piątek, 31 stycznia 2014

Clutch - Strange Cousins From The West (2009)




Clutch powyżej pewnego, oczywiście wysokiego poziomu nie schodzi i kiedy nawet Strange Cousins From the West z perspektywy ubiegłorocznego, mocarnego albumu nieco bardziej blado wypada to i tak zdrowo buczy i huczy w głośnikach. Gdzie powód takiej niezawodnej formy, ja się pytam :) i natychmiast sobie odpowiedź podaje! Myślę, że w dwóch jasnych punktach on zawarty – rubasznym  wokalu Neila Fallona oraz świetnym wyczuciu blues-rockowej formuły. Te dwie fundamentalne cechy twórczości gości będących klasycznym przykładem alter ego dla zmanierowanej muzycznej sceny wszelkiego rodzaju sortu, niosą ze sobą uniwersalną prawdę o wartości muzycznej pasji. Znaczy, że jak się ma talent to nie potrzeba pajacowania, pudrowania gęby, spektakularnych kiczowatych tricków i przypinania naciąganej kontrowersyjnej ideologii. Na pierwszym i jedynym froncie liczy się sama muzyka, spisana i odegrana z pasją w sposób naturalny, niewymuszony. Ona na lata szacunek wśród fanów zdobywa bez względu na przejściowe mody czy trendziarskie chwilówki. Tym szlakiem Clutch podąża, a estyma jaką otoczony nie do uzyskania przez te wszystkie błyszczące tandetą produkty menadżerskiej chciwości. Dzięki takiej postawie, jakość ich albumów uniezależniona od całej tej marginalnej merytorycznie, a tak istotnej promocyjnie w dzisiejszej medialnej rzeczywistości gry pozorów. Egzystują sobie gdzieś na uboczu z armią wiernych i co kilka lat obdarowują ich łaską nowego albumu, czy trasy koncertowej. Tak oto w 2009 po dwóch latach przerwy, poleceni kuzyni z zachodu na chatę moją za pośrednictwem ekipy z Maryland się wbili i pełną chwytliwego blues-rockowego groovu dźwiękową materią za gościnę podziękowali. Niejednego browara w ich towarzystwie od tamtej pory zdarzyło mi się wysączyć, sporo kilometrów w podróży spędzić, a nadal obecność ich systematycznie pożądana. Taki już tego krążka urok, że nudy pomimo prostoty jaką obdarzony zupełnie podczas odsłuchu  nie doświadczam. Nieskomplikowana jego natura w żadnym stopniu z tępą nijakością związana, ona wyłącznie z podstawową wartością w szczerych intencjach zawartych utożsamiana. Naprawdę fajnie mieć takiego bezinteresownego kumpla!

czwartek, 30 stycznia 2014

Death - Symbolic (1995)




