niedziela, 30 grudnia 2018

Filmowe podsumowanie 2018




Pierwszy sort, czyli nie wyobrażam sobie by zrobić je lepiej. 



Trzy billboardy za Ebbing, Missouri - Martin McDonagh
Pierwszy człowiek - Damien Chazelle
Gentelman z rewolwerem - David Lowery
Zimna wojna - Paweł Pwlikowski
Roma - Alfonso Cuarón
Nić widmo - Paul Thomas Anderson
Tully - Jason Reitman
Jestem najlepsza - Craig Gillespie
Yves Saint Laurent - Jalil Lespert
Twój Vincent - Dorota Kobiela
Kraina wielkiego nieba - Paul Dano
Nigdy cię tu nie było - Lynne Ramsay
Kobiety i XX wiek - Mike Mills
Źle się dzieje w El Royale - Drew Goddard
Hostiles - Scott Cooper
Człowiek, który zabił Don Kichota - Terry Gilliam
W ułamku sekundy - Fatih Akin
Niemiłość - Andriej Zwiagincew
Bez obaw, daleko nie dojdzie - Gus van Sant
Detroit - Kathryn Bigelow
Niezwyciężony - David Gordon Green
Żona - Björn Runge



W sumie chyba także pierwszy sort, 
gdyż ogólnie również nie wyobrażam sobie by zrobić je lepiej, 
lecz było 21 filmów, które bardziej do mojego serducha dotarły.


Kler - Wojciech Smarzowski
Nardziny gwiazdy - Bradley Cooper
Happy End - Michael Haneke
Suburbicon - George Clooney
Mój Piękny syn - Felix Van Groeningen
Pomniejszenie - Alexander Payne
Euforia - Lisa Langseth
Czwarta władza - Steven Spielberg
Roman J. Israel, Esq. - Dan Gilroy
Jeździec - Chloé Zhao
Fuga - Agnieszka Smoczyńska
Wyspa psów - Wes Anderson
Bohemian Rhapsody - Bryan Singer
Droga mistrza - Philippe Falardeau
Ostateczna operacja - Chris Weitz
Prawdziwa historia - Roman Polański
Life - Anton Corbijn
Kochając Pabla, nienawidząc Escobara - Fernando León de Aranoa
Wszystkie pieniądze świata - Ridley Scott
Thelma - Joachim Tier
Jeszcze nie koniec - Xavier Legrand
Pomiędzy słowami - Urszula Antoniak
Pierwszy reformowany - Paul Schrader
Amok - Kasia Adamik
Tom of Finland - Dome Karukoski
Tajemnice Silver Lake - David Robert Mitchell
Olli Maki. Najszczęśliwszy dzień jego życia - Juho Kuosmanen
Ja, Godart - Michel Hazanavicius
Dziedzictwo - Ari Aster
Bracia Sisters - Jaques Audiard
Sweet Virginia - Jamie M. Dagg
Czas mroku - Joe Wright
Czarne bractwo - Spike Lee
Fantastyczna kobieta - Sebastián Lelio
Wieża. Jasny dzień - Jagoda Szelc




Powyżej rzecz jasna bardzo niepełna lista tego, co najlepsze w kończącym roku do obejrzenia było. Lista otwarta, bowiem na bieżąco część jeszcze pominiętych tytuów, jeśli nic na przeszkodzie nie stanie nadrobić zamierzam. Ponadto na niej także kilka obrazów starszych niż te z 2018-ego czy 2017-ego, gdyż zaległości pietrzą się ustawicznie. :) 

Muzyczne podsumowanie 2018




Złoto bo się świeci. 


Graveyard - Peace

Arctic Monkeys - Tranquility Base Hotel & Casino

A Perfect Circle - Eat the Elephant

Antimatter - Black Market Enlightenment

The Pineapple Thief – Dissolution

Lonely Kamel - Death's​-​Head Hawkmoth

Alice in Chains - Rainier Fog

The Black Queen - Infinite Games

Coheed and Cambria - Vaxis – Act I: The Unheavenly Creatures

Bloodbath - The Arrow of Satan Is Drawn

Riverside - Wasteland 

Corrosion of Conformity - No Cross No Crown

Clutch - Book of Bad Decisions

Turnstile - Time & Space

Turbowolf - The Free Life

Black Moth - Anatomical Venus

Monster Magnet - Mindfucker

Black Label Society - Grimmest Hits


 Tuż i trochę dalej niż tuż po złocie.


