środa, 1 maja 2019

Evergrey - The Inner Circle (2004)




Swego czasu bezapelacyjnie krążek numer jeden w dyskografii Szwedów - czasu kiedy albumy Evergrey gościły w moim odtwarzaczu regularnie, nie tylko przez dwa tygodnie od premiery. Tyle że od połowy lat dwutysięcznych dość sporo w moim guście muzycznym się zmieniło, a raczej ewoluowało w stronę większej surowości kosztem bezpośredniego patosu, stąd dzisiaj dyskografia Evergrey powraca do odsłuchu sporadycznie i to tylko właśnie na fali chwilowego zainteresowania chwytliwym potencjałem, nadal obiektywnie świetnych, na bieżąco wydawanych płyt zespołu. Nie zmienia to jednak faktu, iż akurat The Inner Circle zestarzał się z klasą i jeśli już kręci się w stereo to nie wywołuje odruchów wymiotnych przesadnym mroczno-epickim zadęciem. Powód takiego stanu rzeczy dostrzegam przede wszystkim w doskonałym rozłożeniu akcentów pomiędzy emocjonalnością i siła głosu Toma Englunda, a rwanymi riffami, które ratują kompozycje przed popadaniem w typową dla dark/gothic/heavy metalu patologiczną emfazę. Oczywiście nie brakuje tutaj intensywnego oddziaływania pompy w postaci warstwy generowanej przez parapet, czy też egzaltacji w odważnym temacie jaką liryki wprowadzają - lecz nie jest to typowa górnolotność. Nawet jeśli muzyka jest niezwykle emocjonalna, to jest to ten rodzaj emocji w dźwiękach, który bez większej sympatii dla zespołu mogę nazwać wysublimowanym obliczem w koturnowym gatunku. Więcej w nim bowiem względnie ostrego pazura, także artrockowej ornamentyki i progresywnego zacięcia, niż irytującej pretensjonalności i zwyczajnej miałkości ubieranej w nadęcie. Arsenał środków jakimi na The Inner Circle Evergrey przekonuje jest różnorodny (m.in. sporo wsamplowanych detali i rozbudowanych solówek), a umiejętności aranżerskie pozwalają wtłoczyć je do utworów, bez ryzyka nadmiaru, czy przewagi ilości nad jakością. Poza tym osoba lidera, to atut decydujący, gdyż zarówno wokal Toma jak i jego charyzma zapewniła grupie przewagę nad konkurencją już na samym starcie. Bez jego charakterystycznego brzmienia głosu, wspieranego sporadycznie w tle równie ciekawą barwą Kariny Englund, nawet świetne kompozycje miałyby zdecydowanie mniejszą siłę rażenia, bez względu na cały wachlarz pozostałych walorów jakie w takiej stylistyce Evergrey pośród konkurencji wyróżniają. Dla mnie osobiście The Inner Circle, to zawsze wspaniała sentymentalna przygoda podczas odsłuchu, szczególnie gdy okoliczności wieczorne wspomagają przyswajanie tych niezwykle emocjonalnych kompozycji, pozwalając na kilkadziesiąt minut uciec w świat ujmujących przeżyć. Oczywiście sporadycznie! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj