Od Tylko Bóg wybacza do twórczości Rehna z jeszcze większym wewnętrznym niepokojem podchodzę, stąd z ograniczonym
entuzjazmem i sporym poślizgiem czasowym przystąpiłem do wymagającej sporej odwagi
degustacji kolejnej koncepcji powstałej w jego pokręconej wyobraźni. Okazuje się iż ponownie otrzymałem firmową dla Rehna teledyskową wizję, będącą wizualnym majstersztykiem, ze szczególnym uwzględnieniem roli jaskrawych
barw, doskonałego aktorstwa i świetnie zaaranżowanego za pomocą właśnie zdjęć i
muzyki klimatu, ale oprócz tych artystycznych i techniczno-warsztatowych walorów także treść w miarę wyraźnie do symboliki inkorporowaną. Mimo wszystko określenia pod adresem reżysera też bez większej złośliwości padają, iż
to typowy przerost formy nad treścią i o ile mogę się zgodzić, że w tej diagnozie jest ogólne ziarnko prawdy (odnoszące się do całościowej kariery Duńczyka), tak po seansie Neon Demon, mimo że z tyłu głowy owa uzasadniona myśl pulsuje, to jestem na tyle mocno przekonany optycznymi wrażeniami, że ta formuła wyrafinowania i
intelektualnej pozy nie budzi aż tak silnego oporu i krytycznego wzburzenia. Chcę przez to powiedzieć,
iż w tym akurat przypadku widzę idealną symbiozę pomiędzy teatrem ruchu/gestu i
poezją mimiki uchwyconych znakomicie obiektywem kamery, a zawartym w symbolicznej głębi
wyrazistym przesłaniem. Minimum słów i maksimum treści w alegorycznej formule i szokujących ilustracjach uchwycone. W brutalnej futurystycznej baśni stworzonej na bazie klasycznych komponentów, w której to do głosu dochodzą wstrętne instynkty zaspokajające egoistyczne potrzeby, inspirowane niskimi pobudkami i potwornie silnymi pokusami.
czwartek, 30 maja 2019
wtorek, 28 maja 2019
Summer of 84 / Lato 84 (2018) - François Simard, Anouk Whissell, Yoann-Karl Whissell
Uwaga dorastający w latach osiemdziesiątych, nieco starsi ode mnie siostro i bracie! Jeśli poszukujecie w kinie nostalgicznej przygody, to mam ja dla was teraz rekomendacje znakomitą, więc nawet przez moment nie powinniście zwlekać z odszukaniem w sieci produkcji studia Brightlight Pictures wyreżyserowanej wspólnymi siłami przez trzech względnie młodych i w dodatku chyba mało znanych w wielkim filmowym środowisku artystów. Z takim talentem do odtwarzania rozrywkowego ejtisowego kina wróżę im przynajmniej przez chwilę pracowitą przyszłość, szczególnie że hajp na tego rodzaju sentymentalizm jest obecnie dość spory, więc i zapotrzebowanie wzrasta. Tercet ten zrobił bowiem świetne, choć przecież archaiczne dzisiaj kino - kino wprost nawiązujące do hollywoodzkich klimatów sprzed ponad trzydziestu lat, łączące między innymi urzekającą atmosferę beztroskiej chłopięcej młodości (bmx-y, świerszczyki :)) z przygodą, zagadką i wreszcie wartościową puentą. Posiłkując się synth-popową muzyką, malowniczą scenografią i magicznym sentymentalnym spojrzeniem na familijne ejtisowej produkcje, François, Anouk i Yoann-Karl powiązali je z brutalnym kinem spod znaku mainstreamowego slashera, w dodatku przemycając w treści również piękne prawdy o dziecięcej wrażliwości i spojrzeniu z tej właśnie perspektywy na dorastanie. Nie pamiętam kiedy ostatnio ktoś zdecydował się zrobić taki film i jak donoszą fani serialowi nikt tego nie robił przez wiele lat, aż do teraz właśnie poza twórcami popularnego Stranger Things. Moje akurat (człowieka totalnie w serialowej nawałnicy zagubionego) współczesne skojarzenia powędrowały w stronę Nostalgii anioła Petera Jacksona i chociaż to nie to samo w skali 1:1, ale dostrzegam pewne znaczące podobieństwa chociażby w przyjętej formule narracji, czy te najbardziej wyraźne w kwestii skonfrontowania bezpośredniej brutalności rzeczywistości z dziecięcą naiwnością. W kategorii współcześnie nakręconej hybrydy kina familijnego, przygodowego kryminału i dreszczowca Lato 84 to mój faworyt. Rozrywka jak się patrzy, której lata temu w filmowym biznesie było zatrzęsienie, a dzisiaj powraca ona jeszcze dość nieśmiało korzystając z oczywistych szablonów, gdzie w obsadzie królują uroczo fajtłapowaty grubas, bystry patyczakowaty wrażliwiec, prymus w okularach, przystojny mroczny buntownik i nieco starsza od nich królowa szkolnego balu. Kapitalny casting i doskonała robota speców od charakteryzacji, poza tym wizualna uczta (światło-cienie) i proste, prawdziwe emocje. Masło orzechowe, dżem i chleb tostowy, a wszystko obficie popite mlekiem z kartonu, czyli kwintesencja beztroskiej Ameryki z przedmieść lat osiemdziesiątych. Wspaniała nostalgiczna przygoda, jednak oczywiście tylko dla tych, którzy w pamięci obrazy podobne do Goonies przechowują i tęsknią do dzieciństwa pełnego wyobraźni w czasach walky talky, czyli zdecydowanie erze przed smartfonowej.
