wtorek, 31 stycznia 2017

The Gathering - How to Measure a Planet? (1998)




Bardzo szybko, bo zaledwie w odstępie półtorarocznym The Gathering wydaje dwa bardzo różne albumy. Nightime Birds będącego dosłownie kalką Mandylion i właśnie How to Measure a Planet? popychającego grupę  daleko w przód w muzycznej ewolucji. To już obiektywnie odległe czasy, bo za rok co absolutnie niewiarygodne krążek ten obchodził będzie kolejny okrągły jubileusz, a mnie wydaje się jakbym dziewicze odsłuchy robił zaledwie wczoraj. To twardy dowód na względność czasu, na sposób jego odbierania zależny od subiektywnego odczuwania siły wspomnień i poddawania się nostalgii. Kierując się tą ostatnią powróciłem na kilkanaście ładnych przesłuchań do albumu z roku 1998-ego i nie byłbym sobą gdybym na łamach NTOTR77 nie podzielił się wrażeniami z tej podróży. Zanim jednak w tonie nostalgicznym, wpierw kilka refleksji, może faktów które równie aktualne niemal dwie dekady temu jak i dzisiaj. Zerwali Holendrzy dzięki How to Measure a Planet? na dobre ze skojarzeniami z gotyckim metalem, nastąpił istotny przełom, bo prócz głosu Anneke niewiele tutaj zostało ze stylu jaki jeszcze półtora roku wcześniej z w miarę zadowalającym sukcesem był kopiowany na Nightime Birds. To w warstwie aranżacyjnej nastąpiły słuszne zmiany, bo oto fundamentem przestały być masywne metalowe riffy, które zmiękczała klawiszowa otulina, a rolę podstawy przejęły misternie tkane struktury, gdzie rola wiosła równorzędna całej gamie elektronicznych zabawek, absolutnie nie kojarzonych z typowym dla gotyku quasi symfonicznym rozpasaniem. Walorem nadrzędnym stało się kapitalne wykorzystanie przestrzeni dla eksperymentalnych brzmień i budowania wielowymiarowych, finezyjnych konstrukcji. Płynących subtelnie i rozwijających konsekwentnie hipnotyzujące tematy pośród masy elektronicznych ornamentów, imitujących obrazowo raz kosmiczne pejzaże, innym razem psychodeliczny trip. Poczuć można od tego momentu w poczynaniach grupy dużą swobodę, brak ciasnych ram, które by ograniczały swobodę ekspresji - pojawiło się w nich sporo transu i błyskotliwej muzycznej erudycji powodujących, iż numery ustawicznie elektryzują. Ówcześnie taki kierunek był dla mnie poniekąd szokiem i z pewnością swego rodzaju wyzwaniem, któremu nie do końca sprostałem - nie w pełni doceniając jego perspektywiczną wartość. Dziś album w moich oczach urósł do miana najbardziej dojrzałego dokonania grupy i nawet jeżeli Mandylion to moment kiedy poruszenia i zauroczenia doznałem, to jednak do krążka powstałego w trzy lata później częściej obecnie powracam. Nie aspiruję jednakże do miana eksperta d/s twórczości The Gathering, gdyż od dawna już nie jestem na bieżąco z ich studyjnymi poczynaniami, a fascynacja z siłą wstrząsu sejsmicznego za sprawą Mandylion wzbudzona już w okolicach Souvenirs przygasła. Jednako etap Mandylion/Nightime Birds/How to Measure a Planet?/If Then Else ma dla rozwoju moich muzycznych fascynacji niebagatelne znaczenie, a i nie wykluczam iż działalność po 2003 roku nie przykuje mojej uwagi już wkrótce. Pomimo mało entuzjastycznego nastawienia do miękkiej barwy głosu Anneke i jej następczyni skuszę się do sprawdzenia, gdzie ewolucja zaprowadziła muzyków z kraju tysiąca odmian tulipanów, bo nie ulega dla mnie wątpliwości fakt, że to zawsze byli artyści posiadający ogromną wyobraźnię, spory talent i mentalną otwartość do przekraczanie granic. 

P.S. Tekst powstał głównie na podstawie odsłuchów wersji podstawowej albumu, z pominięciem drugiego krążka. Działanie to było w pełni świadome, gdyż wychodzę od zawsze z założenia, iż jak w życiu co za dużo to i świnia nie zeżre. ;) Zarówno w codziennej egzystencji jak i w odniesieniu do omawianej muzycznej strawy mam na myśli głębszy sens tego bezpośredniego, a nawet wulgarnego stwierdzenia.

sobota, 28 stycznia 2017

Kollektivet / Komuna (2016) - Thomas Vinterberg




Komuna, czyli inaczej jak skomplikować sobie życie próbując uniknąć rutyny! Sypie się ten chytry plan na rewolucję, bo ludzie się gubią w wielopoziomowych relacjach, gdy pokusy rządzą i kolejne kryzysy implikują. Otwartość wyrozumiałość vs. zazdrość, gdy o uczucia w relacjach partnerskich idzie. Do tego nic tych ludzi na starcie nie łączy, jedynie tylko wspólnota miejsca, chociaż w teorii i w praktycznych próbach próbują to zmienić i poniekąd połowicznie to się udaje. Uciekając od konwenansów w kolejne sformalizowane rytuały się zapętlają - rozmowy, zebrania, zasady, prymat grupy nad indywidualizmem, brak czasu i przestrzeni na samotność. No cóż Thomas Vinterberg po jednorazowym romansie z kinem angielskojęzycznym powrócił do ojczyzny i chociaż nie porwał, to jakieś tam emocje szczątkowe wzbudził. Ja akurat finalnie to pomimo wszystko jestem rozczarowany, nawet gdy dostrzegam w Komunie ambicje, to  jednak poziom intelektualny i przede wszystkim intensyfikacja przeżyć jest mniejsza od tego w Polowaniu. Jest jeszcze jeden szkopuł, mianowicie nie mogłem podczas seansu pozbyć się skojarzeń języka duńskiego (tadam!) z Gangiem Olsena. :) To cholera zabawne i mocno zaburzające perspektywę odbioru. Bo jak skupić się na powadze tematu zaproponowanego przez Vinterberga, kiedy słysząc te farfocle i widząc specyficzną ekspresję aktorów wciąż kultowa komedia w głowie. :) Swoją drogą afektacją i ogólnie tą karykaturalną nienaturalnością pewnych zachowań aktorzy nie ułatwiali mi tego skupienia. 