Bishop Briggs – Church Of Scars

The Blue Stones – Black Holes

Godsmack - When Legends Rise

Kovacs - Cheap Smell

Black Mirrors - Look into the Black Mirror

Fantastic Negrito - Please Don’t Be Dead

Ghost - Prequelle

Warrel Dane - Shadow Work

High on Fire - Electric Messiah

Orange Goblin - The Wolf Bites Back

Sunnata - Outlands

The Sword - Used Future

Jack White - Boarding House Reach

Legend of the Seagullmen - Legend of the Seagullmen

Tribulation - Down Below 

Soulfly – Ritual

Lucifer – II

Mustasch - Silent Killer


sobota, 29 grudnia 2018

Spy Game / Zawód szpieg (2001) - Tony Scott




Tony Scott od ponad sześciu lat na własne życzenie (miał prawo - jego życie, jego wybór – niech spoczywa w pokoju) wącha już kwiatki od spodu i żeby być szczerym niezbyt mnie jako kinomaniaka to jego dramatyczne zejście obeszło, bo i człowiek ten mając pokaźny dorobek w mainstreamowym kinie w ostatnich swych aktywności latach nie nakręcił niczego interesującego. Faktem jest, iż zawsze doskonale łącząc rozrywkę ze świetnym warsztatem, nie często popisywał się większą ambicją w sensie treści. Podbijał oczywiście listy kasowych przebojów i co w naszych polskich okolicznościach ma swój wymiar sukcesem pachnący, to w Polsacie za sprawą romansu wiecznie atrakcyjnego Toma Cruise'a z dziś już nie tak atrakcyjną Kelly McGillis, z myśliwcem, bodajże F16 w tle, czy drugiej  części gliniarskich przygód prze-chuj-zabawnego Axela Foley’a (póki Solorz żyć będzie ;)) swoje dyżurne miejsce w ramówce mieć będzie. Nie rozpaczam że żadnego akcyjniaka już nie skręci, idzie przecież młode ambitne pokolenie, ale oddaje człowiekowi należny hołd i mimo, że krytyka zawsze zasadnie stawiała go gdzieś, co najmniej poziom niżej od brata Ridley’a, to on też w kilku przypadkach wznosił się ponad typowy popcornem pachnący hollywoodzki schemat i tak jak w przypadku przede wszystkim Prawdziwego romansu, ale też poniekąd Ostatniego skauta, Fana, Człowieka w ogniu, czy też właśnie produkcji która do tych nader błyskotliwych przemyśleń mnie jakimś cudem natchnęła, serwował coś więcej li tylko mnożącą dochody hamburgerowa rozrywkę. Zawód szpieg to taki krój a’la James Bond, tylko szyty ze szpiegowskich motywów na maksa poważnie, bez lipy i ściemy, za to z podobnie spektakularnie nakręconą akcją i rewelacyjnie skrojoną intrygą, z tak istotnym gęstym od poszlak klimatem. Bo (tutaj bardzo niskie ukłony) Tony Scott mimo, że był to spec od znakomitego kina sensacyjnego, choć nie zawsze zachwycającego w stopniu takim na jaki go było stać, to akurat w tym przypadku wyprodukował świetne gatunkowe kino, któremu nic nie można zarzucić. Ogląda się z poczuciem permanentnego napięcia, bez przestojów czy innych mielizn. Aktorstwo jest wyśmienite i cały warsztat speców daje ogromną nie tylko wizualnie frajdę. Pitt i Redford niczym syn i ojciec, tak fizycznie podobni do siebie i teraz z perspektywy czasu z podobną ścieżką kariery i dorobkiem artystycznym. Drogie Panie rzekłbym kapitalne ciacha na ekranie, ja natomiast powiem faceci z klasą, a za kamerą gość o którym stawiam moją blogerską karierę, podbijając stawkę o pismaczą reputację szybko amerykański przemysł filmowy nie zapomni. :)