poniedziałek, 27 maja 2019
Protest the Hero - Fortress (2008)
Póki co debiutu Protest the Hero jeszcze nie poznałem, zatem zanim kiedyś uda się jedynkę premierowo odsłuchać skupię się na skompletowaniu refleksji w temacie pozostałych trzech długograjów Kanadyjczyków. A że Scurrilous i Volition w miarę obszernie w sporej już perspektywie czasowej zarchiwizowałem, to pozostał mi Fortress, czyli krążek z roku 2008-ego. Niewiele nowego po analizie najnowszych albumów w temacie dwójki można dopisać, bowiem styl grupy mimo pewnej ewolucji w stronę jeszcze większej chwytliwości w zasadzie prezentuje się bardzo podobnie. Podstawą są tutaj charakterystyczne galopady zbudowane na fundamencie dużej dynamiki, w obszarze rytmiki i nawałnicy riffów oscylujących wokół heavy/thrashowej tradycji. Pomimo wycieczek w stronę nawet math core'owej kombinatoryki, jako główny budulec struktur kompozycji spostrzegam ejtisową tradycję spod znaku szeroko rozumianej chwytliwej gitarowej ekwilibrystyki. Dlatego też trudno tak bez głębszej refleksji wrzucić ich do worka z napisem "dillingerowe konotacje", gdyż na charakter Fortress i pozostałych krążków formacji równie istotny wpływ mają kapele pokroju Annihillator, Iron Maiden czy nawet w chwilach zabawy syntezatorem Dream Theater. Im dłużej prześwietlam ewolucję Protest the Hero, tym mam większe właśnie przekonanie, że szaleństwo w ich twórczości (spostrzegane jako rodzaj energetycznego udziwniania) nie wypływa wprost z warstwy czysto instrumentalnej, która w zasadzie poza częstymi zmianami motywów przewodnich, daleka jest od większej gimnastyki intelektualnej, opierając się właściwie na wykorzystaniu przede wszystkim przestrzennych pasaży sczepianych sprytnie załamaniami rytmicznymi. Ten heavy progresywny metal core (ło Jezu) jako bezdyskusyjnie ekscytująca całość, zawdzięcza więcej wokalnej ekspresji Rody Walkera, niż pomysłowości aranżerskiej instrumentalistów. Bez bezczelnego szaleństwa w jego interpretacji pozostałby fajny, ale chyba nieco jednak męczący festiwal efekciarskich fajerwerków.
piątek, 24 maja 2019
Ben Is Back / Powrót Bena (2018) - Peter Hedges
Jestem pod ogromnym wrażeniem i nie mam na myśli głównie całościowego efektu jaki Peter Hedges uzyskał,
gdyż mimo iż film reprezentuje wysokim poziom, całkiem sprawnie lawirując pomiędzy
gatunkowymi konwencjami, to przez wzgląd na chwilowe uproszczenia, bądź drobne
luki scenariuszowe nie jest produkcją wyjątkową. To co
tutaj najmocniej do serducha przemawia i bezsprzecznie ma charakter wyjątkowy,
to rola Julii Roberts, która daje niesamowity popis warsztatowego
profesjonalizmu i jako doświadczona przez życie matka dostarcza prawdziwej emocjonalnej uczty, przy okazji skutecznie kamuflując
fabularne niedostatki. Chociaż jej rola jak myślę nie musi być teoretycznie spostrzegana jako pierwszoplanowa, to w praktyce ona właśnie przyciąga największą uwagę, a jej perspektywa sugestywnie buduje obraz wielopoziomowego rodzinnego dramatu. Natomiast przeżywający
obecnie swoje pięć minut Lucas Hedges (syn scenarzysty/reżysera i między innymi Patrick z głośnego Manchester by the Sea), nie stanowi może najsłabszego ogniwa, ale posiadając
dość charakterystyczną aparycje i standardowy wachlarz mimiczny łączony z podstawowymi
aktorskimi umiejętnościami, nie wychodzi poza solidną poprawność, która prawdę pisząc w konfrontacji ze świetną drugoplanową rolą Kathryn Newton wypada dość blado. Dostrzegam
pomimo własnego czepialstwa w obrazie doświadczonego scenarzysty (Co gryzie Gilberta Grape'a) walor autentyzmu, zakładam iż widzę w
nim prawdę o koszmarnym i niestety najczęściej zakończonym porażką wychodzeniu
z uzależnienia. Prawdę o porażkach w zmaganiach z narkomanią wynikających w głównej mierze z zapętlenia w konsekwencjach
płynących z decyzji i czynów podejmowanych w fazie ćpania, wciągających
delikwenta wciąż na nowo, niczym wir w szemrane środowisko i okoliczności
bogate w pokusę. Poza tym obserwuję skomplikowany charakter różnorodnych wpływów, a także okoliczności nie zawsze bezpośrednio od ofiar zależnych, oddziałujących podstępnie na rodzinę i
najbliższych. W sumie to z każdą minutą projekcji
film się rozkręca i coraz mocniej wciąga w tą nie do końca sztampową historię,
którą dość niewinnie inicjuje widok Bena, powracającego ku zaskoczeniu rodziny z odwyku na święta.