piątek, 27 stycznia 2017

Perfetti sconosciuti / Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie (2016) - Paolo Genovese




Świetne włoskie kino po linii francuskiego komediodramatu Le Prénom i także poniekąd Rzezi Polańskiego. Lecz prócz wykorzystania tematu relacji międzyludzkich w gęstej i kameralnej teatralnej formule, ma w sobie kilka mniejszych i ten główny twist, który to mówi (nie, nie zdradzam szczegółów :)) o ludziach tak wiele. Gra pozorów, tajemnice drobne i większe ale zawsze - te których wyjawienie pomaga w zrozumieniu i poprawie stosunków, ale także te których poznanie doprowadzi do konfliktów i dramatów. Zabawy z prawdą są niebezpieczne, trudno przewidzieć gdzie zaprowadzą ryzykantów, nie mówiąc już o mierzeniu się później z ich skomplikowanymi konsekwencjami. Wszystko przez nas, bo jesteśmy słabi, brakuje nam dystansu i po prostu mamy gigantyczne problemy z komunikacją. Może i lepiej kłamać w miłym towarzystwie?! 

czwartek, 26 stycznia 2017

The Tree of Life / Drzewo życia (2011) - Terrence Malick




The Tree of Life jest percepcyjnie pełne sprzeczności, bowiem będąc dziełem niezwykle oryginalnym pod względem formy, intrygując i fascynując w zasadzie stanowi niewyobrażalnie nużący przeintelektualizowany zakalec. Ono jest z pewnością głębokie, uduchowione i analityczne, ale i niemiłosiernie nadęte niczym recytacje Daniela Olbrychskiego. ;) Inaczej pisząc jest w nim niezwykle wartościowa treść, ale sposób jej prezentacji sam w sobie zamiast skupiać uwagę na warstwie merytorycznej, koncentrację przenosi na ten drażniąco-męczący aspekt wykonawczy. Nawet jeśli sam obraz kształtowany wirtuozerską pracą kamery zachwyca, aktorzy w idealnej z nim symbiozie istnieją i mam ja też świadomość, że temat i sposób spostrzegania reżysera jest wyjątkowo dojrzały i artystycznie przyodziany w masę symboli, to czuję jednocześnie, że ważniejsze od nich staje się ego samego Malicka. Odpływa on w tej natchnionej poetyckiej megalomanii tak dalece, że nawet starając się być maksymalnie wyrozumiałym dla tej jego "oratorskiej" pozy, nie potrafię zaakceptować rozbijania rytmu obrazu kilkudziesięciominutową animacją. Rozumiem że trzeba bezgranicznie akceptować te egzaltowane przestrzenie, powolne zasłuchania w obserwacjach, by wejść w świat tej historii, ale nie jestem w stanie zrozumieć, po co Malick widza poddaje aż tak ekstremalnej próbie. 

środa, 25 stycznia 2017

Disconnect / Rozłączeni (2012) - Henry Alex Rubin




Pokolenie serwisów społecznościowych, czas przerzucania życia do tylko względnie anonimowego świata wirtualnego, gdzie człowiek poszukuje wsparcia, przyjaźni, czasem kasy. Tyle że to cholernie niebezpieczne, bo nie wiesz biedaku kim tak naprawdę jest osoba po drugiej stronie łączy i zamiast znalezienia pomocy możesz wpakować się po same uszy w problemy. Ten kij ma dwa końce, jak większość narzędzi, może pomagać i kaleczyć niestety. Ludzkie historie w tym doskonałym obrazie w formule mozaiki się przenikają, losy bohaterów splatają, a oni uwikłani w konsekwencje własnych czynów przed wymagającymi dylematami stają, obnażając swe naturalne słabości, poddając się co paradoksalne, uleczającemu wpływowi kryzysów. Prawdziwe życie pokazał dla mnie całkowicie nieznany reżyser, bez ściem czy naciągania rzeczywistości, z emocjami autentycznymi i z każdą minutą projekcji wraz z akcją gęstniejącymi. Rewelacyjnie zagrane, chociaż nazwiska aktorów raczej z topowymi produkcjami w niewielkim stopniu kojarzone. Za stosunkowo pewnie nieduże pieniądze, genialne kino zrobione – przenikliwe, realistyczne i co najważniejsze, docierające do widza na najwyższym pułapie emocjonalnym. Perełka, swego czasu z niezrozumiałych powodów przeze mnie przeoczona. 

