez to paradoksalnie świeżo lub po prostu zabawnie poprowadzić rozmowę w temacie. Ja akurat nie mam nic przeciwko aby przy okazji kosztem swojej śmieszności wartościową nutę wypromowali. :)

poniedziałek, 23 stycznia 2023

All Them Witches - Baker's Dozen (2023)

 


Tak to sobie wymyślili, że przez rok równy będą serwować osobne single, wzbogacone klipem i grafiką, a na finał zbiorą je w jedną całość i jako longplay puszczą na fizycznym nośniku (zakładam) w świat. Przyznam szczerze, że co do tych szczwanych planów nie orientowałem się w nich przez dość długo i jeszcze w połowie roku zastanawiałem dlaczego na przykład to już szósty nowy numer w sieci, a żadnej wzmianki o długograju na którym miałyby osiąść, a że ja jestem fanem nuty w postaci albumu, więc obawy były, iż skończy się na klipach w sieci jedynie. Na szczęście jest jak jest i mogę słuchać czegoś takiego jak Baker's Dozen w formule płyty i jedynie mieć pretensję odrobinę, iż jednak finalnie jest to materiał nazbyt obfity, bowiem te 13 numerów to dużo jak na jeden odsłuch i mimo że każda z kompozycji fantastyczna, to chciałoby się zamiast po wybrzmieniu ostatniej czuć nadmiar dobra, do tego dobra chcieć natychmiast powrócić, album odtwarzając ponownie. Tym bardziej że nie widzę problemu aby z trzech instrumentali, w tym dwóch gruuubo ponad dziesięciominutowych śmiało zrezygnować czyniąc ich bonusami, a nie integralnymi fragmentami płyty. Uważam wciąż i uważałem już bowiem po wstępnym odsłuchu, że nic Baker's Dozen nie traci kiedy usunąć Slow City, Acid Face i Mama is a Shining Star. Dodam więcej - dodam że wymieceniem tych psychodelicznych kolosów krążek tylko zyskuje na atrakcyjności w postaci dynamiki i dramaturgii. W takiej formie Baker's Doze staje się z miejsca dla mnie najlepszym jak dotąd dokonaniem muzyków pochodzących z legendarnego Nashville, a przyznaję że niewiele mogłem wcześniejszym ich płytom zarzucić, więc poprzeczka ustawiona była bardzo wysoko. Teraz jednak wszystko w tej ograniczonej do dziesięciu indeksów konfiguracji mi pasuje, a i nie brakuje tutaj nic z tego z czym do tej pory ATW mi się kojarzyli. Kojarzyli bowiem z korzennym bluesem w formule żywego progresywnego (także w sensie uwspółcześniania) psychodelicznego rocka, z głębokim brzmieniem i instynktowną zręcznością w uwypuklaniu roli niuansu, dzięki czemu ich kawałki charakteryzowały się wysokim natężeniem i szeroką amplitudą doznań oraz szczegółowości zawartej w feelingu. Ponadto z kompletnie pozbawioną granic wyobraźnią muzyczną, a jednocześnie trzymającą się mocno wspomnianego bluesowego fundamentu we współczesnej elektrycznej interpretacji instrumentalnej i najzwyczajniej silnie poprzez właśnie wewnętrzne rozedrganie i kapitalny puls oddziałującą. Taki jest BD - subtelny i ciężki zarazem, skupiony na nastroju i skoncentrowany na smaczkach, tradycyjny i na nowo interpretujący szablony, ale także doskonale słuchalny, choć absolutnie nie wpadający w manierę przebojowości, gdyż chwytliwość rozumiana jest tutaj jako wypadkową transu w jaki słuchacz jest mimowolnie wprowadzany. Gdybym teraz porwał się na analizę poszczególnych kompozycji i te kompozycje ze sobą porównywał, to okazałoby się iż jedynym wspólnym dla nich mianownikiem jest ten blues archetypiczny, zaś wszystko inne co sprowadza się do aranżerskiej wyobraźni różni je od siebie, dzięki czemu nie ma mowy aby cokolwiek ze stawki ze sobą pomylić, kiedy nawet najbardziej klasyczne w niej bluesy (Blacksnake Blues i L'hotel Serein) bez względu na typowy senny rytm, są stylistycznie jakby z całkowicie innych bajek. Ta ich nuta wrze, coś w niej fascynująco kipi, a ja jestem zahipnotyzowany - czy to akurat leci bardziej klasyczna ballada (Tour Death Song), natchniony Fall Into Place, cudownie bluesowy blues (wspomniane), rozkwitający psychodeliczny Tiger's Pit, czy tajemniczo zatytułowany szamański 6969 WXL THE CAGE oraz inne im podobne lub (uprę się) jednak niepodobne pozostałe, ja odpływam w zachwyt. Za każdym razem!

niedziela, 22 stycznia 2023

Noc w przedszkolu (2022) - Rafał Skalski

 