środa, 22 maja 2019
Disobedience / Nieposłuszne (2017) - Sebastián Lelio
Nieoczywisty melodramat, ogólnie podejmujący problematykę kontrowersyjnej obyczajowości, a
dokładnie miłości homoseksualnej w ortodoksyjnym środowisku Londyńskich Żydów. Sebastián Lelio po raz kolejny nakręcił obraz, w którym orientacja seksualna (czy jak w
przypadku hiszpańskojęzycznej Fantastycznej kobiety tożsamość płciowa) stanowi oś, wokół której
buduje przenikliwą analizę społecznych konwenansów, oraz w rzeczy samej głównie subtelnie
snuje emocjonalną refleksje o głębokiej więzi pomiędzy trzema osobami. To
jasne, że obecnie w dobie histerycznego przywiązania do konserwatywnych
wartości, tudzież zwłaszcza partykularnego wykorzystania kwestii orientacji
seksualnej w bieżącej polityce temat wydawać się może już zbytnio męczący, lecz
w takim ujmująco poetyckim (sugestywnie zaaranżowana rola Lovesong, The Cure ;))
i uciekającym od podłej zapalczywości ujęciu niesie ze sobą tak konieczny wartościowy
pierwiastek ludzki. Szczególnie, że również aktorsko jest wyśmienicie - chemia
pomiędzy kluczowymi postaciami jest silnie odczuwalna, tworząc wraz z
przekonującą psychologią i wnikliwą eksploracją duszy interesującą mozaikę doskonałego warsztatu, merytoryki i wrażliwości, a głośno komentowane
odważne sceny miłości lesbijskiej pozbawione są w rzeczywistości wulgarności na
rzecz pięknego wyeksponowania namiętności. Poza tym finał niesie ze sobą
nadzieję i jak się zdaje odkłamuje nieco przekonanie, iż w religijno-moralnym purytanizmie
nie ma miejsca na indywidualną świadomość i instynktowne odruchy.
wtorek, 21 maja 2019
Rammstein - Rammstein (2019)
Myślę że poniekąd uległem masowej hipnozie środowisk związanych z szeroko
rozumianym „mocnym uderzeniem”, nakręconej wraz z zapowiedzią przyjścia na świat nowego,
pierwszego od dziesięciu lat albumu Rammstein. :) I mimo że w momencie debiutowania na scenie dzisiejszej teutońskiej ikony (a było to już prawie ćwierć wieku temu), dorwałem ja przypadkowo od znajomego taśmę z Herzeleid i w późniejszych latach kierowany chyba ciekawością (a może właśnie modą), systematycznie nabywałem drogą kupna jeszcze trzy ich kolejne albumy, to nigdy
nie czułem się fanem Niemców, a nawet byłem krytyczny wobec dźwięków
jakie tworzyli. Może to co nagrywali nie było metalowym disco, ale sporo w muzyce Niemców zawsze pierwiastka prostej przebojowości odnajdywałem, a nawet tanecznych bitów, które
oczywiście nie kojarzyły się wprost z dyskoteką, ale przywoływały na myśl wstydliwe
podobieństwa do niemieckich metalowo-gotyckich pierdów spod znaku Crematory. Chciałbym być dobrze zrozumiany, bo rzecz jasna obawiam się linczu ze strony
licznej grupy zdeklarowanych fanów ekipy dowodzonej przez Tilla Lindemanna i zapewne go uniknę, jeśli uzbroją się oni w cierpliwość
i poczekają do czasu, kiedy wyłuszczę tutaj moje refleksje w przedmiocie
pozostałych krążków grupy. Będąc wówczas bogatsi w znajomość mojej twardej argumentacji, liczę iż staną się gotowi aby z wyrozumiałością, a może nawet ze zrozumieniem przyjąć na klatę
powyższe, na pierwszy rzut oka bezdyskusyjnie haniebne porównanie. W tym miejscu jednakowoż odnosząc się wyłącznie do świeżego
materiału stwierdzam z pełną świadomością, ponadto całym szacunkiem dla pozycji
Rammsteina oraz doceniając umiejętności marketingowe zespołu i managementu, iż
nie to jest ważne z czym się do tego momentu kojarzyli, ale to co właśnie z
głośników, jako właściwy finalny produkt do moich uszu dociera. A dociera
muzyka bez wątpienia bezpieczna, wyraźnie nawiązująca do stylistyki
wypracowanej przez lata, lecz podana w sposób świeży, tak aby w klasycznych
rozwiązaniach nie zabrakło ciekawych detali, które prostocie ostrego riffu i
twardej artykulacji dodały popowej aparycji, oraz co akurat
zaskakujące, jednocześnie także quasi progresywnego charakteru. Niby ten
Rammstein grając w miarę prosto zawsze korzystał ze względnego rozstrzału
stylistycznego, zaliczając tak jak na obecnym albumie numery skoczne, bezpośrednie, epickie czy dość rozbudowane transowe suity, lecz akurat to narzuca się po
przesłuchaniu s/t najmocniej, że pięć z sześciu otwierających i zamykających płytę
kompozycji, to cztero/pięcio minutowe hymny stanowiące esencje ich stylistyki i
to bez przesadnego przeładowania autocytatami, a z wyczuciem korzystającymi z wypromowanego etosu
zespołu. Jednak z tych jedenastu numerów, to start i finał zapętlam automatycznie i w nich najdobitniej dostrzegam pełnie pasji i profesjonalizmu, za które bez względu czy album przetrwa bardziej lub mniej próbę czasu, to szacunek wyrażony zaniechaniem bezpardonowej krytyki im się należy. Myślę, że poniekąd uległem masowej hipnozie… ;)
niedziela, 19 maja 2019
The Last Boy Scout / Ostatni skaut (1991) - Tony Scott
W sytuacji kiedy mam okazję polecić młodzieży film
akcji z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, to przede
wszystkim bez wahania proponuję coś z produkcji nieżyjącego już niestety Tony’ego Scotta. Nawet jeśli Ostatni skaut to nie ta najwyższa liga, co akurat kultowy Prawdziwy romans i nawet
późniejszy Zawód szpieg (Top Gun - nie uznaje :)), to jednak jak pamiętam z czasów, kiedy byłem
nastolatkiem i pierwszy raz obejrzałem tego hiciora, był to kawał fantastycznie stunningowanego pod potrzeby rozmiłowanej w rozrywce publiczności kina. Jak ja wówczas,
gdy w szaleństwo kinowe się wkręcałem jarałem się każdym tekstem który przez Bruce'a Willisa z nonszalancją był wypowiadany i jak mnie kręciły właśnie te pojedynki werbalne pomiędzy nim a
Damonem Wayansem. Ten twardziel Hallenback robiący w branży detektywistyczno-ochroniarskiej bez problemu mógł gówniarzowi zawrócić w główce i mimo, że ówcześnie w realu
strasznie brakowało mi fizycznych atutów i także tej kozackiej przebojowości, to jednak jako taką wyobraźnię posiadałem, więc tak na własny wewnętrzny użytek z detektywem Hallenbeckiem się utożsamiałem. Teraz po prawie trzydziestu latach i po długiej
przerwie od ostatniego (wtedy pewnie z dwudziestego lub więcej seansu) perspektywa się
znacząco zmieniła, a postrzeganie dość przewidywalnej akcji i nieco "sucharami" woniących potyczek słownych, nie jest już oczywiście przyjemnością o znamionach gigantycznego
podniecenia. Jednak sposób prowadzenia narracji posiada ten czar, który
sentymentem napędzany jest nadal w stanie podarować mi nieco ponad dziewięćdziesiąt minut kapitalnej rozrywki. Zabawa jest przednia, z rodzaju tej odwołującej się do emocji minionych, bo wyjątkowa specyfika
kina sensacyjnego mocno podbitego ejtisowym dystansem, to niestety dzisiaj już tylko odległe wspomnienie czasów nie tylko dzieciństwa, ale też doświadczenie zupełnie innego spojrzenia na filmową materię. Teraz już takich filmów się nie kręci, a nawet jak próbuje (patrz. Nice Guys), to w stosunku do klasyków wypadają one bladziutko.
P.S. Spostrzegawczy czterdziestolatek, lub uświadomiony millennials z pewnością dostrzegł, iż wymieniając to co najlepsze w karierze Tony'ego Scotta pominąłem dwójkę z przygód Axela Foley'a. Sam sobie zadaje pytanie, dlaczego właściwie mam problem by takie serie jak Gliniarz z Beverly Hills, czy Zabójcza broń traktować jako pełnowartościowe kino? Dlaczego, mimo że w tych i wielu innych przypadkach kontynuacje wychodzą świetnie, to ja nadal uparcie uważam że lepiej by było jakby ich nie było? W czym cholera tkwi mój problem?
piątek, 17 maja 2019
Black Peaks - All That Divides (2018)
Recka pół roku spóźniona, jednak postawa moja wobec nowego albumu Brytyjczyków wydaje się w dużej części usprawiedliwiona, gdyż po zapoznaniu się przed trzema laty z ich debiutem w większą euforię nie popadałem, a to że zaznajomić się szerzej z ich biografią obiecałem sobie, w niepamięci szybko zatonęło. Nie trudno więc o wniosek jasny, że formacja na marginesie moich fascynacji tkwiła i gdyby nie przypadek, to w All That Divides wtajemniczyłbym się jeszcze później, lub nawet i wcale. Dwójka w dorobku Black Peaks okazuje się logicznym rozwinięciem pomysłów z debiutu, a one zaś oscylowały wokół inspiracji płynących ze sceny metal core'owej. Tyle że jak większość kapel tego grzęznącego od dłuższego czasu w marazmie nurtu stawia wyłącznie na agresję, rozmiękczaną piosenkowymi refrenami, tak wyspiarze zdają się nieco bardziej przychylnym okiem spoglądać w stronę form eksplorujących nagie emocje, przez co bliżej im do deftonowskiej melancholii, niż na przykład bezpośredniej chwytliwości Killswitch Engage. Inkorporują do swojego hałasu oczywiście sporo schematów, ale też nie stronią w miarę własnych, jeszcze nie rzucających na kolana aranżerskich możliwości od zarzucania monotonii na rzecz odważnego wjeżdżania na mniej utwardzone grunty. Obwąchują się młodzianie z progresją, czy nawet w przypadku takiego Eternal Light i Slow Seas szukają urozmaicenia w postaci mastodonowego rozedrgania i czynią to może jeszcze nierówno, ale z pewnością obiecująco. Myślę że drzwi do większej rozpoznawalności nie są przed nimi zamknięte, szczególnie że w tej ich rozkrzyczanej twórczości jest coś hipnotyzującego, a bardziej ambitnej młodej konkurencji w gatunku obecnie nie dostrzegam, więc dla wyposzczonego fana etosu przestrzennego metal core'a jest to całkiem interesująca propozycja.