wtorek, 24 stycznia 2017

Powidoki (2016) - Andrzej Wajda




Sytuacja niecodzienna, bo oto dotarłszy do kina studyjnego zastaje pełen hol widzów oczekujących na seans i łutem szczęścia tylko, zakupić mi się udaje ostatni wolny bilet. Zasiadam więc na skrajnym fotelu i spoglądając z niedowierzaniem na salę wypełnioną do ostatniego miejsca, w zaledwie chwilę później zostaje przeniesiony w mroczny socrealistyczny świat, z pietyzmem odtworzony przez Andrzeja Wajdę. Obserwuję dramatyczne losy artysty prawdziwie niepokornego, bo wiernego nie tylko wyznawanym zasadom i wartościom, ale przede wszystkim pozostającego autonomicznym człowiekiem, nawet w czasach, gdy indywidualizm i człowieczeństwo zastąpione zostało ideami kolektywu - ograniczone cynicznie do pustych haseł na krwistoczerwonych sztandarach. Pod względem technicznym, w konfrontacji ze współczesnymi produkcjami Powidoki wypadają do bólu klasycznie, z tym kameralnym teatralnym charakterem, zarzuconym napięciem na rzecz silnie odczuwalnej emocji i merytorycznej zawartości, która czytelna tylko dla tych którzy dostrzegają kontekst, tło i drugie dno, odnoszące się niemal w sposób proroczy do współczesności i przyszłości. Oto mianowicie ideologiczny obłęd nie jest li tylko daleko majaczącym za nami historycznym wspomnieniem. On obecnie w równie intensywnym natężeniu, lecz jeszcze o ograniczonych możliwościach oddziaływania próbuje łamać myślącym inaczej kręgosłupy, narzucając tylko jeden punkt widzenia, niszcząc z zawziętością najistotniejszy walor pracy artystycznej. Wolność twórczą, w znaczeniu względnej niezależności od politycznych koniunktur, która materializuje się w sztuce jako między innymi powinność artysty wobec niej samej. Subiektywnemu spojrzeniu równoprawnemu innym, kształtującemu tożsamość i generującemu szerokie, bo także krytyczne spojrzenie na rzeczywistość. Z pewnością to nie jest największe dzieło Wajdy, ale któż spodziewał się, iż w tak podeszłym wieku mistrz nakręci swoje opus magnum. Dla mnie ważne jest, iż Wajda zrehabilitował się w pełni za obiektywnie rozczarowujący film o Wałęsie i zamknął swój bogaty dorobek obrazem solidnym pod względem artystycznym i wybornie dojrzałym merytorycznie. Najistotniejsze natomiast, iż pozostawił testament dla potomnych, w którym przestrzega i podpowiada. Nienachalnie aczkolwiek odpowiednio sugestywnie i tylko od nas zależy, czy będziemy w stanie dostrzec tego mentalnego wirusa kierującego nas w stronę ideologicznych tęsknot. One dzisiaj konstruowane w opozycji do tych komunistycznych, tak naprawdę w wymiarze psychologicznym czy socjologicznym oparte na bliźniaczych podstawach i pokusach. 

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Zjednoczone stany miłości (2015) - Tomasz Wasilewski




To mój pierwszy kontakt z filmem tego młodego reżysera i jak widzę u Wasilewskiego absolutnie nie ma pieszczenia się z tematem, autocenzury i poprawności obyczajowej. Jest do bólu surowo, bez ozdobników, chyba że za taki uznać oryginalną kolorystykę. Brak jest większych marginesów na których jakieś bardziej skomplikowane figury starałby się wyjaśniać. Tutaj jest tylko człowiecze „życie”, dla jednych prawdziwe, dla innych wydumane. Dość jednowymiarowe, skupione na podmiocie i jego uczuciach, które wpędzają go w stany depresyjno-maniakalne. Treść jest skrajnie przygnębiająca, dialogi skromne, w większości niechlujnie szeptane, a minimalizm narracyjny ograniczający się do sugestywnych, ale kontrowersyjnie pseudoartystycznych scen pobudza skrajne odczucia. Można się czepiać, że za dużo cierpienia po linii kina moralnego niepokoju i że z drugiej strony zbyt odważnie, a nawet wulgarnie w kwestii cielesności. Trzeba jednak przyznać, że Wasilewski odpycha i jednocześnie intryguje, serwuje totalnie ciężkie doświadczenie, chwilami wręcz masochistyczne, ale nie stosuje płytkiego szantażu emocjonalnego, a widz ten intensywny ładunek uczuciowy odczuwa. Seans osobliwy, wzbudzający krańcowe komentarze. Myślę o nim, lecz z pewnością do niego szybko powtórnie nie powrócę.  

P.S. Zaraz po ciężkostrawnym Wasilewskim „lekkiego” Allena z Cafe Society obejrzałem i na nowo żyć mi się zachciało. :)

piątek, 20 stycznia 2017

Gone is Gone - Echolocation (2017)