Gdybym w jakikolwiek sposób podniósł pióro, czy współcześnie klawiaturę :) na to dzieło w akcie samoukarania odrąbałbym sobie dłoń co zdania krytyczne spisała! Myśląc zatem trzeźwo i pozostając wobec przekonań swych uczciwym, uznanie wobec niego wyrażę, dzięki czemu uniknę okaleczeń na mym ciele. W jedynie entuzjastycznym tonie, rozpływając się w zachwycie, ja człek niedoskonały pozwolę sobie zdań kilka koślawych w temacie Symbolic skreślić. Po powyższym wstępie oczywistą oczywistością :) mój poddańczy stosunek do dźwięków zawartych na siódmym albumie Death. Gitary od pierwszego rozpruwającego powietrze riffu tną z chirurgiczną precyzją, nie porzucając tej profesjonalnej maniery, aż do końca albumu. Tak zainicjowany szturm skomplikowanej technicznie kanonady nut z biegłością i finezją rozwijany w postaci dziewięciu wybitnych kompozycji. Faktem, iż melodia rzecz jasna większą rolę w przypadku tego krążka odgrywa, co pewnie radykalnych zwolenników surowizny w wydaniu ekipy Chucka zniechęca. Jednako ona w tak szlachetnej formie do oryginalnej formuły zaaplikowana, iż w w jakikolwiek sposób w przekonaniu moim nie ujmuje jakości finalnego odbioru. Ja zwolennik rozbudowanej maniery aranżacyjnej Schuldinera taki kierunek ewolucji grupy przyjąłem z szerokim grymasem zadowolenia na twarzy. Ona wynikiem nieograniczonej wyobraźni mistrza, wizjonerskiego spojrzenia na muzyczną materię. Tam gdzie naturalna przestrzeń do zagospodarowania została przez maestro zauważona, z sobie wrodzonym kunsztem wplótł on kapitalne, soczyste solowe wiosłowanie z posmakiem zarówno o niepokoju charakterze jak i piękna w najczystszej postaci - takiego magicznego, porywającego słuchacza do krainy spełnienia. Może to w kontekście death metalu nie na miejscu używanie słów o baśniowych konotacjach, ale cóż ja mam uczynić skoro takie moje odczucia. Tej perełce przecież daleko do brutalnej archetypicznej formy metalu śmierci :) - toż to przecież progresywne granie pełną gębą, jedynie przez pryzmat wokalu z death metalem odrobinę kojarzone. Ta soniczna względna agresja dla wielu laików pewnie w nazbyt jazgotliwej oprawie nie do przejścia - mnie ona w tak harmonijny sposób spleciona, oczarowuje i w pełnym zachwytu uniesieniu do bram krainy rozkoszy prowadzi. Z pozoru tak nieprzystające do siebie walory twórczości Schuldinera w postaci surowej agresji, obłędu, pasji, urokliwego wdzięku, artyzmu czy filozoficzno-emocjonalnej głębi na Symbolic splecione w doskonałą jednolitą fakturę. I w tym miejscu muszę podkreślić ten  walor co obrazu geniuszu Chucka dopełnieniem. Liryki mam tu na myśli co poezją najwyższego sortu, pełną nieskrępowanych metafor, plastycznych alegorii, czy zwyczajnie trafnych spostrzeżeń z gracją w słowach dojrzałych zamkniętych. Dzieło w pełnym obliczu świadome, w oczach moich wybitne, dokumentnie jednolite od sugestywnej okładki poczynając, poprzez istotę jaką same utwory, po liryczną zawartość, dojrzałość i prawdziwe człowieczeństwo autora udowadniającą. Słuchając od lat systematycznie, niesłabnącą adoracją ten krążek otaczam! W nim idealnie skumulowane wszystko to co w naszym życiu napotykamy, to czego poszukujemy czego unikać się staramy. On w równym stopniu życiem jak i śmiercią, bólem i rozkoszą, pasją i bezsilnością - niegasnącą inspiracją! Pewnie nie tylko dla mnie.

wtorek, 28 stycznia 2014

Frances Ha (2012) - Noah Baumbach




O wszystkim i o niczym jednocześnie - tak to, co przez półtorej godziny na ekranie gościło mógłbym streścić. I ciężko mi silić się na jakąś naciąganą, niezwykle inteligentną interpretacje historii Frances, jak tylko puentą banalną błysnąć, że ludzkie pragnienia, te o naturze przyziemnej często się spełniają tyle, że droga ku nim nierzadko kręta i nieprzewidywalna. Poszukiwanie własnego miejsca, wkraczanie w mentalną dorosłość, porzucanie beztroski braku zobowiązań, a co najistotniejsze zaakceptowanie tych przełomów trudne wszak z czerpaniem satysfakcji o zupełnie innym wymiarze związane.  Trzy zdania to może zbyt mało, stąd dodam, iż ta prosta, lekka opowieść z życia wielkomiejskiej bohemy, jednoznacznie z manierą Woody Allena się kojarzy, a galeria postaci, ich życiowe perypetie i wartkie dialogi jakimi okraszone, intrygujący rytmiczny puls do efektu finalnego wtłaczają.  Zgrabna to w pigułce zawarta esencja życiowego przesilenia, równie liryczna co zabawna, tyle że ja za cholerę nie kminie na co ten czarno-biały sznyt całości. Rozumiem, że tu ukryte jakieś przesłanie dla tego inteligentniejszego widza. :)