Ciekawe te wielkomiejskie obyczaje, ale ja ich nie znam! Nie znam takich akcji przedszkolnych, więc tym co zobaczyłem jestem lekko zaskoczony i silniej przerażony perspektywą dokąd to maniackie wręcz zaangażowanie rodziców zmierza. Sytuacje przedstawione oczywiście fikcyjne i zbudowane ze skrótów myślowych oraz szufladek w jakie wrzucamy poszczególne kategorie ludzi subiektywnie, ale jednak przez pryzmat i presję grupowych doświadczeń spostrzeganych. Jednakowoż nie mogę zakładać, że jeśli one pod szoł podciągnięte, to pozbawione jakiejś tam, bez względu na natężenie jednak autentyczności. Stwierdzam więc po gruntownym przemyśleniu tematu i przepracowaniu wrażeń, iż bez względu na wady (czasem topornie kwadratowe aktorstwo, dialogi na siłę szokujące i scenariusz histerycznie łaknący poklasku), to seans znośny, chwilami przezabawny i tragikomicznie przecudaczny, ale też pod tym całym galopem sytuacji (być może nie kompletnie na oślep), mądry i ku mojemu gigantycznemu zaskoczeniu przez kilka minut wzruszający. Przegięty - tak i warsztatowo budzący wrażenie iż niedopracowany, ale dynamicznie zmontowany i właśnie z dnem, może nie arcybłyskotliwym, ale dnem podwójnym. Bez odkrywczej puenty, ale z przekazem, a nie tylko pajacowaniem dla hajpu, w tym znaczeniu rozrywki dla tzw. odmóżdżenia. Stąd nie będę odradzał, wiedząc że nie odradzam takiej stereotypami napędzanej ekstremalnej symulacji życia, w której akurat netflixowy widz może zagustować. Bez urazy!

sobota, 21 stycznia 2023

Petite maman / Mała mama (2021) - Céline Sciamma

 

Cudowny pomysł i piękna jego realizacja w postaci małego filmu o drobnych, a jednak wielkich rzeczach. Ale to co obejrzałem, to nie jest zaskoczenie, kiedy odpowiedzialność za formę i treść przyjęła na siebie Céline Sciamma, autorka doskonale przez krytykę przyjętego przed kilkoma laty Portretu kobiety w ogniu. Tym razem jednak nie poszła tropem li tylko wzniosłej artystycznej i merytorycznej ambicji, ale fantastycznie połączyła je z subtelnym ciepłem i z treściwą scenariuszowo kameralną familijną opowieścią, zamkniętą w jedynie w 72 minutach projekcji. Zadała poniekąd pytanie, czy nie chciałbyś widzu poznać swoich rodziców w swoim wieku, a dokładnie czy to nie byłoby niezwykłe doświadczenie poznać ich kiedy byli dziećmi i czy nie pomogłoby to scalić relacje i uporządkować towarzyszące im emocje. Nelly (bohaterka) jakimś cudem (bo fantazja, bo fantazja jest od tego...) ją dostaje, a widz obserwuje tą zaskakująco dojrzałą jak na mentalność dziecka relację matki/przyjaciółki z córką, zrazu też uroczo jak na nią naturalnie naiwną, kiedy obydwie trafiają na siebie w wieku ośmiu lat. W przypadku swojego najnowszego obrazu Sciamma korzysta z baśniowej tradycji i tzw. konwencji realizmu magicznego, tworząc współczesną opowieść o dziecięcej samotności, nieuniknionym umieraniu bliskich, żałobie oraz poszukiwaniu wyjaśnień, a dokładnie odpowiedzi uzyskiwaniu, dzięki tak własnej fantazji, wyobraźni, jak i przyporządkowanych do wieku możliwości intelektualnych, wspieranych mądrym rodzicielstwem. To nie było zapewne łatwe, by wymagający koncept przenieść zrozumiale na ekran i też prowadząc głównie dziecięcych aktorów, wydobyć z ich gry tak naturalność jak i do pewnego stopnia oczywiście względny profesjonalizm. To się jednak udało (choć nie dosłownie) znakomicie, więc Mała mama, to także prócz wzruszającego mądrego tematu, sporo dobra w postaci bardzo surowego, ale mimo to uroczo nieporadnego piękna płynącego z bardzo młodych kreacji aktorskich.

piątek, 20 stycznia 2023

Argentina, 1985 / Argentyna, 1985 (2022) - Santiago Mitre

 

Wygląda świetnie, bo od strony wizualnej to fantastycznie dopracowana robota, kapitalnie czujących konwencje speców od scenografii i charakteryzacji oraz naturalnie trzymającego piecze nad efektem końcowym reżysera. Jednak nie to jest tu najistotniejsze, że ogląda się Argentynę, 1985 jako bardzo hollywoodzkie „staroszkolne polityczne kino sądowe”, bo fakt że dopracowana stylistyka pomaga, ale bez samej historii powiązanej wprost z dramatycznymi kartami w dziejach Argentyny, sama wizualna atrakcyjność nie miałaby takiej możliwości oddziaływania na widza. Pokrótce rzecz jest o procesie byłych dyktatorów, przywódców junty wojskowej, odpowiedzialnych za niemal masowe mordy na przełomie lat 70 i 80 - niby w poczuciu odpowiedzialności za losy kraju w obronie przed wywrotowcami. Rzecz o rozliczeniu się z przeszłością, co nie jest jednak takie proste - doprowadzenie do sprawiedliwego wyroku, to ryzykowna gra i droga przez mękę, bowiem odsunięci od władzy samozwańczy "zbawiciele narodu" pozostawili po sobie jednak mnóstwo równie umoczonych ludzi, a ich wojskowe wpływy pomimo uwięzienia i utraty władzy nadal były ogromne, a wśród podzielonego społeczeństwa nadal można było znaleźć mnóstwo zwolenników oskarżonych - podatnych wówczas na działania otumaniającej propagandy. Ogólnie mamy do czynienia z zawiłą genezą sytuacji, jednako chwila głębszego jej przestudiowania pozwala na elementarne zrozumienie okoliczności i chyba bez wahania postawienia się po właściwej stronie. Być może natomiast skojarzeń odnośnie naszej polskiej historii i obecnej rzeczywistości nie powinno odbierać się wprost jeden do jednego, bo na szczęście nikt póki co u nas przynajmniej teraz jeszcze nie wymusza poddaństwa tak ekstremalnie stosowaną siłą, ale mechanizmy są przecież uniwersalne i jeśli kiedykolwiek przyjdzie czas na sprawiedliwe uporządkowanie rzeczywistości, to podgrzewane od lat podziały i konsekwentna praca propagandowa rządzących nie ułatwi postawienia odpowiedzialnych za szereg nadużyć i występków przed wolnym wymiarem sprawiedliwości. W sumie też niewiele jest nadziei na przyszłość, gdyż przychodzi nowa władza, obiecuje zmiany po czym obsadza stołki tymi samymi w zasadzie skurw, bądź skurw stają się Ci co wcześniej z ideowymi hasłami na ustach tych skurw usuwali. Ot demokracja i dyktatura we wspólnym tańcu, a film Santiago Mitre (przy okazji dodam) zaistniał w programie prestiżowych festiwali, dostał przede wszystkim kilka dni temu też Złotego Globa i (nie wiem wiem, nie bardzo się orientuje kto i co w tym roku), ale mógłby być nominowany w kategorii najlepszego filmu nieangielskojęzycznego do Oscara. Poza tym mówiąc o śmiertelnie poważnych wydarzeniach, tropem kina amerykańskiego nie jest tylko wstrząsająco poważny, bo dzięki temu jest w stanie doskonale modulować tempo i dynamikę, no i nie jest nudny poprzez wyłącznie faktograficzne wydarzeń odhaczanie, więc akurat w amerykańskim rozumieniu kina zasługującego na laury, miałby szansę i bym się nie zdziwił gdyby, ale chyba jednak nie. :)