piątek, 28 grudnia 2018

Cul-de-sac / Matnia (1966) - Roman Polański




Ostatnio w biało-czerwonych barwach Szumowska, a lata temu Polański - znaczy mówię o festiwalu filmowym w Berlinie i zdobyciu nagrody Srebrnego Niedźwiedzia. Wjechał Polański w salonową europejską kinematografię z impetem i karierę na zachodzie zaraz po Wstręcie otworzył właśnie Matnią. Filmem który wygląda nieco groteskowo, tak teraz z perspektywy czasu, ale i może już wtedy ówcześnie z założenia o czym świadczy kreślona grubą kreską fabuła oraz histeryczne głosy aktorów, forsowana specyficznym aktorstwem maniera na cwaniaka i na frajera - faceta z jajami i bez tychże jaj. ;) W historii będącej klasyczną dla stylu Polańskiego zabawą z widzem, który obserwuje intrygującą psychologicznie relację w zasadzie trójki głównych postaci i ich zaskakujące wybory, kierowane tak samo zbiegami okoliczności jak i instynktami, popędami, co skutecznie uzyskiwane szczwanymi gierkami. Filmem którego legenda urosła nie tylko na samej nieco wątpliwej wartości jako dzieła wybitnego, lecz chyba przede wszystkim na udziale zmarłej w tragicznym wypadku w zaledwie rok po światowej premierze obrazu, tej podobno bardziej zdolnej siostry Catherine Deneuve, po matce Dorléac.

czwartek, 27 grudnia 2018

Barton Fink (1991) - Ethan Coen, Joel Coen




Jeden z najbardziej kultowych przykładów zabawy w kino made in Coen Brothers. Z doskonałą obsadą, fantastycznym duetem – świetny jajogłowy John Torturro i genialny diaboliczny John Goodman. Eklektyczny, wielogatunkowy, wystylizowany produkt wielkiej wyobraźni i pokrętnego umysłu. W nim czarny humor miesza się groteską, a filozoficzny traktat z brutalnym moralitetem itd. itp. :) Coenowie to niewątpliwie przekorni, nieszablonowi i potwornie inteligentni twórcy, których trudno nie podejrzewać o robienie sobie jaj z domorosłych krytyków. Satyry w ich autorskim wykonaniu zawsze nastręczają trudności interpretacyjnych, przez co łatwo można wpaść w pułapkę totalnego pobłądzenia, tudzież odpłynięcia w niezasadny pseudointelektualizm – pewnie dla uciechy i satysfakcji samych braciszków. Stąd aby nie prowokować chichotu tych, co wiedzą lepiej i mają ku temu argumenty, nie będę publicznie obnażał własnych, pewnie lichych merytorycznie refleksji i w akcie dezercji z pola boju spuszczę zasłonę milczenia w miejscu, w którym powinienem zasadniczo chwalić się własną błyskotliwością. Nie zaryzykuję, nie strzelę sobie w stopę czy inne kolano. Wolę mianowicie być posądzony o brak wiary w swój intelektualny potencjał, niż obśmiany, bo w swej arogancji uznałem, że wiem o co tak w 100% Coenom chodziło.

P.S. Ta anty recka to nie jest żart – nakazuje kategoryczny zakaz jej obśmiewania. ;)

piątek, 21 grudnia 2018

Katatonia - Night Is the New Day (2009)