niedziela, 26 stycznia 2014

About Time / Czas na miłość (2013) - Richard Curtis




Richard Curtis jak dotąd, nie do końca ze swoim dorobkiem w postaci licznych scenariuszy, jakoś wybitnie mi się kojarzył. Jego specyficzna angielska flegma, czasem nawet pretensjonalność, a przede wszystkim trudne do zrozumienia z samczego punktu widzenia skierowanie własnej twórczości na komedie o romantycznym charakterze, ogólnie odpychało. Odbijało mi się tym słodkawym posmakiem, pomimo, iż specyfika filmów jego zupełnie inna niż ta o szczeniackim, nastoletnim postrzeganiu procesu chemicznego miłością nazywanego. Chociaż pewna doza często niebanalnego poczucia humoru oraz osobliwe postaci, jakie bohaterami drugoplanowymi w tle opowieści jego egzystujące walorem niezaprzeczalnym. Summa summarum jednak efekt sprowadzał się do tego, że to co obejrzałem nigdy głęboko w pamięć moją nie zapadało – innymi słowy przelatywało bez echa większego. Do dnia, kiedy to z polecenia znajomego ale i rekomendacji jednego z popularniejszym programów telewizyjnych o kinie traktującego, obejrzałem kapitalny film w jego reżyserii, na podstawie autorskiego scenariusza, w jednym słowie - o szczęściu! Nie mam na myśli tu znaczenia określenia powyższego do farta zwyczajnego sprowadzonego. Szczęście w ujęciu tutaj najbardziej archetypicznym, sprowadzającym się do synonimu wyrażenia spełnienie. Nieco naiwna to opowieść, ale właśnie w tym zabiegu tkwi najistotniejsza zaleta jego. Sprowadza się ona do ukazania coraz rzadziej w pierwotnym rozumieniu spostrzeganej miłości czy owocu jej, jaką rodzina. Poszukując w życiu szczęścia sprowadzamy jego sedno do zaspokajania wyłącznie własnych potrzeb w postaci kariery zawodowej jak i wszelkich hedonistycznych zachcianek. Taka strategia coraz częściej przez współczesnych obierana na margines sprowadza sens człowieczeństwa. Podejmowane przez nas decyzje nie zawsze tymi najlepszymi, a szansa na ich zmianę niesprowadzona do futurystycznej podróży w czasie. Każdy nowy dzień daje nam szanse na wprowadzenie zmian, na odnalezienie sensu istnienia czy najzwyczajniej otwarciu się na to, co w każdej przeżywanej chwili najbardziej wartościowe. Nasze doświadczenie jakie wynikiem doznań przez pryzmat refleksji i optymistycznej natury wieść może ku efektywniejszemu zagospodarowaniu lat, które nam jeszcze pozostały. Jeśli tylko na to pozwolimy! ;) Wiem, niemal jak kapłan czy pastor z ambony przemawiający zabrzmiałem, jednak bez obaw nie zamierzam przywdziać szat charakterystycznych i na drogę prawdy zagubionych kierować. Taki ton podniosły jedynie wynikiem dojrzałej percepcji otaczającej rzeczywistości, w pewien sposób przez omawiany obraz zainspirowanej. W pewien znaczy taki, co o pewnych oczywistościach przypomina, by w pogoni za iluzją wygodnego życia czy w ferworze codzienności o istocie BYCIA nie zapominać. Porzucam na koniec zatem ton tak prostacko z kazaniem się kojarzący i odnosząc się do oceny Czasu na miłość, przez pryzmat powyższego tytułu uwagę zwrócę na sposób, jaki Richard Curtis taką zmianę stereotypowego spostrzegania swojej twórczości u mnie uzyskał. Wykorzystał tak naprawdę wszelkie szablonowe dla niego chwyty, jednako przesłanie jakie pozostawił bardzo daleko od tych wcześniejszych pierdół zakotwiczone. Ono tak dojrzałe i do refleksji skłaniające, iż myślę, że na długo w mojej świadomości pozostanie. Powiem więcej, może nawet ono trwałe piętno odciśnie na moim przyszłym istnieniu. Wyborne kino, takie co w lekkiej formie wielowarstwową, przemyślaną i dojrzałą opowieść snuje. Polecam tym, co na takie spojrzenie już gotowi!

piątek, 24 stycznia 2014

Black Label Society - Shot to Hell (2006)