czwartek, 19 stycznia 2023

Iggy Pop - Every Loser (2023)

 


Uwaga, uwaga, poniżej głos w sprawie zabiera człowiek, który gigantyczną dyskografię Iggy'ego zna tylko pobieżnie, bowiem nie wpadł nigdy w łapska archetypicznego amerykańskiego garażowego grania, ani też jako smarkacz nie gustował w albumach wielkich legend nowej fali, właśnie na czele z takim Jamesem Newellem Osterbergiem Juniorem czy jego długoletnim przyjacielem Davidem Robertem Jonesem, dla wtajemniczonych znanym jako David Bowie. Jednako nie znając ich wszystkiego co muzyczne, jestem zdeklarowanym ich wielbicielem jako artystów niepokornych, którzy kładli podwaliny, rozwijali, poszukiwali i nigdy się nie ugięli, bo odwaga szła w parze z konsekwencją,  talentem, inwencją i też akurat zdolnością do wpędzania siebie w niekoniecznie dobre dla ich zdrowia problemy okołouzależnieniowe na przykład - a ich to nie zabiło. :) Stąd obydwie postaci systematycznie biograficznie studiuje i stąd także moje zainteresowanie ich bardziej współczesnymi muzycznymi dokonaniami, które tak się składa iż w obydwu przypadkach zdecydowanie wpadają mi w ucho. O Davidzie tutaj nie piszę, a nawijam o najnowszym krążku siedemdziesięciopięciolecioletniego Popa, który znów zbudował sobie nowy gwiazdorski skład instrumentalistów z nieodżałowanym, zmarłym w ubiegłym roku Taylorem Hawkinsem i jak w przypadku współpracy z Joshem Homme'm przy okazji bardzo udanego Post Pop Depression, nagrał materiał tak znakomicie słuchalny, jak ambitnie eksplorujący rozległe tereny pomiędzy punkową krzykliwością, a cohenowskimi pomrukami. Na solowych albumach Pop to muzyczny kameleon, lecz wciąż pomimo dryfowania po pop-rockowych rubieżach, trzymający wzrokowy kontakt z garażowym graniem i choć Every Loser dźwiękowo jest bardziej "radio friendly" w porównaniu z chwytliwym ale na swój ambitny sposób Post Pop Depression, to także mnóstwo w nim kompozytorskiej erudycji pożenionej z doświadczeniem grania rzeczy bezpośrednich i kompletnie pozbawionych pretensjonalności. W ogóle Every Looser jest jednocześnie eklektyczny i przywiązany do rockowej tradycji, a różnice pomiędzy numerami biorą się bardziej z kombinowania brzmieniami, a nie gatunkową żonglerką. Tak więc czy to Pop bardziej dynamiczny, z udziałem klawisza czy dominacją basu lub zgrzytliwego wiosła, bądź Pop na swój zawsze autorski wulgarny sposób uduchowiony, czy wręcz sentymentalny, prawie akustyczny, to zawsze Pop do bólu rockerski i szczery. Jak typa nie kochać, kiedy zero w  jego filozofii bycia hochsztaplerki, a głos wciąż jak dzwon kurwa potężny i teksty takie że no jprdl trudno się z tymi tezami i wnioskami nie zgadzać. Życzę więc "chłopakowi" jak najdłużej doskonałej kondycji umysłowej jak i równie mocno z nim kojarzonej tężyzny fizycznej i wracam z radością do odsłuchów, bo jak tu nie cieszyć się z obcowania z tak zgrabnymi rockowymi hitami, ze świetną historyczną wkładką, czasem wprost, a czasem pomiędzy wierszami. 

środa, 18 stycznia 2023

Alcarràs (2022) - Carla Simón

 

Historia która ma znaczenie głęboko uniwersalne, jak i powinna być rozumiana jako koniecznie odkrywana przez pryzmat i konteksty historyczno-polityczne miejsca w którym się rozgrywa. Wątków w niej społeczno-obyczajowych kilka i żeby nie odbierać specyficznej satysfakcji z ich łączenia w spójną systemową całość, pozwolę sobie jedynie między innymi zauważyć efekty współczesnych przeobrażeń w rolnictwie i gospodarczego globalizmu, dyktatu wielkiego biznesu, tak też emigrację z Afryki (szczególnie odczuwalną na południu Europy), jak i sięgając głębiej dwudziestowieczne przemiany właśnie polityczne w samej Hiszpanii oraz tak wprost najbardziej chwytające za serce ostatnie doświadczenia beztroskiego wiejskiego dzieciństwa w XXI wieku - dzieciństwa w kontakcie z naturą i pięknie ukazaną totalną wolnością. Sceny z namaszczeniem przygotowane i wręcz z roztaczającym niezwykły czar walorem fizycznego odczuwania obrazów i zapachów - intensywnym oddziaływaniem na zmysły i przywołujące nawet w takim mieszczuchu jak ja, dalekie echa smakowania owoców prosto z drzewa i emocjonalnego przywiązania dziadka rolnika do karmiącej go ziemi. Alcarràs jest filmem tak nostalgicznym, nakręconym w konwencji obyczajowej ballady, jak i subtelnym, a zarazem krytycznym publicystycznym komentarzem do dzisiejszego kierunku w jakim zmierza życie. Opowiada historię dość swobodnie, ale liczne wątki jednak metodycznie i bardzo jasno określają punkt widzenia oraz zarysowują linie podziałów. To trudna bowiem sztuka by bez otwartej bezpośredniej narracji, widzowi który tak jak ja naturalnie nie rozumie wprost z biegu detali tamtejszej mentalności pojąć w mig, nie tylko to co jak na początku zauważyłem dla wielu społeczeństw w rożnych rejonach uniwersalne. Carla Simón robi to z wdziękiem i precyzyjnie, przy okazji pozwalając cudownie chłonąć urokliwą atmosferę hiszpańskiej prowincji. Także bohaterowie mimo że mnogo pojawiający się na ekranie, są nakreśleni precyzyjnie z wprawą i takim ciepłem że mimo ich przywar, można się z nimi zżyć czy zaprzyjaźnić. Doskonale napisany został scenariusz, więc i reżyser(ka) miała czas dla każdej z postaci, stąd dlatego wciąga, a ja daje do zrozumienia że z nim bardzo sympatyzuje. Natomiast w skrócie i do sedna - to opowieść o wartości wiejskiego życia rodzinnego, grożącej utracie własnej tożsamości, o etiologii frustracji z bezsilności oraz pokoleniowych napięciach, w drodze do milczącego egzystencjalnego dramatu finałowego. Znakomite kino, które nie rzuca pod nos naciąganych teorii, lecz w zamian daje prawdę do przemyślenia. Nie korzysta z dodatkowego uatrakcyjniania, ubarwiania, tylko stawia na rzeczy sedno.

wtorek, 17 stycznia 2023

Frère et soeur / Brat i siostra (2022) - Arnaud Desplechin

 

Ach te dialogi! Dialogi wymuskane, kwestie nienaturalnie wygładzane, współczesne, a mimo to brzmiące niczym mowa sprzed grubo ponad wieku. Dlatego może to moje odczucie niespójności słowa z obrazem, ale też ona (ta niespójność) rodzajem wynikającej z niej dziwacznej wyjątkowości. Ta niemal poetycka aura (spróbuję ją usprawiedliwić), to cecha chyba jednak wtórna sytuacji i okoliczności pochodzenia społecznego bohaterów, bowiem siostra aktorka teatralna, a brat pisarz (nie wiem, beletrysta?), czyli wrażliwi artyści o inteligenckich korzeniach - jak domniemam korzeniach z tradycjami. Oboje pozostający w długoletnim konflikcie, zdarzeniem kolejnym dramatycznym sprowokowani do burzliwego pośredniego spotkania i konfrontacji rozwijającej się w kierunku być może konstruktywnego dialogu, kiedy o zgrozo przypadkowo dosłownie na siebie wpadają w supersamie i zaglądają sobie głęboko w oczy. :) Taka to też wiwisekcja relacji rodzinnych, opierana na i kreowana raczej nie wyjaśnianymi tutaj wprost zdarzeniami z przeszłości i dla odmiany widocznymi jak na dłoni różnicami osobowościowymi. Wiwisekcja przyznaję wartościowa, bo to ciekawa psychologiczna gra dwóch kreślonych portretów, jednak dość specyficzna, za często zaskakująco zbyt egzaltowana, jakby reżyser z premedytacją od aktorów oczekiwał szarż licznych. Szczerze to nie rozumiem w jakim merytorycznym celu, domniemam więc że to manewr typowo stylistyczny, powodujący zapewne poczucie ambicjonalnej satysfakcji reżysera - w sensie zaspokajający jego być może napuszone ego. Tak się więc dusił obraz Arnaud Desplechina we własnym egzaltowanym sosie (nawet w potencjalnie mocarnym, lecz niestety niemiłosiernie rozwleczonym zwieńczeniu), a ja coraz bardziej byłem zmęczony tą pretensjonalnie rozdygotaną konwencją. Ale dotrwałem do końca. Ufff.

poniedziałek, 16 stycznia 2023

Iluzja (2022) - Marta Minorowicz

 