Narzekałem przy okazji odsłuchów epki na wokal Sandersa, że taki niekompatybilny z dźwiękami, że niescalony tak idealnie z muzyką jak w przypadku wokalnych odjazdów w Mastodon. Nie odrzucałem jednako wiary w doskonalą pełnowymiarową płytę, jeżeli konsekwentnie wprowadzając poprawki muzycy projektu pociągną ten wózek dalej. Choć marudziłem, to głęboko ukrywając wiarę czekałem na ten album. Jest i cieszy ogromnie, bo jak się okazało w wielokrotnym już „praniu”, to kawał dobrej muzy, niemal tak innej od tego co robi Sanders w macierzystej formacji jak odgłosy wydobywające się z jego paszczy. ;) Wiadomo kto stoi za mikrofonem tego charakterystycznego antyśpiewu nie da się nie rozpoznać, lecz jednak, kiedy mruczy miast krzyczeć z wysiłkiem, zaczyna brzmieć wyjątkowo ciekawie, a to współgra z muzą doskonale. Płynie ona równym nurtem, z wyraźnym wzburzeniem pod z pozoru gładką powierzchnią, z odrobiną niekoniecznie ryzykownych przełomów po drodze. Rządzą wpływy „ejtisowe”, w tym łączeniu basowego kręgosłupa z syntezatorowymi plamami. Czuć nawiązania do twórczości The Mission, The Sisters of Mercy, Fields of the Nephilim, poniekąd też Depeche Mode czy innych gigantów tamtej dekady. Ale w inspiracjach doszukać się można także spojrzenia w stronę klimatycznego gotyckiego, czy bardziej ambitnego awangardowego metalu spod znaku pierwszej połowy lat 90-tych. Pewnie nie tylko ja słyszę, szczególnie w końcówce Dublin manierę w głosie i formule Johana Edlunda. :) Wszystkie te nawiązania nie mają charakteru ślepego naśladownictwa, a stanowią punkt wyjścia dla zbudowania własnej onirycznej tożsamości otulonej psychodelią i intensywnie hipnotyzującym transem, z gruzem w brzmieniu wioseł i masą smaczków wkręcających w muzyczną materię z każdym kolejnym kontaktem. Przynajmniej mnie ten album pociąga mocniej wraz z ponownym spotkaniem, co cieszy i rysuje sporą perspektywę na długowieczność dla pełnowymiarowego debiutu Gone is Gone. 

wtorek, 17 stycznia 2017

Coma - Bez tytułu (2011)




W momencie ukazania się na rynku czwartej płyty łódzkiej formacji (bez tytułu - ale brawura ;)) mocno podkreślano zmiany stylistyczne, które jakoby zaszły w dźwiękowym obliczu grupy. Tyle że odnoszę wrażenie, iż bardziej niż rzeczywisty jej charakter istotny wpływ na takie spostrzeganie zawartości „czerwonego albumu” miała przede wszystkim chwilę wcześniej nagrana, dość eksperymentalna, zdecydowanie ryzykowna solowa płyta Roguckiego. Nie znaczy to jednakowoż, iż żadnych zmian nie dostrzegam, one są, tyle że w znaczeniu formalnym w stopniu ilościowym, mniej jakościowym. W stosunku do rozbuchanej, nazbyt obszernej czasowo Hipertrofii, kompozycje i całość zamknięte zostały w bardziej zwięzłych formach, nie pozbawionych jednako cech charakterystycznych dla stylu Comy. Bo oto jest na równi chwytliwie i ambitnie, czasem konkretnie „na ostro” na fundamencie wyeksponowanego basu i rwanych riffów, jak i melancholijnie, tak wyraźnie pod względem lirycznym refleksyjnie. Może jedynie od tego szablonu odstaje singlowy Na pół o wpływach „blendersowych” z tym firmowym dla zapomnianych już gości od Czarnego ciągnika chórkiem. :) Ale to tylko jedna taka wycieczka w stronę list przebojów dla "popowego" rocka, która pomimo istotnie radiowego charakteru jest ciekawym urozmaiceniem i idealnie sprawdza się jako towarzysz samochodowych podróży. Ogólnie w moim przekonaniu, z mojego doświadczenia wiem, iż cały krążek kapitalnie odnajduje się podczas dojazdu i powrotu z pracy i jest mimo, iż pod względem tekstowym gorzką diagnozą nędznej kondycji współczesnego polskiego społeczeństwa, to muzycznie daje pozytywnego kopa. To sprzeczność i może powód by czepiać się, że niby nonsensy wypisuję, ale nie uciekam przed subiektywnym odbiorem dźwięków i nie sugeruję się cudzymi odczuciami, tylko polegam na własnym (może osobliwym?) spostrzeganiu tej materii. Ona może na albumie z 2011 roku mniej skomplikowana, silniej inspirowana bezpośrednim odreagowaniem, po nieco nazbyt nasączonej megalomanią poprzedniczce, ale nadal do bólu charakterystyczna dla maniery zarówno instrumentalnej jak i tej tekstowej, posądzanego niesłusznie o grafomanię Roguca.

P.S. Dopiero z perspektywy ostatniego wydawnictwa zespołu słychać, że wolty na Czerwonym albumie to absolutnie jeszcze nie było. 

poniedziałek, 16 stycznia 2017

Norma Jean - Polar Similar (2016)