czwartek, 16 maja 2019
Foals - Everything Not Saved Will Be Lost Part 1 (2019)
Nie bardzo się orientuje, czy od dawna Foals na scenie funkcjonuje jako gwiazda alternatywy, tudzież inaczej pośród rockowego mainstreamu jest spostrzegana jako ta ambitna twarz popularnej sceny? Czy może dopiero za sprawą pierwszej części dyptyku Everything Not Saved Will Be Lost stał się jednym z jej liderów? Widzę jednak wyraźnie, iż ma nie tylko spore grono fanów pośród miłośników eklektycznego rocka, ale co dla popularności i wysokiego statusu najistotniejsze bardzo sprzyja im profesjonalna krytyka, bowiem napotkane recenzje dziennikarzy oscylują wyłącznie wokół ocen najwyższych. Nie wypada zatem aby taką grupę zignorować, a więcej to nawet w takiej sytuacji z obowiązku należy się zapoznać z jej muzyczną propozycją. :) Nie robię tego jednak wyłącznie z obowiązku, a przede wszystkich moje zainteresowanie oparte zostaje o fakt, iż poprzedni album formacji przez chwile kręcił się w moim odtwarzaczu i mimo, iż Foals wraz z nim nie przebili się do mojego osobistego topu, to jednak zostali zapamiętani, a nazwa teraz ponownie wraz z nowym krążkiem wkraczając w przestrzeń medialną nie była mi obca. Pamiętam zawartość What Went Down całkiem nieźle, ale aby być w kilku procentach więcej wiarygodny, to tuż po kilku odsłuchach bieżącego albumu zrobiłem jego odświeżające przesłuchanie i teraz słyszę już dokładnie co pomiędzy obydwiema płytami w sensie muzycznym w Foals się zmieniło. Co najważniejsze i w pierwszej kolejności się narzuca, to prawie kompletne odrzucenie riffów na rzecz rozbudowanej syntezatorowej elektroniki i zaniechanie gwałtowniejszego traktowania wioseł. Obecnie produkt Foals to swoista hybryda niemal tanecznego pulsu w duchu ejtisowego synth-popu i psychodelii kojarzonej ze współczesnymi albumami legendy Radiohead. Jest w nim zarówno sporo energetycznego zacięcia, nienachalnej aczkolwiek mocno klejącej się do ucha chwytliwości, jak i rozbudowanej refleksji oraz melancholijnego klimatu o progresywnych konotacjach. Ponadto warstwa liryczna nie jest jak na standardy quasi romantycznej elektroniki banalna, lecz odnosi się do istotnych problemów cywilizacyjnych w (jak tematyka sama narzuca) dość przygnębiającej formule. To jest zaskakujące, iż kompozycje przebojowe i radosne brzmieniowo niosą ze sobą dołująca wizję świata. Tak jakby to co systematycznie niszczymy nie było już do uratowania, więc póki jeszcze jest czas to weselmy się zamiast kończyć w depresji. Zaiste (jeśli trafnie zrozumiałem przesłanie zawarte w tłumaczeniach tekstów), to pod względem lirycznym krążek ten jest całkiem ciekawie zaserwowaną przekorą, dźwiękowo zaś równie intrygującym sposobem na przekonanie nieprzekonanych lub nawet z góry nastawionych negatywnie, że alternatywa nie musi być sprowadzona do nadętego tworzenia przekombinowanych dziwactw kosztem uroczej piosenkowości. Nawet jeśli nie zatapiam się codziennie w kompozycjach z tego wartościowego krążka i pewnie nadal Foals ze względu na przynależność gatunkową nie wzbudzi we mnie długotrwałej fascynacji, to z przyjemnością będę do niego sporadycznie powracał i czekał na drugą jego odsłonę.
wtorek, 14 maja 2019
Cape Fear / Przylądek strachu (1991) - Martin Scorsese
"Jeden z nielicznych
przypadków, kiedy remake okazuje się lepszy od oryginału" - tak doczytuje w
kilku recenzjach Przylądka strachu i jestem w stanie uwierzyć, iż stwierdzenie
to jest zgodne z rzeczywistością, mimo że pierwowzoru J. Lee Thompsona nie było mi
dane zobaczyć. Bez znaczenia jednak czy to prawda, oceniając efekt uzyskany
przez legendarnego Martina Scorsese nie ośmielę się napisać
więcej niż jednego zdania krytycznego, a ono jedno tylko odnosi się do charakterystycznej
formuły finałowej, w której prymat nad realizmem przejmuje szablon zakładający, że bohater negatywny ginie, ale nie za pierwszym, czy nawet drugim
razem, a dopiero wówczas, gdy wyczerpie się wyobraźnia scenarzysty. :) Prócz tego pojedynczego "drobiazgu" wszystko poza nim to najwyższej jakości kinowa
uczta, podczas której kwestie techniczne, gra aktorska i ustawiczne podbijanie
napięcia w oczekiwaniu na finał nie pozwalają w żadnym stopniu odczuwać
niedosytu. Z dzisiejszej perspektywy ogląda się Przylądek jako klasyk,
który zaś sam nawiązuje do klasyki. Mam akurat na myśli przede wszystkim
wrażenie jakie od początku projekcji się pojawia, iż Scorsese zrobił film,
który korzysta pełnymi garściami z Hitchcockowskiej konwencji kina
grozy. Z pełną gamą wyjątkowych dla mistrza tricków wraz z mocarnie i sugestywnie budującą napięcie rolą potężnej symfonii dźwięku z
dęciakami i instrumentami smyczkowymi. Jednocześnie z
wyraźnym posmakiem nowoczesności w retro wydaniu, co oznacza, iż
realizacja jest bogata we współczesne wówczas smaczki, ale też pełna szacunku dla tradycji
amerykańskiego kina lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Niezwykle dynamiczna
praca kamery, genialnie zsynchronizowana z muzycznym tłem, kapitalnie
eksponująca całą masę istotnych elementów scenografii i operatorskich sztuczek
w agresywnym montażu. Wszystko po to aby potęgować dramaturgię, by podkręcać poczucie lęku i podnosić ciśnienie, które wydziarany De
Niro utrzymuje we władaniu niczym socjopatyczny dyrygent z ostrą fazą maniakalną. Mimo iż
De Niro bezdyskusyjnie wykonuje tutaj najbardziej spektakularną aktorską robotę, to żadna z
pozostałych postaci nie traci warsztatowo dystansu, a ze specyfiki konkretnej
roli wyciąga wszystko co najlepsze. Rozpoczynająca wówczas na całego karierę Juliette
Lewis, już uznani Jessica Lange i Nick Nolte oraz przekornie
obsadzeni weterani w osobach Roberta Mitchuma i Gregory'ego Pecka - miodzio, paluszki lizać. :) Poza tym
Przylądek strachu to doskonale rozpisana psychologiczna rozgrywka, która frapująco w
fabularnej formule ukazuje procesy zachodzące w relacjach rodzinnych i w
szczególności autentycznie podnosi i uwiarygodnia liczne tezy odnoszące się do skomplikowanych
kwestii sprawiedliwości i moralności. Tak dużo intrygującej treści merytorycznej, równie sporo kapitalnej rozrywki i wreszcie z najwyższej półki warsztatu filmowego w jednym obrazie, który zdaje się bezpodstawnie został pośród innych legendarnych kinowych dzieł nieco zapomniany.
czwartek, 9 maja 2019
At Eternity's Gate / Van Gogh. U bram wieczności (2018) - Julian Schnabel
Cechą charakterystyczną
kolejnej ostatnio po głośnym Loving Vincent biograficznej opowieści o tragicznym życiu
Vincenta Van Gogha jest nerwowa praca puszczonej w ruch kamery. Podyktowana zdecydowanie względami artystycznymi, ale efekciarska w istocie
zagrywka, która mnie akurat utrudniała odbiór wizualny, a przez wzgląd na formę
czy artyzm obiektywnie patrząc niewiele istotnego właściwie do poetyki obrazu
wnosząca. Zdaje się ona stąd w tak dużym natężeniu zbędna, a na pewno jako kłopotliwa w odbiorze podczas projekcji mogła być spostrzegana. Film Juliana
Schnabela może i w pewnym sensie nabiera dzięki niej oryginalnej faktury (która
też mocno kojarzy się ze stylem kadrowania w filmach Terence'a Malica, czy
Terry’ego Gilliama) lecz w moim osobistym przekonaniu więcej w wymiarze
percepcyjnym Schnabel uzyskuje, kiedy przy akompaniamencie fortepianu i
smyczków pozwala operatorowi rozmywać szerokie w miarę ustabilizowane kadry,
bądź skupionym okiem kamery spoglądać bohaterom prosto w twarz, miast wirować
wokół postaci czy z ich perspektywy spostrzegać najbliższe otoczenie. Niestety większość
czasu niemal dwugodzinnego seansu, to meczące dla wzroku ustawicznie
lawirowanie pośród konstelacji postaci i pieczołowicie odtworzonej scenografii, z intencją wszczepiania w formę
wątpliwego waloru irytująco nadgorliwego artyzmu. A może warto było nie
posiłkować się tak zapiekle efekciarską kompozycją ujęć, a skoncentrować wysiłki ponad wszystko na wymiarze psychologicznym i jeszcze bardziej hipnotyzująco plastycznie oddać
specyfikę wymagającego poświęcenia oraz wysiłku psychicznego procesu twórczego
i wszystkiego, co w różnym natężeniu wpływa na jego złożony charakter. Mimo
dyskusyjnego efektu pracy Benoît Delhomme i nad tym procesem nadzoru reżyserskiego,
to wymiar merytoryczny nie powinien rozczarowywać, bowiem cechy osobowościowe i
dyspozycje psychiczne Van Gogha zostały ukazane wyczerpująco i sugestywnie,
oraz mimo użycia bujanej kamery rola przyrody i jej ekspozycja w świetle
słonecznym w kwestii wizualnej potrafiły wzbudzić uznanie. Może ta biografia
jest nazbyt elitarnym artyzmem przesycona zgłaszając wybujałe formalnie
pretensje, tak samo jak emocjonalnie ma ambicje topić widza w
wszechogarniającym smutku. Tyle, że te emocje oddziałują tylko krótkotrwale,
gdyż bez wyraźnego zarysowania kulminacji stanowią monotonię pozbawioną efektu zaskoczenia, a formuła artystycznie mdła
i jeszcze narracja tak mozolna, że aż nużąca dopełniają efektu przeżywanej męczarni. Dobrze ze
obsada jest świetna i dialogi są interesujące, inaczej nie przebrnąłbym przez
te 110 minut operatorskiego myszkowania po zakamarkach ascetycznych izb, czy studiowania epickich pejzaży oraz prześwietlania zaburzonej ludzkiej psychiki. A może tak ostro moje
odczucia puentując tylko się przekomarzam uciekając bez
jakiegokolwiek logicznego ładu i składu w przekorę, wszak potwornie trudno mi pogodzić się z apatią po obejrzeniu czegoś tak dokumentnie przygnębiającego?
środa, 8 maja 2019
Loro / Oni (2018) - Paolo Sorrentino
Chwilę poślizgu zaliczyłem zanim najnowszą odsłonę reżyserskiego
geniuszu Paolo Sorrentino poznałem. Nie czułem się wówczas, te kilka miesięcy wstecz na siłach, aby grubo ponad dwugodzinny film przyjąć na klatę i
podołać zadaniu precyzyjnego odczytania rozbudowanej treści wymagającej pełnego skupienia. Teraz już widzę
to, co przypuszczać mi tylko wtedy było dane, iż podobnie jak w przypadku Wielkiego piękna odleciał
Sorrentino w teledyskowych ujęciach, pełnych wyrazistej ferii barw i na pierwszy plan wysuniętego blichtru
wszelkiego. Szczególnie bezwzględnie podporządkowane jest pierwsze kilkadziesiąt minut
seansu estetyce luźnej teledyskowej fantazji – momentami niejasnej, czy wręcz chaotycznej. A ja lubię, kiedy Sorrentino jest dosadny w bardziej refleksyjnej niż szokującej pozie, gdy własną
ambicję intelektualną ubiera w mniej jaskrawe ciuszki. Dlatego też wbrew programowej linii zawodowej krytyki Wszystkie
odloty Cheyenne'a i Młodość to moi faworyci, a wielokrotnie nagradzane Wielkie
piękno nie zdobyło w moich oczach takiego uznania jak u przedstawicieli bardziej wysublimowanych gustów. Sorrentino
na starcie fabułę traktuje ze sporym dystansem, natomiast atrakcyjną dla oka stronę wizualną z nadmierną atencją, stąd pozornie scenariusz nie wydaje się najważniejszy, choć stwierdzenie, że
nie ma on większego znaczenia li tylko konstytutywne, byłoby całkowicie chybione i dla
takiego intelektualnym artyzmem kierowanego twórcy jak Sorrentino zaiste prowokacyjnym policzkiem. Chodzi oczywiście o świadomy zabieg, którego celem jest przekazanie idei za
pośrednictwem całej gamy symbolicznych środków stylistycznych w postaci między innymi licznych alegorii i metafor, a prócz nich także właśnie przerysowanych, wręcz groteskowych
wizualizacji. Muzyka wyznacza tempo, pulsujące światła dodają intensywności, a ruch półnagich ciał dopełnia obrazu zatracenia w pustej euforii. Pieniądze, władza to atrybuty króla życia - seksownych kobiet wianuszek i banda żałosnych pochlebców wokół niego jako przymiot korzystania z pozycji i przywilejów.
On i oni, czyli Pan i władca oraz elita, kasta najwyższa poddana przez Sorrentino precyzyjnej wiwisekcji, w formule celnej satyry, która po początkowym zachłyśnięciu się kiczem pięknie ewoluuje w niejednoznaczną, lecz z pewnością uwodzicielską melancholijną przypowieść o współczesnym człowieku sukcesu. W niej kilka scen to prawdziwe perełki o nieprawdopodobnie sugestywnym obliczu,
ze szczególnym znaczeniem dwóch dialogów charyzmatycznego głównego bohatera ukazujących awers i rewers tej samej maski, której właściwie nie zdejmuje - bowiem brak takiej konieczności.
P.S. Tak, tak - wiem! Prawie zapomniałem wspomnieć o genialnym Toni Servillo z tym wklejonym jak u Jokera wymownym uśmiechem.
P.S. Tak, tak - wiem! Prawie zapomniałem wspomnieć o genialnym Toni Servillo z tym wklejonym jak u Jokera wymownym uśmiechem.
niedziela, 5 maja 2019
Dragged Across Concrete / Krew na betonie (2018) - S. Craig Zahler
S. Craig Zahler, czyli
nowa jakość i jeszcze względnie młoda wiekowo persona w amerykańskim kinie powraca
trzecim, a w zasadzie drugim swym filmem, który akurat odbija się głośniejszym echem w kinowym środowisku. Bone Tomahawk w 2015 roku nie przeszedł bez echa i chociaż jak na
moje gusta, pomimo wysokiej jakości warsztatowej był trochę więcej niż tylko odrobinę
zbyt nachalny, a nawet efekciarski eksponując krwawą rzeź w bezpośredniej formule,
to został przeze mnie zapamiętany i z ciekawością oczekiwałem kolejnego reżyserskiego
kroku w karierze Zehlera. Pierwsza istotna kwestia pisząc o Dragged Across
Concrete to fakt, że ja już dawno nie widziałem Mela Gibsona w ambitnej
produkcji, a właściwie jak sięgam wstecz pamięcią, to nie miałem okazji zobaczyć
go w jakimkolwiek filmie od ponad lat piętnastu. Wiem że może nie grał zbyt
intensywnie, ale w kilku typowych akcyjniakach się pojawiał, tyle że do tej
kategorii gatunkowej podchodzę z ogromną ostrożnością i akurat nic
do tytułów w rodzaju Furii, Dorwać Gringo i tym bardziej Niezniszczalnych prócz
nazwiska mojego bohatera sprzed wielu laty mnie nie przekonało. Stąd też jestem
cholernie zadowolony, iż Zahler wyciągnął Gibsona z aktorskiej zapaści i chociaż rola twardego policjanta jak ulał skrojona pod jego zawodowe emploi, to
tutaj postać ta wymagała czegoś więcej niż tylko szablonowego podejścia i mam satysfakcję napisać, że weteran Gibson nie sięgając mimo wszystko oscarowych szczytów zagrał naprawdę
przekonująco. Tym bardziej, że u jego boku kapitalnie formą błysnął Vince
Vaughn, idealnie dopasowując styl interpretacyjny do wymogów narracyjnych kina
Zehlera. Po drugie, a zasadniczo przede wszystkim Dragged Across Concrete, to w
świecie akcyjniaków film z głębokiego marginesu stylistycznego, bowiem
korzystania z klasycznej formuły zabili go i uciekł jest tu tyle, co kot
napłakał, a akcja ogranicza się do postawienia decydującego akcentu na
wiarygodne odzwierciedlenie brutalnej surowizny rzeczywistości mrocznego świata zbrodni.
Jedyną bardziej urozmaiconą stroną wolnej i metodycznej narracji są
wycyzelowane dialogi, które dodają mozolnie rozwijającej się fabule kapitalnego
posmaku sadystycznego sarkazmu i cynizmu. Obok precyzyjnie skonstruowanych
i wiarygodnie umotywowanych postaci oraz drobiazgowo rozpisanego i nieprzekombinowanego scenariusza, którego realizacja w sensie zbudowania wyjątkowo przygnębiającej
strony wizualnej (długie sceny, paleta barw), stanowią one strategiczny
walor obrazu. Filmu, który jak myślę należy odbierać jako głos inspirujący do myślenia, szczególnie właśnie w kategoriach etycznych, mimo iż żadnej nachalnej moralizatorki
w nim nie uświadczmy. Obrazu jak domniemam starannie przemyślanego w fazie przedprodukcji i jak już mam pewność z intrygującym pomysłem doskonale przeniesionym na ekran. Podkreślam jednakże, iż nie jest to
film dla tych, co w filmach sensacyjnych poszukują wyłącznie atrakcyjnej pod
względem tempa akcji, jako że ona wyłącznie tłem dla mocnego psychologicznego dramatu i przez ten fakt zupełnie
nie zawierająca w sobie nawet grama rozrywkowego potencjału. Mimo tego obraz to kompleksowo ekscytujący i podczas seansu siedzi się jak na jakiejś minie, zastanawiając się czy jakby
człowiek odszedł na chwilę sprzed ekranu, to czy wtedy nie zadziałoby się
akurat coś kluczowego, co akurat niekoniecznie w sensie rozwoju akcji, ale
zawartego w nim symbolicznego argumentu nie wpłynęłoby na zrozumienie istoty
zawartego w nim przesłania. Ot, taki to w tej ospałej narracji przemycony został myk przebiegły. :)
sobota, 4 maja 2019
Witness / Świadek (1985) - Peter Weir
To może nie całkowicie,
ale jednak nieco inny kryminał. Na pewno nie od sztancy odbity, bowiem nazwisko