Rosną moje obawy o Katatonię, zastanawiam się co z Katatonią będzie. Czy oby zawieszenie działalności nie przedłuży się na lata, bądź co gorsze zespół ulegnie naturalnemu rozpadowi poprzez długotrwałą bezczynność. Liczę jednak skrycie, szeptem wypowiadając swe życzenie, iż to nie jest jeszcze koniec tej depresyjnej bajki, a Katatonia jak robiła to już wielokrotnie doda do niej kolejny rozdział poruszający najgłębsze zakątki w mojej duszy. Grupa to dla mnie bowiem wyjątkowa i chociaż nie jestem z nią od jej pierwszych albumów, bo i muzyka u zarania przez nią tworzona nie trafiała do mnie tak mocno jak to na późniejszym etapie już było, to od czasów Brave Murder Day, a już najgorliwiej od chwili definitywnego przekroczenia gatunkowego, a przede wszystkim jakościowego rubikonu za czasów Viva Emptiness, otworzyła na oścież bramę do mojej wtedy właśnie szczególnej wrażliwości. Nie pozostaję do dzisiaj obojętny na magię zaklętą w tych niezwykle melancholijnych i jednocześnie stanowczych dźwiękach - pełnych przestrzeni rozbudowanych pasażach, równie urzekającej akustycznej elegancji jak i akcentującemu siłę zmiennych emocji dosadnemu ciężarowi. W tej smutnej muzyce odnajduję refleksyjną głębie i potencjał rozwojowy, zarówno ukojenie jak i motywację, więc nie mam żadnych oporów, aby z taką emfazą wyrażać swoje uczucia, pisząc zarówno całościowo o dorobku Szwedów, jak i w tym miejscu o płycie Night is a New Day, którą odsłuchując po raz enty w mroku, darzę dzisiaj prawdopodobnie jeszcze większym szacunkiem niż wtedy, gdy dopiero ją odkrywałem. Z całą stanowczością, z pełną świadomością, tym razem bez jednej nuty ironii donoszę, iż kocham taką właśnie poruszająco-ewoluującą Katatonię miłością prawdziwą i dozgonną oraz że gdyby dni moje na tym ziemskim padole końca dobiegły, to przy akompaniamencie kompozycji zamykającej Night is a New Day chciałbym być przez tych, dla których jestem ważny żegnany. Departer musi moją drogę zamykać, a ten wybór proszę potraktować jako fragment mojego testamentu, nawet jeśli za cholerę jeszcze nie chcę w wieczność odchodzić.

środa, 19 grudnia 2018

Don't Worry, He Won't Get Far on Foot / Bez obaw, daleko nie zajdzie (2018) - Gus Van Sant




Chronologicznie pocięta, lecz mimo to spójna, a do tego barwna i angażująca prawie dwugodzinna opowieść biograficzna, stanowiąca rodzaj terapii grupowej w towarzystwie całej palety osobliwych postaci. Terapia poprzez wzruszenie i poruszenie, absurdalny żart i szczery śmiech, obnażającą słabości naturalność i bezpośrednio serwowaną brutalną prawdę. Dosłowne wypełzanie z uzależnienia alkoholowego, ale także poprzez rozliczenia z przeszłością i wyczerpującą walkę z własnymi demonami odnajdywanie siebie i swojego miejsca w całkowicie nowej i potwornie wymagającej kalekiej rzeczywistości tuż po tragicznym wypadku. W dwunastu odwykowych krokach zarówno liczne banały gęsto rozsiane, jak i sporo kluczowych lecz też dla frapującej odmiany błyskotliwych prawd życiowych nieschematycznie przemyconych. Śmiały i liryczny dramat w formule często żartobliwej, bo bohater stanowiący źródło dla tej terapeutycznej opowieści do postaci konwencjonalnych raczej nie należał, zatem forma i treść adekwatnie prowokacyjna i zasadnie przerysowana. Stąd montaż mozaikowy i dynamiczny, jak i atrakcyjne dla oka sztuczki realizacyjne licznie wkomponowane - w tym siarczyście wykorzystane rysunkowe animacje na podstawie bezpośredniej sztuki komiksowej Johna Callahana, stanowiące przełamanie szablonowej konwencji i będące skutecznym spoiwem dla ekspresyjnej narracji. Co jednak ostatecznie wynosi go ponad pospolitość i do finalnej oceny decydujący punkt dodaje, to genialnie zagrany przez Joaquina Phoenixa, który po raz kolejny (który, to już nie zliczę ;)) udowadnia, że żadna rola nie stanowi dla niego wyzwania ponad jego siły, a jak już się decyduje na kreacje to zawsze jest to koncert warsztatowy. I nawet jeżeli z łatwością widz obeznany z jego dorobkiem odnajdzie tutaj jego firmowe fortele, to i tak nie poczuje się karmiony wtórnością. Gwarancja pewna!