Swego czasu Meridional ochoczo katowałem i nawet ta religijna etykietka, jaką grupa posiada nie odpychała, gdy zwyczajnie sama muzyka wystarczająco intensywnie ciekawiła. Trzy lata później kolejny ich album już podobnej Meridional sympatii nie zdołał zaskarbić, stąd Polar Similar świadomie pominąłem. Teraz jednak skuszony rekomendacją, ze sporym czasowym poślizgiem sprawdziłem czy goście się zrehabilitowali, a może i moja ówczesna ocena Wrongdoers była niesprawiedliwa. O tym przy innej okazji, bo oczywiście pomiędzy odsłuchami nowej produkcji, nie omieszkałem kilkukrotnie krążka z 2013-tego roku odsłuchać. Zatem! Z inspiracji pewnym tegorocznym muzycznym podsumowaniem postanowiłem koniec końców sięgnąć po najnowszy album Amerykanów i mam cholera mieszane odczucia, nie mylić z pomieszane w uczuciach. To bez wątpienia bardzo dobry materiał, jeśli brać pod uwagę rejony gdzie spotykają się chwytliwy metalcore z surowym hardcorem i ambitnym mathcorem. Tam właśnie Norma Jean swoje poletko znalazła i zdecydowanie wykonując solidną pracę pozwoliła. by plon był urodzajny. Numery kipią od pomysłów i są doskonale przemyślane, a proporcje pomiędzy przebojowym potencjałem wynikającym z nośnych refrenów i melodyjnych fraz, a progresywnym zacięciem by wielowątkowość w struktury wprowadzać są po aptekarsku zważone. Materiał brzmi odpowiednio masywnie, jest w nim sporo brudu i energetycznej żywiołowości, a tempa zróżnicowane, połamane rytmy nie pozwalają na pojawianie się uczucia obcowania z typowym miałkim, bo schematycznym graniem dla bardziej niż przeciętnie zbuntowanej nastoletniej publiczności. Ja człowiek już wiekowo dojrzały, który na dźwiękowym gruzie zęby sobie już niejednokrotnie nakruszył i jednocześnie osoba posiadająca alergię na przesłodzone zasiewy wplatane bez opamiętania w ciężką gitarową masę nie odczułem, by ta typowo po amerykańsku młodzieżowa maniera wokalna frontmana całkowicie popsuła frapujący wymiar instrumentalny. I tutaj jest właśnie to istotne „ale”, finalne odczucia czyniące mieszanymi. Nie popsuła intrygującego posmaku całkowicie, jednakże siedzi we mnie tak mocno zakorzeniona niechęć do barw głosu podobnych tym jakim dysponuje przykładowo Chester Bennington, ze swego czasu mega popularnego i przereklamowanego Linkin Park, że na dłuższą metę ta cecha nie pozwala mi się cieszyć z obcowania z numerami Normy. Jako urozmaicenie, sporadycznie tak, lecz nie ma takiej opcji, przynajmniej na razie by grupa zyskała taka sympatię, jaką darzę przykładowo Protest The Hero. Niby to zbieżne rejony gatunkowe i w praktycznym wymiarze podobne granie, ale wokalnie to już bajki zupełnie inne. Wiem że to taki detal, urastający w moim przypadku niemal do wymiarów obsesji, ale nie jestem w stanie przejść obok niego zachowując względny dystans. Doceniam w kompozycjach Normy Jean wiele aspektów i drażni mnie ten jeden! To odwrotnie proporcjonalnie do ogólnie spostrzeganego metalcore’a - wiem, że on jako trend już jakiś czas temu sczezł, dokonując żywota nie tylko dla mnie, ale najlepsi w tym Norma Jean, mimo że już nie na pierwszym planie to na szczęście przetrwali.   

piątek, 13 stycznia 2017

Captain Fantastic (2016) - Matt Ross




Ty kapitanie wybierasz drogę, podejmujesz decyzje autonomicznie i ponosisz ich konsekwencje wspólnie z najbliższymi. Świadomie i odpowiedzialnie, wedle poglądów, idei i przekonań. Źródło tej decyzji skomplikowane, oparte na całej gamie wcześniejszych doświadczeń. To ucieczka i poszukiwanie szczęścia, niezgoda na reguły rządzące dużymi społecznościami. Te wszystkie nonsensowne konwenanse, co wolno czego nie co wypada, bo w twoim przekonaniu liczy się szczerość i otwartość bez owijania w bawełnę – żadnych eufemizmów, czy po prostu kłamstw. Jako wsparcie masz rodzinę, uczącą życia i różnych jego odcieni, prawdziwą wspólnotę w starciu ze społecznym konformizmem, religijną hipokryzją, obłędem wiary w zabobony i konsumpcjonizmem w obliczu politycznej poprawności - szczep zżyty i idealnie współpracujący, który uznaje cię za wodza. Czy to jest konsekwentne z pełnym oddaniem postępowanie według wyznawanej filozofii czy już rodzaj szaleństwa? Jesteście inni niż wszyscy, ale czy to wy jesteście dziwakami? Jest nad czym się zastanawiać, jest co głębokiej analizie poddawać. Wartościowe, mądre i refleksyjne kino – żywe i autentyczne, dotykające spraw naprawdę istotnych.

środa, 11 stycznia 2017

Amores Perros (2000) - Alejandro González Iñárritu




Pełnowymiarowy debiut Alejandro Gonzáleza Iñárritu, to kawał soczystego, krwistego mięcha, zainspirowanego niewątpliwie twórczością Quentina Trantino. Pogmatwana, bo składająca się z segmentów narracja o charakterze swoistej mozaiki oraz bezpośrednia surowa przemoc, wraz z przenikliwą treścią, czerpie z największego hitu Tarantino, stając się jednocześnie jedną z kluczowych cech obrazów meksykanina. Wszystko w Amores Perros do bólu prawdziwe, bez półśrodków, cholernie sugestywne i ekspresyjne – mroczne i duszne. Trzy równoległe historie stanowią opowieść, jedna od startu niemalże jasna, przewidywalna, a dwie następne tajemnicze, rozwijane z początku jakby na marginesie i doklejane cyklicznie, by stawać się stopniowo równoprawnym, osobnym wątkiem szerszego kontekstu wydarzeń. Splatają się one, ich bohaterowie stają sobie na drodze, a ślepy los czy bardziej konsekwencje dokonywanych wyborów scenariusz piszą. Bohaterami ludzie prawdziwi, z różnych warstw społecznych, o zupełnej odmienności mentalnej, ale z tymi samymi namiętnościami, pragnieniami i pokusami sugerującymi niekoniecznie dobre życiowe wybory. Tu jest zapewne klucz do zrozumienia tego obrazu, dotarcia do jego sedna i przesłania. Ta „suka miłość” przybiera różnorodne postaci i komplikuje życie niemiłosiernie. Dla tej namiętności poświęca się wszystko i to ona potrafi odebrać nam równie wiele. Tak, nie ma przebacz - jesteśmy tym, co straciliśmy!  