reżysera zobowiązuje, a środowisko i okoliczności w których większa jego część
osadzona pozwala wznieść się ponad szablonowe śledztwo i łyknąć też co nieco
uniwersalnych prawd o tym co w życiu jest najważniejsze i co człowieka
najbardziej potrafi uszczęśliwić. Szczególnie gdy on policjant, czyli główny
bohater poddany presji i sfrustrowany - chyba też mimo zawodowej pasji nieszczęśliwy w brutalnym
świecie przemocy, a na horyzoncie za sprawą kolejnej w karierze zbrodni do rozwikłania pojawia się przekonująca alternatywa w postaci
miłości do kobiety funkcjonującej w zupełnie innej rzeczywistości. Kobiety żyjącej we względnym
odosobnieniu, pośród wspólnoty Amiszów, gdzie człowiek człowiekowi nie jest
wilkiem, gdzie szacunek dla współbrata i siostry jest codziennością, a wspólny
wysiłek nie jest nastawiony na chęć zysku czy dominacji. Ale zanim oczekiwane szczęśliwe zakończenie nastąpi, prawdziwy mężczyzna musi dokończyć swoje sprawy, zamknąć je dokonując
zemsty na przekupnych glinach, konfrontując się z brutalnym i skorumpowanym
światem. Może sobie odrobinę zażartowałem i nieco fabułę spłyciłem, a na pewno
pod z góry upatrzoną tezę fakty z fabuły podciągnąłem. :) Jednak absolutnie nie
ma tym pokpiwaniu ani grama złośliwości, bowiem w obrazie nie
znajduję powodów do śmieszkowania, gdyż Świadek to wysokiej jakości obraz
kapitalnie spinający sensacyjną opowieść o policyjnej intrydze z przypowieścią o zderzeniu dwóch światów i zupełnie odmiennych wartości oraz
przede wszystkim o głębokimi dojrzałym i niestety niespełnionym uczuciu. Harrison Ford, Kelly McGillis oraz między innymi charakterystyczny (tuż przed genialną rolą sierżanta Murtaugha w Zabójczej broni) Danny Glover i
bardzo młody wówczas Lukas Haas w filmie nie byle kogo, bo uznanego i posiadającego swój
własny reżyserski szlif Petera Weira. W produkcji która daje sporo emocji
trzymając w napięciu i pozwalając także zastanowić się nad kilkoma bardzo
istotnymi kwestiami bardzo dalekimi od czystej filmowej rozrywki.
środa, 1 maja 2019
Evergrey - The Inner Circle (2004)
Swego czasu bezapelacyjnie krążek numer jeden w dyskografii Szwedów - czasu kiedy albumy Evergrey gościły w moim odtwarzaczu regularnie, nie tylko przez dwa tygodnie od premiery. Tyle że od połowy lat dwutysięcznych dość sporo w moim guście muzycznym się zmieniło, a raczej ewoluowało w stronę większej surowości kosztem bezpośredniego patosu, stąd dzisiaj dyskografia Evergrey powraca do odsłuchu sporadycznie i to tylko właśnie na fali chwilowego zainteresowania chwytliwym potencjałem, nadal obiektywnie świetnych, na bieżąco wydawanych płyt zespołu. Nie zmienia to jednak faktu, iż akurat The Inner Circle zestarzał się z klasą i jeśli już kręci się w stereo to nie wywołuje odruchów wymiotnych przesadnym mroczno-epickim zadęciem. Powód takiego stanu rzeczy dostrzegam przede wszystkim w doskonałym rozłożeniu akcentów pomiędzy emocjonalnością i siła głosu Toma Englunda, a rwanymi riffami, które ratują kompozycje przed popadaniem w typową dla dark/gothic/heavy metalu patologiczną emfazę. Oczywiście nie brakuje tutaj intensywnego oddziaływania pompy w postaci warstwy generowanej przez parapet, czy też egzaltacji w odważnym temacie jaką liryki wprowadzają - lecz nie jest to typowa górnolotność. Nawet jeśli muzyka jest niezwykle emocjonalna, to jest to ten rodzaj emocji w dźwiękach, który bez większej sympatii dla zespołu mogę nazwać wysublimowanym obliczem w koturnowym gatunku. Więcej w nim bowiem względnie ostrego pazura, także artrockowej ornamentyki i progresywnego zacięcia, niż irytującej pretensjonalności i zwyczajnej miałkości ubieranej w nadęcie. Arsenał środków jakimi na The Inner Circle Evergrey przekonuje jest różnorodny (m.in. sporo wsamplowanych detali i rozbudowanych solówek), a umiejętności aranżerskie pozwalają wtłoczyć je do utworów, bez ryzyka nadmiaru, czy przewagi ilości nad jakością. Poza tym osoba lidera, to atut decydujący, gdyż zarówno wokal Toma jak i jego charyzma zapewniła grupie przewagę nad konkurencją już na samym starcie. Bez jego charakterystycznego brzmienia głosu, wspieranego sporadycznie w tle równie ciekawą barwą Kariny Englund, nawet świetne kompozycje miałyby zdecydowanie mniejszą siłę rażenia, bez względu na cały wachlarz pozostałych walorów jakie w takiej stylistyce Evergrey pośród konkurencji wyróżniają. Dla mnie osobiście The Inner Circle, to zawsze wspaniała sentymentalna przygoda podczas odsłuchu, szczególnie gdy okoliczności wieczorne wspomagają przyswajanie tych niezwykle emocjonalnych kompozycji, pozwalając na kilkadziesiąt minut uciec w świat ujmujących przeżyć. Oczywiście sporadycznie! ;)
Subskrybuj:
Posty (Atom)