P.S. Czy tylko ja z trudem rozpoznałem tutaj tłuściocha Hilla? ;)

wtorek, 18 grudnia 2018

Roma (2018) - Alfonso Cuarón




Spostrzegając jedynie przez pryzmat oceny profesjonalnych krytyków oczekiwałem bardzo wiele, natomiast gdyby wokół Romy nie było tak głośno, zapewne trzymając się wyłącznie mojej własnej (okrojonej istotnie) oceny filmów Alfonso Cuaróna, to zakładałbym że będzie to kino na wysokim poziomie warsztatowym i z dużymi ambicjami artystycznymi, lecz bez tej trudno definiowalnej cechy nadrzędnej, która by mnie mogła sprowokować do ogromnego zachwytu. Nie podlega żadnej dyskusji fakt, iż pod względem artystycznej formy stawiającej najsilniejszy nacisk na obraz jest to dzieło wybitne, a poetyka zastosowanej metody operatorskiej robi wielkie wrażenie. Technika ekspozycji wizualnej wykorzystująca fenomenalnie płynne i obszerne ujęcia powoduje, iż z pozoru zwyczajna historia nabiera zupełnie wyjątkowego charakteru, pozwalając widzowi na głębokie przeżywanie dramatycznych wydarzeń rozgrywającej się jakby w tle tej kroniki codzienności. Cuarón opowiadając w pierwszym planie o życiu bohaterki będącej kimś więcej niż tylko pomocą domową, w zasadzie dzieli się osobistą biografią rodzinną, opisując w dalszym planie zarówno swoje dzieciństwo we wstrząsanym krwawymi zamieszkami Meksyku lat siedemdziesiątych oraz subtelnie malując portret prawdziwej miłości i bezinteresownego oddania. Intymność stanowi o sile emocjonalnej filmu - przeżywanie w milczeniu losów postaci oraz wyeksponowany powolną wycofaną narracją czas na kontemplację wizualnych detali. Roma to taki rodzaj z jednej strony zaangażowanego, a z drugiej neutralnego narracyjnie komentarza, który w zasadzie każdy widz musi sobie samodzielnie wypracować, a pomóc mu w tym powinna całkowicie pozbawiona silnej sugestii interpretacyjnej metoda opisywania rzeczywistości, poprzez nieinwazyjny wgląd w fabularnie określoną rzeczywistość. Tyle że potrzeba tutaj sporej wiedzy odnośnie kontekstu właśnie osobistego życia reżysera (także scenarzysty i operatora w jednym), ale także znajomości społeczno-kulturowego i politycznego oblicza Meksyku sprzed ponad czterdziestu laty, aby posiąść umiejętność zrozumienia treści i dotrzeć do jej istoty. Bez tego jest to działanie pozbawione niezbędnej etiologii, a film przeleci przez ekran, jako długie i  rzecz jasna genialne wizualnie ujęcie życia pewnej grupy ludzi powiązanych więzami nie tylko rodzinnymi. Na co absolutnie nie zasługuje, bowiem jego wartość artystyczna, zaangażowanie emocjonalne oraz historyczne znaczenie w sensie sugestywnej lekcji jest szczególne.

P.S. Jestem przekonany, iż film zostanie jeszcze wielokrotnie nagrodzony, a wiele z mistrzowsko zinterpretowanych scen, w tym ta genialna klamra z przelatującym samolotem przejdzie do historii światowego kina.