P.S. Film cholernie ciężki, temat poważny ale nie mogę powstrzymać się przed niepoprawnym komentarzem, zwanym w tym przypadku (może na wyrost) żartem. Mianowicie, donoszę że podczas kręcenia zdjęć żaden pies nie ucierpiał ! :)

wtorek, 10 stycznia 2017

Chocolat (2015) - Roschdy Zem




Cyrk to zawsze festiwal osobliwości, czasem także osobowości, bo aby nie być tylko ”pajacem”, a artystą rozpalającym emocje to potrzeba przede wszystkim tego drugiego. To wymagające, szczególnie gdy człowiek jest czarnym emigrantem kojarzonym jedynie z dzikusem z nieznanego lądu (tej egzotycznej kolonii), ewentualnie niewolnikiem białego Pana - szarpiącym się ze stereotypami, rasowymi uprzedzeniami płynącymi z zewnątrz oraz własnymi słabościami, frustracjami wynikającymi z poczucia niższości i rozpalanymi zbiegiem okoliczności ambicjami. Sprostać tym wyzwaniom niezwykle trudno, udźwignąć chwilowy sukces, absolutnie bez przygotowania mentalnego skonsumować jego profity w miarę odpowiedzialnie, utrzymać się na fali wznoszącej ze świadomością, że jest się sławnym, ale popularność ta zbudowana jest na upokorzeniu. To raz, bo Chocolat to historia dwóch równoległych bohaterów - duetu clownów, pośród których przypadkowy i świadomy komik. Footit zaś to archetypiczny przykład cyrkowego błazna, który wewnątrz ukrywa smutek i kamufluje wrażliwość oraz intelektualną samoświadomość, a na zewnątrz wzbudza poklask tanim pajacowaniem. To też jego dramat, chociaż ukazany na marginesie, bo bardziej kameralny, niż ten który udziałem Rafaela. Obydwaj aktorzy dali popis kapitalnej gry, świetnego warsztatu, a spece od strony wizualnej produkcji dopieścili obraz wyborną scenografią, plastycznymi kadrami i urokliwą kolorystyką. I jedyny mankament jaki dostrzegłem, który niestety nie bez istotnego wpływu na efekt finalny, to brak charyzmy ze strony reżysera, który nazbyt bezpiecznie, o ton za subtelnie całość zrealizował. Szkoda, bo potencjał historii był spory, a i oczekiwania moje dość wygórowane.

P.S. Jeszcze jedno, czy tylko ja w postaci George’a Footita ogromne podobieństwo do Charliego Chaplina dostrzegłem. :) Tak, wiem, że to w cyrku ikona nie tylko niemej rozrywki inspirację dla własnej kreacji znalazła i przeniosła ją na ekrany kin, w przyszłości dodając do niewyszukanych sztuczek wartościową i błyskotliwą treść.

poniedziałek, 9 stycznia 2017

Royal Thunder - CVI (2012)




Zbierałem się zbyt długo, by wpierw z perspektywy już dobrych kilku lat (pierwszego odsłuchu, tuż po premierze), a dalej roku wstecz (drugie podejście po wydaniu Crooked Doors), spisać sporo myśli powiązanych mniej lub bardziej z pełnowymiarowym debiutem Royal Thunder. Mianowicie, co już zasugerowałem, moja przygoda z muzyką kwartetu z Atlanty podzielona jest na dwa etapy. Ten pierwotny, gdy zapoznawałem się z CVI w roku 2012-tym i pomimo licznych odtworzeń krążka nie pozwoliłem by w mą świadomość wrył się na stałe. Czułem, że w tym jest potencjał, że pierwiastek intrygujący w nim zawarty istnieje, ale do jądra tego mroku nie dotarłem. Trzeba było poczekać do pojawienia się na rynku dwójki i dzięki jej chwytliwemu charakterowi, za jej poniekąd pośrednictwem pozwolić na dotarcie do sedna jedynki. Bo tak się akurat złożyło, że wałkowanie Crooked Doors bez opamiętania wciąż w zapętleniu, otworzyło wrota do odkrycia w pełni jej poprzedniczki. Ona bardziej surowa, mniej przebojowa, jeszcze aranżacyjnie nie zawsze doskonała ale posiadająca walor podstawowy, czyli oryginalna na tle wtedy w pełni rozkwitającego trendu na  granie okultystycznego rocka, niekoniecznie z niewiastą za mikrofonem. Osoba Mlny Parsonz, a dokładnie barwa jej głosu (drapieżna, zadziorna z charakterem) i nietuzinkowa inteligencja, elokwencja, poczucie humoru (czyta się te wywiady, kupuje prasę branżową ;)) pozwoliły na przepracowanie traumy związanej z damskim wokalem z szeroko rozumianego metalu lat dziewięćdziesiątych. Nie będę tu udawał i oszukiwał, bo w tym okresie z własnej nieprzymuszonej woli często namiętnie osłuchiwałem się w niewieścich trelach z akompaniamentem ciężkiego riffu i masy klawiszy. Jednak z perspektywy lat, wciąż dojrzewając muzycznie widzę, że w wielu przypadkach była to ślepa uliczka i tandetna namiętność. Czego bym nie zawdzięczał i jakiej krzywdy na rozwoju gustu nie doznał za sprawą ówczesnej metalowej mody, to jednego jestem pewien. Co cię nie zabija to cię wzmocni, uodporni lub inaczej mówiąc wszystko co przeżywasz głęboko i szczerze czyni cię bogatszym o doświadczenie. Odjechałem nieco jednak od meritum, a nim przecież dźwięki zawarte na CVI, więc by nie zanudzać opowieściami o własnym muzycznym dojrzewaniu, wracam natychmiast na proste tory, bez bocznic i rwę do przodu do stacji docelowej, gdzie kropkę będę mógł postawić. Zatem! CVI skomponowana została na przecięciu wielu podgatunków rocka i metalu, co czyni ją przedsięwzięciem zarówno ambitnym jak i długowiecznym, bo jest co rozkminiać i jest czym się zachwycać. Trzonem tutaj granie solidnym riffem opartym przede wszystkim na szkole maestro Iommiego. Tyle że wokół tego rdzenia mnóstwo różnorodnych inspiracji misternie owiniętych. Szerokie ich spektrum, od tuzów hard rocka budujących lata temu swą sławę na bluesowych archetypach, poprzez wizjonerskie poszukiwania mistrzów psychodelii, inklinacje powiązane bardziej współczesnymi nawiązaniami do southern rocka, sludge'u i doomowej grobowej aury, aż po zerkanie nawet w stronę rozwiązań wyraźnie progresywnych. Wszystko zagrane z wizją i pasją w dosyć przekrojowych tempach, gęsto i z podskórnie intensywnie hipnotyzującym pulsem. To ponad godzina kompozycji wielopłaszczyznowo rozbudowanych, równie często wielowątkowych jak i zaskakująco oszczędnych, ale rozwijanych z transowym sznytem, więc w żadnym stopniu pozbawionych dramaturgii. Album, który mnie może nie pochłonął z miejsca i swoje musiał odczekać, bym koniec końców zgłębił jego atuty. Trzeba było mu poświęcić czas, dać swoje odleżeć i dopiero po tych wielu zakrętach docenić i ustawić pośród najciekawszych dokonań szeroko spostrzeganego retro rocka. Tutaj kropka, chyba? Gdzie tam, na pewno! :)