Bezradność to taka potwornie silna trwoga, co odbiera chęć do życia, a wcześniej frustruje, napełnia człowieka wpierw złością, później ekstremalnym przygnębieniem, wreszcie jeśli człowiek przetrwa to do jego ostatnich dni goryczą. Jak bardzo intensywna być potrafi, jeśli dotyczy rodzica zaginionego dziecka, nie jestem w stanie i nie chcę sobie wyobrażać. Zakładam iż to jednocześnie przeszywający lęk, a zarazem wkrótce desperackie poszukiwanie ucieczki - odwrócenia choć na moment uwagi od tego co męczy i dławi przez 24 godziny we śnie i na jawie, dzień za dniem, potem tydzień i miesiąc za miesiącem. Kiedy nic się nie wyjaśnia, tylko mnożą się naciągane hipotetyczne teorie, a brak konkretnych tropów i poszlak kompletnie wyczerpuje możliwości. Znakomicie  przyzwoitymi aktorskimi umiejętnościami Agaty Buzek i mniej eksponowanymi Marcina Czarnika, Marta Minorowicz ukazała ten stan i proces, więc Iluzja wydaje się filmem prawdziwym, bowiem autentycznym i przeszywającym. Także pełnym głuchych emocji, pulsujących lecz milknących z czasem, bo być może czas szczątkowo zaczyna zablniać praktycznie w pełni nie do zablnienia rany. Tą beznadzieję i umierającą desperację czuć, ale w wymiarze narracyjnym jest już gorzej, bo kolejne sceny nie wnoszą do historii zbyt wiele ponad właśnie skupieniem się na istocie łapania się każdego skrawka iluzji nadziei, co dla wielu widzów w wymiarze kinowej przygody uczyni ją zwyczajnie nazbyt jednowymiarową i nużącą. Przychodzi tu pod koniec oczywiście od początku precyzyjnie zaplanowane przełamania pierwotnej istoty zmagania z bólem, lecz pomysł na zamknięcie historii zdaje się dość zastępczo wypełniać znamiona odkrywania tytułowej tajemnicy. Mnie tak pierwszej, jak i drugiej idei sposób prezentacji nie przeszkadzał, ale zgadzam się że można było z tej historii wyciągnąć jeszcze więcej. Chociażby dostarczyć jakiegoś emocjonalnego rollercoastera, odrobinę poprzez stopniowanie napięcia i zakrętasy w scenariuszu, bądź po prostu używając muzyki jako tła, zamiast w klasycznej formie kompletnie z jej udziału rezygnując.

niedziela, 15 stycznia 2023

A.A. Williams - As the Moon Rests (2022)

 

Zacznę zaczepnie i napiszę, że niszowa A.A. Williams to paradoksalnie gorące ostatnio zjawisko, szczególnie dla wszystkich muzycznych zawiasów, którzy na pytanie czego słuchasz, nie odpowiadają - a w zasadzie to słucham wszystkiego. Tak zakładam Ci od których różnią się osoby zainteresowane Brytyjką mówią, a doświadczenie mi świadkiem, że mówiąc to, dają do zrozumienia że muzyka w ich życiu towarzysząc ważniejszym czynnościom przede wszystkim w tle leci, a ich gusta są tak silnie działaniem mainstreamu wypaczone, że łykają wszystko bez popity i sami sobie odszukać muzycznych bodźców nie potrafią, więc naturalnie liczą na ofertą przesianą i pod nos podsuniętą. Pytanie się nasuwa, na cholerę takim agresywnym wstępniakiem szczuje, kiedy właściwie piszę o nucie dalekiej od awangardy totalnej, nucie kameralnej i intymnej - mimo że mrocznej, to do słuchacza sympatycznie nastawionej. Piszę tak, albowiem odsiałem i mam teraz dobrą muzyczną propozycję, więc liczę na wzbudzenie zainteresowania, a konfrontacyjny ton podobno nadaje się do tego idealnie. :) Do rzeczy zatem, skoro sprowokowałem uwagę! Introwertyczna Panna Alex, zamieszkująca ponoć w kosmopolitycznym Londynie, wydala swój drugi album, a ja pragnę tym ważnym faktem kogokolwiek złaknionego dobrej nuty zaintrygować. Nagrała go w minionym 2022 roku i jak doczytałem, powstał on w wyniku podroży w głąb siebie, zadając między innymi pytania - jak żyć ze sobą w zgodzie. Opisując niejako stany na które oddziaływały toksyczne relacje i ich obciążające psychikę konsekwencje. Dokonując tegoż korzystając z czasu doświadczenia okresu pandemii i postpandemicznych zmagań niby ze starą, a jednak już nową rzeczywistością. Akurat jej sztuka idealnie koresponduje z mało optymistycznymi realiami początku trzeciej dekady XX wieku, stając w opozycji do konsumpcyjnego zafiksowania na dobrach materialnych (stawiając na ducha zamiast ciała), a jej muzycznym inspiracjom orbitującym wokół szeroko pojmowanego gotyku z zimno-falowym sercem, tak samo blisko do wciśniętego w ramy rockowe folku z potężnymi ścianami wioseł podpiętych do tłusto brzmiących pieców. Zasadniczo to jednak muzyka dość mocno egzaltowana syntezatorowymi plamami, nawiązująca udanie dialog z ejtisowymj „depresjami”. Ale też niedaleko jej do post-rockowego marudzenia - tutaj akurat w formule zaskakująco przyjaznej radiu, gdyż jej oblicze łatwe do zanucenia. Przyznaje jakkolwiek, iż nie od pierwszego kontaktu poczułem chemię do As the Moon Rests, ale pomimo jej startowego deficytu podświadomie ładowałem drugi materiał wokalistki do odtwarzacza i ochoczo wciskałem graj! Wówczas to zostałem już w pełni świadomie nagrodzony za wytrwałość i niby bardzo podobne do siebie numery odsłoniły własne, całkiem wyróżniające oblicza, a refreny z miejsca nabrały atrakcyjności i chwytliwości decydującej o zahipnotyzowaniu autora. As the Moon Rests to nie bagatela 62 minuty i gdyby kompozycje zlewały się w jedną wspólną masę, to brodząc i grzęznąć w tej mieliźnie, niechybnie poczułbym się zmęczony i zniechęcony. One oczywiście jako album są monolitem, ale jak pięknie płyną w nich melodie, ile emocji w nich się kryje, kiedy są leniwie intonowane, a prosty zabieg ciszej-glośniej, lżej-ciężej sprawdza się znakomicie. One falują nie zamulając, a instrumentalne role rozpisane, zamieniają w trakcie proste akordy na niemal podniosłe symfonie, wypełniając szczelnie słuchawki czy odsłuchowe pomieszczenie. Nie dają jednak rady w pełni uciec przed syndromem zmęczenia konwencją i jej cechami, które wpierw przyciągają, za dłuższą chwilę hipnotyzują, aż wreszcie zawieszają, nieco szczerze pisząc nużąc. Można z tym jednak żyć i dodam iż żyć z satysfakcją. 