poniedziałek, 17 grudnia 2018

Wildlife / Kraina wielkiego nieba (2018) - Paul Dano




Kiedy napisy końcowe przez ekran jeszcze przebiegały, ja już więcej niż zarys tego tekstu w głowie magazynowałem i jak tylko okoliczności pozwoliły płynnie przelałem myśli na klawiaturę. W nich, jak za chwilę będzie się przekonać można przesyt użycia słowa emocje w różnych formach odmienianego, lecz jak tu w co drugim zdaniu w refleksję jego znaczenia nie wplatać, kiedy ono kluczem w reżyserskiej interpretacji Paula Dano. To sytuacja zaiste dość wyjątkowa, gdy świetny aktor (nadal jeszcze młodego pokolenia) w pierwszym swoim autorskim projekcie dostarcza tak autentyczny i przekonujący materiał fabularny, o tak wysokim, a zarazem subtelnym stężeniu pierwiastka emocjonalnego. Faktem że niepozbawiony on całkowicie niedoskonałości, ale one ogromnymi pokładami wrażliwości i wnikliwością psychologiczną rekompensowane, stąd nie mam jakichkolwiek obiekcji aby je przemilczeć, a film opisać w samych superlatywach, skupiając się niemal wyłącznie na emocjonalnym aspekcie. Obraz to mym zdaniem adresowany wyłącznie do dorosłego i warunek konieczny dojrzałego widza, który już z pokorą życiowego doświadczenia i bagażem przeżyć osobistych będzie mógł właściwie i w pełni odkrywać jego intymny charakter i bogactwo zawartych w nim niuansów. Obraz pastelowy wizualnie i równie stonowany emocjonalnie, tylko w kilku zaledwie fragmentach jaskrawymi barwami uczuć podkreślony - dzięki czemu kontrast ten dodaje mu odpowiedniej sugestywności, wyrazistości i tak potrzebnej w przypadku dramatów nieforsowanych interwałowej mocy. Wnikliwy portret relacji rodzinnych zostaje widzowi w kameralnym ujęciu podany, a w nim zasadnicza rola kilkunastoletniego dzieciaka, którego właśnie oczami na te wydarzenia patrzymy i który staje się probierzem emocjonalności, jak i co zaskakiwać może przede wszystkim dojrzałości w sytuacjach kryzysu relacji. Czternastolatka zupełnie niestereotypowego, bo odpowiedzialnego i niezwykle jak na swój wiek rozsądnego – ale wciąż przecież będącego tylko dzieckiem w konfrontacji z tak krytyczną emocjonalną zawieruchą. Rola Eda Oxenboulda bezdyskusyjnie fantastyczna i obok duetu Mulligan/Gyllenhall stanowiąca jeden z fundamentalnych walorów dzieła, stąd mój ogromny szacunek dla reżyserskiego debiutanta za takie warsztatowo profesjonalne poprowadzenie aktorów, względnie wyłącznie kompetentne ich zainspirowanie. W sumie to przed seansem przybliżając sobie tematykę i rys fabularny, spodziewałem się po Wildlife czegoś po linii The Revolutionary Road i właściwie moje przypuszczenia okazały się trafne. Jednak oprócz oczywiście zupełnie innej perspektywy spojrzenia na małżeńskie uwikłanie i dorosłych zagubienie we frustracji oraz niespełnieniu, praca Paula Dano posiada własną autorską charakterystykę wykonawczą i cieszy mnie, iż uniknął on tym ścigania się z Samem Mendesem, dorównując jednak jego mistrzowskiej produkcji na własnych warunkach. Filmując z tak konieczną wrażliwością rozpadającą się z przyczyn nie wyłącznie ekonomicznych rodzinę, stworzył prawdziwy koncert gry na dyskretnych emocjach w silnie skondensowanej formule kameralnego dramatu i pozostawił we mnie trwały ślad, niczym finałowa, niezwykle wymowna scena rodzinnej fotografii.

niedziela, 16 grudnia 2018

Paradise Lost - Tragic Idol (2012)




Mamy grudzień A.D. 2018, czyli czas kiedy Paradise Lost jest obecnie na etapie gry o charakterystyce niemal identycznej jak u swego zarania. Surowe łupanie teraz uskuteczniają, a te zaledwie kilkanaście lat temu byli jeszcze tam gdzie pop z gotykiem się spotyka. Jedni twierdzą, że to zajebiście i ten powrót do korzeni zachwalają, inni zaś doszukują się w tej zaskakującej strategii rozczarowania z braku sukcesu w mainstreamie. Przyznam, że nie miałyby dla mnie takie dywagacje znaczenia, gdybym podczas kontaktu z nowymi krążkami odczuwał podobną satysfakcję do tej która moim udziałem, gdy poznawałem zwieńczenie pierwszego etapu ich działalności, którym oczywiście Shades of God było. Niestety ostatnia ubiegłoroczna Medusa poskąpiła mi tych ekstatycznych uniesień i chyba już na dobre utwierdziła w przekonaniu, że grupa stanęła pod ścianą, a jazda na sentymentach skończy się co najwyżej na jeszcze jednym studyjnym materiale, a potem ch** wie co. Wracając natomiast z dzisiejszej perspektywy do Tragic Idol słychać wyraźnie, że wówczas na początku tej drogi ku archetypicznemu brzmieniu, to łkanie sentymentalne o żadnym stężeniu doom, czy death metalu było i słuchane obecnie nie robi też właściwie większego wrażenia. Więcej, ten powrót do korzeni entuzjazmu większego nawet wówczas we mnie nie wzbudzał, a akurat kompozycje z Tragic Idol uważam za jedne z najbardziej pospolitych i niewyszukanych na tym etapie kariery grupy. Wszystkie one do siebie podobne i zbudowane według jednego mało finezyjnego przepisu opartego na charakterystycznych melancholijnych riffach Mackintosha i niestety nijakim, strasznie siłowym wtedy wokalu Holmesa. Od początku nie czułem, iż w tym powrocie do czasów świetności istniała prawdziwa potrzeba, a nawet jeśli istniała to te numery nie miały startu do klasyków z Icon czy Draconian Times. W nich brak pasji po oczach kłuje, mierzi ta kwadratowa formuła aranżacyjna oraz bardzo syntetyczny wymiar ducha pozbawiony. I nawet jeśli odsłuch trzynastki nie jest męczarnią totalną i bez większych trudów odszukuje pośród dziesięciu utworów kilka fragmentów skutecznie stawiających włosy na przedramieniu, to nie przestaje mi w nim brakować całościowo tego nerwu podskórnego, który nadal o wyjątkowości albumów z początku lat dziewięćdziesiątych decyduje. Nie droczę się, serio tak myślę!