Dotarła do mnie ostatnio, za pośrednictwem sieci wszystkowiedzącej wiadomość, że na kwiecień tego roku Zakk z sobie wrodzonym entuzjazmem nowy, mrocznie zatytułowany album zapowiada. Z nadzieją zatem patrząc na zatarcie nie do końca pozytywnego wrażenia, jakie po sobie w moim odczuciu Order of the Black pozostawił, oddałem się korzystaniu z uroków jakości kapitalnej jaka na wcześniejszych jego albumach zawarta. Ta świetna passa jaką BLS miało, na Shot to Hell zakończona. Może i strzał ten odrobinę zbytnio balladami wytłumiony, jednako te bardziej energetyczne numery sporym hukiem, jakim powietrze rozpruwały, równowagi finalnie całości przysporzyły. Co tu dużo filozofować – to nadal jest konkretna dawka motorycznej rockowej jazdy, może z większą ilością finezyjnego groove’u, jednako bez zbędnych udziwnień z charakterystycznym przebojowym szlifem na fundamencie gitarowej maestrii mistrza ceremonii zbudowanym. I być może taki nazbyt chwytliwy sznyt odrobinę na ówczesne recenzenckie kręcenie nosem wpłynął - z drugiej strony przecież głuchy chyba ten, co na The Blessed Hellride tej tendencji do porzucania surowej maniery już nie dostrzegł. Ona tam zainicjowana, z precyzją rozwijana była na kolejnych albumach, aż po krążek z tymi szczególnymi zakonnicami na okładeczce. Może właśnie przez wzgląd na to, że po piekiełku ta ścieżka porzucona została, by na powrót do surowości powrócić, ostatnia studyjna produkcja ekipy Zakka mnie nie przekonała. Zmienił brodacz priorytety, z rytmu się wybijając, mam jednako nadzieje, że już przy okazji Catacombs of the Black Vatican do swojego naturalnego rytmu skutecznie powróci. Co będzie, to będzie – kichy nie przewiduje, bo jak dotąd nigdy poniżej pewnego, zawsze względnie wysokiego poziomu nie zszedł.

środa, 22 stycznia 2014

Wrong (2012) - Quentin Dupieux




Krótko w powyższym przypadku się wypowiem, bo ja człowiek na tyle prosty, że zwyczajnie sensu w jakimkolwiek znaczeniu tego określenia (drugie dno, czy coś w ten deseń), w tej surrealistycznej opowieści nie widzę. Absurd jej ojcem, a logika matką, co swoje potomstwo porzuciła. Tym tchórzliwym aktem braku odpowiedzialności za swe dziecię do wpływu na finalny efekt wychowania jedynie ojca dopuściła. On przejmując w pełni opiekę jednocześnie własne piętno odcisnąwszy, młodego oderwanego od racjonalności szaleńca wychował! No i skrzywdził mnie ten film skoro takimi finezyjnymi opisami próbuje go jak mogę określić. Stop! Nie będę już się starał, gdyż nic w nim przez pryzmat zdrowego rozsądku nie jest takie jak być powinno. Na każdym kroku wydarzenia z równą siłą drażnią, co intrygują. Niestety z każdą minutą braku jakiejkolwiek bardziej jasnej sugestii, pytanie o co tu chodzi i po co to wszystko, intrygujący posmak w nonsens dla nonsensu zmieniają. W oparach absurdu, bez ładu i składu przez półtorej godziny przebywałem. Przykro mi, ale mnie te opary na tyle skutecznie nie uwędziły by w innym stanie świadomości dno zakamuflowane dostrzec. Zakładając oczywiście, że ono tam ukryte.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Crash / Miasto gniewu (2004) - Paul Haggis