sobota, 14 stycznia 2023

Kovacs - Child of Sin (2023)

 

W połowie kończącego się tygodnia informację dojrzałem, że już w piątek Sharon Kovacs wypuszcza nowy album, więc nawet jeśli dzisiaj jest dopiero sobota, to ja mam za sobą kilka, a nawet ponad dziesięć odsłuchów dokonanych dzięki temu, że każdy z numerów z nowej płyty zagościł na platformie zwanej "JuTjubem". Zapętliłem sobie te streamingowane singielki w kolejności z vinylka i zanim stanę się posiadaczem materiału, zdążę się nim nasycić, mam nadzieję nie zmęczyć - tak sobie pomyślałem. Zrobiłem jednak więcej, bowiem jak widać po ponad 24-ech godzinach od premiery wystukałem tekst w temacie, w którym jak dopiero doczytać może raczycie, zawieram jednocześnie opis subiektywnie odczuwanych okoliczności wydania Child of Sin oraz naturalnie kilka słów pobieżnej analizy wartości i jakości albumu. Album uważam za nieco więcej niż odrobinkę opóźniony, bo przecież już prawie rok temu, gdy gościłem na krakowskim koncercie wokalistki, wymruczała w charakterystycznie dla siebie nieśmiały sposób, żeby oto zgromadzeni spodziewali się w najbliższym czasie świeżych numerów w formacie płyty - więc ja nie na żarty nastawiłem się z wielką niecierpliwością na tą w 100-tu procentach pewną gigantyczną przyjemność. Jak widać jeszcze sporo wody w rzekach upłynąć musiało, by słowo Sharon ciałem się stało, a ja w międzyczasie straciłem czujność i niejako ta premiera mnie w tym tygodniu z zaskoczenia wzięła. Otrząsnąłem się jednak momentalnie z szoku, że to już i jak już wspomniałem od wczoraj słucham, słucham, a wręcz wciągam także zmysłem wzroku tą kolejną w jej dorobku znakomitą nutę, która tym razem nawet zaskakuje bardziej niż dotychczas. Zaskakuje na pewno duetem z Tillem Lindemanem (posępny utwór tytułowy) i faktem, że krążek na którym sporo klasycznie akustycznego, niezwykle intymnego grania, nie jest krążkiem któremu brakuje dynamiki - a mogłem mieć takie obawy, bo zanim całość zlustrowałem, to część z programu płyty już od jakiegoś czasu była możliwa do odsłuchania w necie. To mnie cieszy niezmiernie, że nawet jeśli bliżej Child of Sin do debiutu, to jednak jej kameralna forma ekscytuje, bowiem aranże i warsztatowa biegłość instrumentalistów zapewnia ferię fantastycznych doznań emocjonalnych, w których nie dominuje wyłącznie sentymentalny smutek. To oczywiście o muzyce, gdyż w tekstach i ich wokalnej interpretacji czai się niebezpieczny potwór w postaci przepracowywania poprzez rozgrzebywanie traum z młodości (z życia które minęło lata temu i zaledwie wczoraj także), stąd jeśli Child of Sin nie poruszy kogoś dźwiękami, to jeśli wsłucha się delikwent w słowa, będzie tam w środku, gdzie serce zmiękczony, a ja będę (bez względu czy to katarktyczne Sharon wybebeszanie kogoś chwyta) martwił się, czy tak wrażliwa osobowość upora się z tym co się w niej tak wyraźnie pieni. Chociaż jest to przede wszystkim muzyka do przeżywania, a nie do technicznego analizowania dodam w kwestii podkreślenia różnic stylistycznych, że więcej tym razem akcentów inkorporujących do niej orientalne smaczki oraz częściej goszczą tu instrumenty smyczkowe, a także można usłyszeć pysznie swingujące pianino, pośród kilku symptomatycznych dla trzeciej płyty autocytatów. Chociaż też każdy numer posiada to coś fascynującego i sam z siebie jest ubogacony osobistą dramaturgią, to wyróżnię cztery, a może pięć. Będą to indeksy numer 2,5,6,7 i ósemka - odpowiednio Goldmine, Freedom, Love Parasite, High Tide, Motherless Boy. Album zatem to taki co żyje i nie tylko wierzę, ale ja to wiem, iż z czasem będzie nabierał jeszcze silniejszego temperamentu i wyjątkowości, a kompozycje jakie jego duszą, osadzając się w mojej świadomości, za każdym razem będą oferowały mi znane przeżycie, lecz zarazem przeżycie wciąż intensywne. Tak na poziomie dźwiękowym, jak i całej koncepcji estetycznej oprawy i lirycznej głębi. I tylko szkoda, że to tylko 10 perełek, w tylko 33 minutach zamkniętych. 