piątek, 6 stycznia 2017

Puscifer - Conditions of My Parole (2011)




Stosunkowo młoda, bo zaledwie roczna (ograniczona na razie do dwójki i trójki) ma namiętność do twórczości Maynarda, tej pod szyldem Puscifer uskutecznianej. Teraz z perspektywy nie tylko Money Shot, lecz już głębszej zauważam, iż od Conditions of My Parole aranżacje nabrały bardziej rockowego sznytu i przede wszystkim większej dyscypliny formalnej, nie tracąc jednakowoż na eksperymentatorskim zacięciu i nieco przeszarżowanej wizualnej stylizacji. Zwyczajnie zespół w tej formule dojrzał i okrzepł, a efektem oryginalna muzyka z ekscytującym pierwiastkiem nietuzinkowości. Cały koncept oparty jest na płynnym łączeniu syntezatorowych impresji z southern rockiem/country rockiem i po części medytacyjnym klimatem, bogatym pasją wykonawczą i głębokim przeżywaniem kreowanych dźwięków. Największą w moim przekonaniu zaletą tej hybrydy jest wprowadzanie słuchacza w rodzaj transu, podobnego temu jaki ekspresyjny kapłan wywołuje u swoich wiernych słuchaczy. Sytuacji, gdy oni pochłonięci opowieścią, kazaniem tracą nieomal kontakt z otoczeniem, wchodząc w wykreowany świat, udając się w wartościową refleksyjną podróż. Puscifer robi to dzięki instrumentalnemu i wokalnemu lawirowaniu pomiędzy nastrojowym plumkaniem, a gwałtownymi ekspresyjnymi wybuchami w hipnotyzujących zapętleniach z ustawicznym podnoszeniem napięcia. Dostrzegam też pewną zbieżność, zauważam że Maynard James Keenan, tak podobnie jak Mike Patton, to wulkan tryskający kreatywna lawą, który żyje intensywnie i musi tą swoją energię wyrzucać na rożnych muzycznych kierunkach. Dla mnie Puscifer to taki „maynardowski” odpowiednik ”pattonowskiego” Tomahawk. Obydwaj dominując zza syntezatora, otoczeni masą elektronicznych zabawek, są jak nawiedzeni szamani wywołujący odmienne stany świadomości. Chociaż muzyka się różni, to każdy z ich projektów ma w sobie ten zapamiętywalny walor, kojarzony jedynie z produktami ich artystycznego zapału. Tutaj brawa dla Maynarda, w innym miejscu uznania dla Pattona. :)

czwartek, 5 stycznia 2017

The Whistleblower / Niewygodna prawda (2010) - Larysa Kondracki




Dopiero co zakończona wojna na Bałkanach i trudne, bo jeszcze w warunkach totalnej anomii powojenne realia. Tematem autentyczne wydarzenia, handel żywym towarem, atrakcyjnymi młodymi kobietami, a obraz wyreżyserowany przez specjalistkę od seriali, tak mroczny, zimny i brutalny jak czasy i proceder, którym niestety także ludzie wysłani by pomagać się zajmowali. Podejrzenia, śledztwo i bezradność wobec machiny, której macki sięgają najwyższych szczebli władzy. Wszechwładny ból i strach więzionych kobiet, presja wobec ofiar oraz tych którzy próbują walczyć ze zmową milczenia i okrucieństwem bandytów. Ten poruszający thriller może i emocje zapewnia, ale ich źródłem nie jest reżyserska finezja, lecz wstrząsająca prawdziwa historia. To solidna próba opisania rzeczy okrutnych, po której obejrzeniu trudno nadal wierzyć w człowieczeństwo. 