Jakiś czas temu jeden z dających się jeszcze oglądać kanałów telewizyjnych dał mi szanse na trzecią konfrontacje z Miastem gniewu. I możliwość ta upewniła mnie w przekonaniu, iż obraz to który z każdym seansem nabiera coraz większej głębokiej wartości i pozwala zrozumieć skąd to oscarowe docenienie. Popularny ostatnio model mozaiki, atrakcyjna jego forma dająca spore możliwości twórcom w tym przypadku karmiona rozprawą ze stereotypami, paradoksalnie tymi uprzedzeniami i schematami przepełniona. Jednak z pozoru oczywistości zawarte w obrazie podane sugestywnie za pomocą szerokiej palety bohaterów, którzy wzbudzają emocje, początkowo wyraźne sympatie i antypatie z czasem poddawane w wątpliwość. Wraz z bogactwem wątków lub może z jednym wątkiem z licznych perspektyw otoczonym pełną gamą detali z życia - to dla jednego seansu zbyt wiele. Trzeba czasu na dogłębne zapoznanie się z obfitą treścią finalnie sprowadzoną do szablonowej historii, jednak w kapitalny sposób ukazującą model wielokulturowości napędzany stereotypowym postrzeganiem sąsiadów, którzy w rzeczywistości pomimo wyrobionej doświadczeniami lub mitami o nich opinii są dla bohaterów obcy. Można by pokusić się o wniosek, że wiemy o innych (chcemy tak naprawdę o nich wiedzieć), tylko to co nie burzy pewnego schematu w którym przychodzi nam egzystować. Rozwijająca się systematycznie, zazębiająca historia podkreślana wyrazistą choć oszczędną treścią muzyczną jest podstawą do stopniowego burzenia skostniałego szablonu powiązanego z nacją, kolorem skóry, pozycją społeczną czy religijnymi przekonaniami. I choć to banalne i przewidywalne, a finałowe sceny odrobinę przesadnie naciągane, zabieg ten pozwala zrozumieć sens przesłania, a polskie tłumaczenie tytułu z perspektywy trafnie uzmysławia, iż miasto gniewu to metropolia pełna nieufności, frustracji, żalu, hodowanych latami uprzedzeń i schematycznego spostrzegania. Natomiast oryginalny "Crash" to wyłącznie pretekst do złamania stereotypowych przekonań. Ci sami ludzie w różnych okolicznościach zdolni do zaskakujących postaw, a końcowy morał tak prosty, oczywisty lecz nadal w otaczającej rzeczywistości z rzadka funkcjonujący. Nie oceniaj książki po okładce i nie wrzucaj tych co cię otaczają do szuflad i przegródek choć to takie proste i praktyczne. Niestety ułatwiające życie tylko pozornie!

niedziela, 19 stycznia 2014

The Boy in the Striped Pyjamas / Chłopiec w pasiastej piżamie (2008) - Mark Herman




Z mieszanymi odczuciami obraz ten mnie porzucił, bowiem oczekiwania i rekomendacje nie do końca z rzeczywistością się pokryły. Liczne głosy zachwytu wokół siebie zanotowałem i nijak one mi pasują do tego co sam od strony emocjonalnej podczas seansu przeżyłem. To z pewnością poruszająca historia, jednako bardziej na zasadzie rozpoznania potencjału jaki w niej zawarty niż samej realizacji jaką zaproponował Mark Herman. I tu tkwi jeden z zarzutów moich, gdyż możliwości jakie zarys tematyczny dawał zupełnie tutaj niewykorzystane. Zbyt pobieżnie wątki ciekawe jedynie naszkicowane, bez głębi ich ukazania i rozwinięcia - takie porzucone, osierocone. Taka cząstkowa scenarzysty wizja oraz płytka reżyserska narracja w olbrzymi sposób na finalny efekt wpłynęła, szans nie dając na pełne wkręcenie się w historię czy zwyczajnie intelektualno-emocjonalną analizę tła historycznego czy politycznego (propaganda, edukacja). I tutaj drugi zarzut jaki wartości produkcji punktów ujmuje. To ta naiwna wizja obozu jaką twórcy widzowi zobrazowali. Rozumiem, że z premedytacją ona tak naciągana lub też skupiając się na relacji głównych bohaterów ta warstwa obrazu po macoszemu potraktowana. Trudno orzec, lecz taki zabieg jednakże w moim przekonaniu zamiast uwagę zogniskować na dziecięcej perspektywie oglądu rzeczywistości, sam taką realizacyjnie infantylną płaszczyznę percepcji narzucił. Może większa autentyczność realiów obozu dostarczyłaby tła radykalniej poruszającego? Z pewnością jednak nie odciągałaby przez pryzmat podstawowej wiedzy o metodach holokaustu od istoty opowieści. Przeżyłem ja podczas seansu swoistą walkę pomiędzy racjonalnością, a silną potrzebą wzruszeń. Który biegun w tym pojedynku zwyciężył? Brak prawdziwego emocjonalnego wstrząsu i łez spływających po twarzy na to pytanie odpowiada.

P.S. Nie jestem jak głaz zimny, zwyczajnie nie potrafię już na taką tematykę w taki nieskomplikowany sposób spojrzeć.

sobota, 18 stycznia 2014

AC/DC - Live at River Plate (2011)




Gorąca latynoska publiczność, stadion wypełniony po brzegi - wrzący niczym wulkan! Nieprawdopodobne jakie emocje Angus z ekipą wywołać potrafią! Kilkudziesięciotysięczny jednolity organizm, z każdą komórką bez wyjątku zaangażowaną do produkcji niekończących się pokładów energii! Malkontenci mogą sobie pierdolić, że AC/DC to toporne, jednorodne, wciąż w kółko odgrywane akordy, co oznacza rzecz jasna, że kompletnie nie ogarniają istoty rock'n'rolla. :) On przecież przede wszystkim żywiołowym, spontanicznym wulkanem gorącej dźwiękowej lawy. On oddaniem fanów nie tylko w koncertowym amoku, ale banałami się posługując także życiem takim stylem na codzień. Budzić się z rockiem, zasypiać z rockiem, a w międzyczasie wdychać go bezustannie niczym tlen. To wypisane na twarzyczkach ;) mają ci wszyscy jebnięci pasjonaci wspierający z zaangażowaniem każdy gest Australijczyków. Ci wszyscy przyozdobieni pulsującymi, kiczowatymi rogami, odziani w czerń skór i błękit jeansu z tatuażami jednoznacznie podkreślającymi co jest dla nich religią. To oni wyznawcy! A w centrum ich uwagi - żywe bóstwa, przyjmujące ofiary wypocone w tym obłędnym rytmicznym tańcu. Esencja fenomenu AC/DC na scenie - stateczni, jednowymiarowi Malcolm i Cliff, wybijający toporne rytmy nonszalancki Phil oraz centralne postaci w osobach wypluwającego z trzewi hedonistyczne teksty Briana oraz Angusa, herosa gitarowego, którego więź z instrumentem (sic! :)) niczym syjamskie bliźniactwo. Stary z niego dziad, a może! :) Znaczy chce, to może - dotleniany ale jary, taka parafraza się tu naturalnie wciska. W swojej scenicznej roli mentalnego i fizycznego gówniarza, w tym charakterystycznym wdzianku, odgrywającego z kumplami swój obowiązkowy show. Fakt, schemat Panowie odwalają od lat już utrwalony z seksistowskim (nikt Pań do prezentowania swoich walorów tu nie zmusza:) tłem The Jack, dmuchaną, bezpruderyjną :) lalą o wydatnych kształtach Rosie zwaną, salw armatnich czy z dyndającym wokalistą na dzwonie piekielnym. Przewidywalne szablony, jednak życzyłbym takiego ładunku emocji jaki tu zawarty wszystkim nowatorsko spostrzegającym materie live. Nie ma co więcej pieprzyć banałów ;) bo czym i w jakiej formie po czterdziestu latach legenda pozostaje, każdy kto jakąkolwiek wiedzę na temat rocka posiada, doskonale widzi. Dodam jeszcze jedynie, że cała oprawa, rozmiar sceny, wybieg dla Angusa, światła i brzmienie nie dają powodu do najmniejszego rozczarowania. Pełen profesjonalizm, a w porywach czysta niemal magia. Ciesząc się z wizualnej i muzycznej uczty na Live at River Plate zawartej wracam także do wspomnień jakie w mojej pamięci na lata pozostaną. I chociaż zamiast na konkretnym stadionowym obiekcie, na pastwisku Bemowskim w 2009 roku gościli, a brzmieniowe pogłosy ze względu na specyfikę miejsca nie do uniknięcia były, to te niedogodności bladną w starciu z dumnym stwierdzeniem. Ja pierdolę AC/DC na żywo widziałem!

P.S. Dla spostrzegawczych! Zauważyliście może tą rozpromienioną buźkę podskakującego na barana, może maksymalnie dziesięcioletniego gówniarza? Gdyby kurwa mój ojciec takiej muzy słuchał, ile bym więcej wspomnień zajebistych z dzieciństwa posiadał! :)

Drukuj