P.S. Nic nie napisałem o tym jak Sharon to wszystko śpiewa, bo śpiewa jak zawsze FENOMENALNIE! Jest też jako kobieta może w gestach dziwaczna, wydaje się nieokiełznana i nieprzewidywalna, z lekka neurotyczna i niestety zagrożona depresyjnymi epizodami, bo wrażliwa potwornie, ale jest też pomimo ekscentrycznego image'u uroczo zmysłowa, gdy po prostu ŚPIEWA. 

piątek, 13 stycznia 2023

The Menu / Menu (2022) - Mark Mylod

 

Współczesne fiksum dyrdum społeczne na ekranie, czyli renomowane restauracje i szefowie kuchni o megalomańskim mniemaniu, których wielbią pragnący ogrzać się w świetle „soszialowej” popularności. Dyscyplina wojskowa u szefa półboga i przyrządzanie potraw - bardzo dalekie od pospolitego gotowania posiłków. Takie czary mary kulinarne to doprawdy sztuka, a jej elitaryzm wiąże się z możliwościami i jakością, jakie daje finansowe zaplecze, wyobraźnia i potrzeba nieograniczona tylko do fizjologicznego zaspokajania głodu. Bo tu tkwi różnica pomiędzy karmieniem-konsumpcją, a kosztowaniem-degustowaniem. To wiem odkąd kulinarne programy z impetem wdarły się w przestrzeń codzienną także szarego człowieka, za pośrednictwem telewizji i internetu, przynosząc takiemu jak ja pospolitemu zjadaczowi chleba świadomość, że gdyby żył życiem na szczycie, to jego kubki smakowe unosiły by go na puszystej chmurce do doznaniowego nieba. :) Bo smak to zmysł, a zmysł to emocje, a zaś emocje to najlepsze co mamy, a z czego często nie korzystamy, ograniczając się do zaspokajania podstawowych potrzeb EKSPERJENCJAMI sprawdzonymi i bezpiecznymi, przez co pozbawionymi uniesień. Gruba rozkmina na okoliczności podania przystawki przygotowana! Prawda że niezgorsza? ;) Do clou programu jednak przechodząc, The Menu obejrzałem i jestem po seansie w zasadzie rad, że mój zmysł co najmniej wzroku został dobrym aktorstwem połechtany, bo zmysłu smaku ani tym bardziej zapachu wciąż kino nie potrafi zaspokoić i tego też merytorycznie naciąganymi mądrościami nie uczynił człowiek reżyser (jak doczytałem serialowy Pan Ktoś). Tyle że The Menu, to nie nade wszystko o kuchni jest filmowa nawijka! Kuchnia to tylko narzędzie, może pretekst, żeby zrobić „spektakl” i pobawić się z widzem w kino bardzo współczesne - skalibrowane na „szoł” widowiskowy, z jakimś tam dodatkowo dnem głębszym. Zadowolić tych których zadowolić można raczej paradoksalnie wyrafinowaniem pospolitym, niżby tych którzy od kina wymagają delektowania i tymże delektowaniem rozkoszowania. The Menu nasyci może ich wzrok, ale nie nasyci ich koneserskiego brzuszka. Doświadczenie to bowiem sensualne, lecz z pogranicza magii niewyszukanej i opłacanej poprzez zainteresowanych w cudzysłowie lokowaniem produktu - jakby autorzy trendu na dodawanie "kucharzeniu" estymy pragnęli jeszcze szerzej modę puścić w obieg. Filozofowania i przy okazji nadymania się opowiadając bzdety o procesach z trudnymi do zapamiętania nazwami, jakich jest tu tyle ile bąbelków w najdroższym szampanie - pretensjonalnego imponowania nazwami dobrze brzmiącymi tylko wówczas, gdy nie zna się języka w jakich są określane. To film taki jak jego koncepcja niby wydumana, a w rzeczywistości, stosując tu prowokacyjnie porównanie gastronomiczne - z dobrym filmem jest tak jak ze świetną knajpą, gdzie podaje się po prostu znakomicie doprawione żarcie, a do knajpy tejże, jakkolwiek nie była droga przychodzi się aby zaspokoić głód, którego nasycenia nie wynagrodzi podawane w mikroskopijnych porcjach mega fikuśne coś tam coś tam.

P.S. W dwóch zdaniach co by jaśniej. Slasher będący w zasadzie mało subtelną satyrą społeczną, pobudowaną na stereotypach. Nie nudzi, nie ekscytuje - obojętnym też kompletnie nie pozostawia.

czwartek, 12 stycznia 2023

Robe of Gems / Ukryty klejnot (2022) - Natalia López

 

Latynoskie slow cinema, które zdobyło nagrodę Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie i jeśli zostało docenione przez zawodową krytykę, to nie powinno być obawy że jest stratą czasu. Kino niby mozolne, kino obrazów leniwych lub wręcz statycznych, a jednak trzeba być bardzo uważnym, by wychwycić co istotne i nie pogubić się, gdyż tak jak tempo jest niskie, tak narracja też bardzo oszczędna i więcej tu kamera pływa pomiędzy milczącymi lub półgębkiem wypowiadającymi kwestie postaciami, niż daje sygnały wprost, kiedy widz powinien zintensyfikować skupienie. Stąd koncentracja pełna zalecana, a oczekiwania wysokie z rekomendacji profesjonalnego jury wynikające, które jak się okazuje niby podszyte obawą, a niby zaufaniem do miary jednego z najbardziej prestiżowych filmowych festiwali europejskich. Natomiast względem treści i osobistej oceny - powszechna patola, codzienność przenikania się względnej normalności z kryminałem. Jakaś totalna beznadzieja oraz mało rozsądne i etyczne próby radzenia sobie z ponurą rzeczywistością. Choróbsko toczące jedno z tamtejszych społeczeństw - nie ma szansy na ratunek, trzeba próbować z tym biernie żyć i lepiej poddać, porzucić walkę, bowiem walka to bezsens. W zasadzie nic się nie dzieje, a jednak rozgrywają się dramatyczne wydarzenia. Niby teoretycznie mogłem spędzić czas na z góry przegranym boju ze znużeniem, a w praktyce gapiłem się prawie z wypiekami na twarzy. Czego powszechnie nie gwarantuje - ostrzegam cholernie lojalnie. Film to "wchodzący pod skórę", powstały z bezradności, dlatego może dotyka, ale czy jest warsztatowo i artystycznie czymś wyjątkowym. Chciałby, ale ja mam jednak wątpliwości.