środa, 4 stycznia 2017

Szczęście świata (2016) - Michał Rosa




Popełniłem kolejny strategiczny błąd, świadomie nie czekając aż Szczęście świata pojawi się w kinach studyjnych wybrałem się na seans do multipleksu i przekonałem się, iż dla sporego grona kinowej publiczności, wybór filmu to swoista ruletka. Zakręcą tym kołem, czy inaczej do maszyny losującej wrzucą przypadkowe kule i liczą, że spędzą w kinie dwie ekscytujące godziny. Tyle, że tym razem grupa "koneserów" trafiła kulą w płot i częstowała widzów (na szczęście nie obficie, ale to już i tak za dużo) komentarzami podkreślającymi ich wytrwałość w dźwiganiu tego ciężaru, który akurat "dla nich" Michał Rosa przygotował. Bo akurat Szczęście świata to film, który skierowany jest do osób o wysublimowanej artystycznej i emocjonalnej wrażliwości, nie do przypadkowej klienteli szukającej wieczorem niezobowiązującej rozrywki - tej spod znaku kukurydzy i napoju gazowanego. Nie będę apelował w próżnię o merytoryczne przygotowanie do seansu, bo pewnie praca, dzieci i w cholerę różnych zobowiązań nie pozwala im na takowe, tylko pokornie omijać zamierzam te centra medialnej rozrywki, jak tylko szansę mieć będę wartościowe obrazy zobaczyć w warunkach pozwalających na głęboką kontemplację treści i walorów artystycznych. Wtedy to, bez poświęcania czasu i uwagi na rzeczy marginalne, w tekście-refleksji skupię się wyłącznie na filmie. Tym razem jednak dopiero po dłuższym wstępie piszę jak było i co we mnie po projekcji ważnego pozostało. Mianowicie Szczęście świata, to niezwykle udana poetycka próba spięcia w spójną całość artystycznych ambicji speców od scenografii, kostiumów czy oświetlenia, muzycznej przestrzeni podkreślającej malarskiego kadrowanie oraz przemyślanego, wielopłaszczyznowego scenariusza z puentą w subtelnie emocjonalnym wydaniu. Jestem pod wyraźnym wrażeniem aktorskich umiejętności wszystkich tych, którzy odtworzyli z pieczołowitością i swoistą magią zamysł Rosy, by w osobliwych postaciach zawrzeć całą złożoną konstelację ludzkich neuroz i obsesji wielokulturowego tygla śląskiej społeczności okresu międzywojennego. Doceniam i jestem pod wrażeniem, jednak to co stanowi istotę prócz oczywiście klucza społeczno-historycznego, to rola Karolina Gruszki, która swoją magnetyczną zmysłowością i lekkim wdziękiem dodawała blasku, ale przede wszystkim potrafiła optymizmem, ciepłem i zwykłym człowieczeństwem nakreślić sedno obrazu. Róża będąc tytułowym szczęściem świata, oddając innym siebie niewiele od nich dostawała, a wdzięczność w sytuacji zagrożenia przyszła z zaskakującego kierunku. Nie robiła tego interesownie, wystarczyła jej świadomość, iż inspiruje i pobudza wtłaczając do życia sąsiadów pierwiastek magiczny, będący tak po prawdzie czymś zupełnie oczywistym i zwyczajnym, lecz w trudnych okolicznościach polityczno-kulturowych zupełnie przez ludzi zapomnianym. Tutaj kryje się zapewne myśl przewodnia, przesłanie przemycone przez reżysera, między słowami. Ona pośród strachu, niepewności i bezradności była najbardziej naturalnym elementem całego ekosystemu. Myślę teraz, że każdy ma w sobie to co może nie tylko jemu samemu dostarczyć prostego lecz niebanalnego szczęścia.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

A Monster Calls / Siedem minut po północy (2016) - Juan Antonio Bayona




Dziesięć lat czekałem na kolejny taki film! Bo oto w 2006 roku Guillermo del Toro udowodnił, że można zrobić baśniową produkcję, z dojrzałym przesłaniem kierowaną do dorosłego widza i nie ugrzęznąć w uproszczeniach. Zrobić film przepiękny wizualnie, chwytający za serce treścią i muzycznym tłem. Tak też uczynił reżyser wybornego Sierocińca, zapewne poniekąd inspirując się wizualną stroną historii Ofélii i bazując merytorycznie na powieści Patrica Nessa. Stworzył zachwycające dzieło dotykające każdego wrażliwego człowieka niezwykle sugestywnie i działające na widza niczym odtrutka po spotkaniach z napompowanymi do granic możliwości, egzaltowanymi wydmuszkami, bez realnej wartości. Siedem minut po północy mimo, że opowiada o rzeczach oczywistych i uderza w te najwrażliwsze struny, to nie jest w żadnym stopniu naznaczony emfazą. Bo to nie są emocje sztuczne, a intensywnie realistyczne dzięki, artystycznej wrażliwości całej ekipy technicznej pracującej na na ten efekt i przede wszystkim porywającej szczerością i naturalnością roli Lewisa MacDougalla. Brak mi teraz na gorąco jeszcze, odpowiednio zabarwionych ojcowskimi emocjami słów, by opisać jak wyjątkowym doznaniem była obserwacja chłopca, który był za stary by być dzieckiem i za młody by być mężczyzną, a zmierzyć się musiał ze skrajnie wymagającym psychicznym wyzwaniem. Uciekł z niezgody i bezradności przed okrutną rzeczywistością w fantazję, by finalnie zrozumieć sens i pogodzić się z nieodwracalnym. Zrobił to, samodzielnie dochodząc do przełomowych wniosków, dzięki pomocy i inspiracji umierającej matki, najbliższej rodziny i cisowego potwora o potężnym głosie i niepospolitej mądrości. To wzruszające przeżycie, ekspresyjne doświadczenie i wartościowa lekcja, której mam nadzieję nigdy ja oraz ty (czytający teraz tą skromną laurkę) nie będziemy mieć okazji wykorzystać, w podobnie dramatycznych okolicznościach. 

Drukuj