środa, 11 stycznia 2023

Speak No Evil / Goście (2022) - Christian Tafdrup

 

Przyjaźń między duńskim i holenderskim narodem, pomiędzy bratnimi mentalnie (jak to bohaterowie sugerują) europejskimi duszami. Bo dwie (tychże nacji) rodzinki podczas włoskich wakacji się poznały i po wakacjach do siebie zaprosiły. Tak się zaczyna najmocniejszy horror sezonu! Niewiarygodne? Bombowy (bo jest eksplozja w finale) i smolisty (bo gęsty przez cały czas potwornie) horror w psychologicznym tonie, który (zgadzam się) mógłby nakręcić swego czasu młody Polański. Horror/ dreszczowiec w zasadzie, w którym napięcie budowane jest konsekwentnie z takich małych niekompatybilności związanych z rożnym spojrzeniem na rzeczywistość w praktycznym ujęciu, a widz dzięki temu otrzymuje z pozoru mało groźny, z lekka groteskowy psychologiczny wpierw thrillerek, który zdradza oczywiście symptomy, iż zdarzy się coś nieobliczalnie potwornego. I przepoczwarza się on w potwora, a muzyka towarzysząca tej przemianie nawet w ujęciach pomiędzy scenami dialogowymi krew żyłach może zmrozić. Nie ma zaskoczenia że pośród postaci z czasem coraz mniej chemii, bo konsternacja i rodzi się lęk z niekomfortowej niepewności. To tak jak nadmieniłem jednak tylko preludium, a dwa kwadranse po czterech wprowadzających, to jest taki koszmar, że (jak gdzieś ktoś zauważył) odebrany Wam zostanie sen spokojny, jeśli dotychczas taki mieliście. I to koszmar który programowo przeraża, ale ma też drugie dno, dno analityczne (które odpowiada na pytania na jakie nie odpowiada wprost niejasna motywacja bohaterów), bo jak się próbuje domyślić odnosi się do alegorycznego przedstawienia procesów zachodzących we współczesnym Świecie i przede wszystkim powszechnego przyzwolenia praktyczną biernością i niemocą na to, by dosłownie zło rosło w siłę. I wtedy zgadzam się, że zaczyna mieć to sens, bowiem finałowe pytanie i na nie odpowiedź „Dlaczego to robisz? Bo mi na to pozwalasz!” brzmi niczym tej rzeczywistości spuentowanie. Nie ignoruj więc zła, bo zło jak się już obudzi to zrobi wszystko by Cię zjeść, a Ty będziesz się tak przyglądał, obwąchiwał, zasłaniał wymówkami, aż wreszcie krzyk nie będzie miał już jakiegokolwiek znaczenia? Mlask mlask!

wtorek, 10 stycznia 2023

The Pale Blue Eye / Bielmo (2022) - Scott Cooper

 

Filmowy klimat gotycki na medal wykreowany. Narracja szlachetnie klasyczna, dialogi literacko ubogacone i w puenty zdobne. Aktorstwo wycyzelowane, pod prawidła epoki urzekająco podciągnięte. Zagadka tajemnicza, twisty za każdym rogiem i jeszcze na koniec nawet na ostatniej prostej. Czy można mieć pretensje jakowe? Pretensje kiedy obraz we względnym skupieniu obejrzany, a sztuka warsztatowa w nim praktykowana tylko poprawna -  tak niczego sobie, by nie daj Bóg mogła była ona straszliwie zepsuć wrażenie niezgrabnym przeniesieniem literackiego pierwowzoru na ekran odbiornika. Można pretensje mieć pomimo rzeknę! Bowiem szkoda że ktoś tak dobrze się zapowiadający i w praktyce udowadniający swój potencjał (przypominam: Crazy Heart, Out of the Furnace, Hostiles, Black Mass), ostatnimi dwoma filmami daje odczucie ambicjonalnego rozczarowania, bo ani Antlers ani The Pale Blue Eye, bez znaczenia na warsztatową biegłość ekipy zaangażowanej, nie zapewnia absolutnie rozwoju Coopera. Bielmo jest rzemieślnicze i bez wielowarstwowości czy głębi merytorycznej większej, niż tylko ta która mogła te dwieście lat wstecz robić wrażenie. To nie wina Coopera oczywiście, lecz autora powieści, który jakoby żył w epoce także powinien być zwolniony z odpowiedzialności, a że jest pisarzem współczesnym to winien pisać dla dzisiejszej, bardziej wymagającej błyskotliwości czytelników. Nie mam w sumie gigantycznych pretensji, ale uczucie tylko zawodu mnie po projekcji trapi, że mógł Cooper wziąć na warsztat tematykę z bardziej złożonym zapleczem psychologicznym i powinien sobie wprost podnieść poprzeczkę, niżby poprzeczkę obniżać. Jakby nawet nie podołał ambicjom praktycznie, to może wrażenie emocjonalne byłoby żywsze, niż to jakie pozostawia po sobie biorąc się za pracę nad konceptem bezpiecznym i ten koncept finalizując do bólu poprawnie.

P.S. Wszystko zaiście gra, da się bez drzemki obejrzeć i nie da się spaść z fotela (jak próbowałem powyżej dać do zrozumienia), ale muszę donieść, że dla Coopera i Bale’a to żadne pocieszenie, tym bardziej że obronną ręką oprócz speca od scenografii, to tylko Harry Melling wychodzi i bez jego żarliwych poetycko skalibrowanych i wygłaszanych kwestii oraz idealnego współgrania z wyobrażeniem osoby Edgara Allana Poe, połowa jeszcze dobrego wrażenia zostałaby tej adaptacji odebrana. 

Drukuj