piątek, 14 grudnia 2018

Fuga (2018) - Agnieszka Smoczyńska




Fuga Agnieszki Smoczyńskiej to przykład autorskiego kina niezależnego wykorzystującego obecnie popularną metodę, by przekazać za pośrednictwem wyrafinowanego obrazu i zaangażowanej gry aktorskiej niewiele poszlak i zainspirować widza tą perfidną oszczędnością, do skompletowania układanki z często chaotycznie porozrzucanych puzzli. Nie oceniam tylko opisuję rzeczywistość z jaką podczas seansu się zetknąłem, dodając jedynie, iż to i tak w moim odczuciu bardziej atrakcyjna dla mnie technika, niż ta zarzucająca mnie masą wydumanych pomysłów bez jakichkolwiek drogowskazów - nie mówiąc już o biegunowo odmiennej sytuacji, gdy scenarzysta wraz z reżyserem wyłożą wszystko na tacy w obraźliwej dla mojej inteligencji łopatologicznej formule. Fuga to z pewnością projekt merytorycznie intrygujący i w percepcji nieprzyjemny, bowiem poruszający bez znieczulenia tematy trudne w sposób surowy i sugestywny. Każdy kto zdecyduje się na ten seans i pozwoli by w świadomości się zagnieździł, zostanie wytrącony ze strefy komfortu i wyjdzie z sali kinowej wstrząśnięty zarówno bezpośrednią surowością z jaką kobiety nakręciły niestereotypowe kino kobiece oraz fenomenalną aktorską kreacją, absolutnie tutaj przeczącej dotychczasowemu wizerunkowi Gabrieli Muskały - będącej (co dodatkowo świadczy o jej artystycznym potencjale) jednocześnie autorką scenariusza. Scenariusza obfitego w niedopowiedzenia, lub jak ktoś się uprze dziury, ale zapewne świadomie przez pryzmat przypadłości głównej bohaterki wykorzystane. Fuga dysocjacyjna na którą cierpi Kinga vel Alicja, to jak eksperci donoszą zaburzenie pojawiające się u osób u których dochodzi do utraty świadomej kontroli nad własną tożsamością, pamięcią, myśleniem, przeżywaniem lub własnym ciałem. Taki też właśnie scenariusz jest życiowym udziałem córki, żony i przede wszystkim matki, a widz obserwując jej trudny i zakończony ucieczką powrót na łono rodziny poddany zostanie testowi pełnemu psychicznego dyskomfortu. To bowiem film odważnie czerpiący między innymi z lynchowskiej tradycji, tak samo tajemniczy i oniryczny jak także dotkliwie bolesny i prawdziwy. Ostatnio w naszym kinie z podobnym doświadczeniem, może tylko o większym udziale pierwiastka metafizycznego spotkałem się w przypadku Wieży. Jasny dzień Jagody Szelc oraz w sensie podobieństwa merytorycznego i zbudowaniu obrazu wokół osi jaką kobieca psychika Dzikich Róż Anny Jadowskiej. Wtedy też po projekcjach przeprowadzałem skomplikowane analizy i toczyłem intensywne wewnętrzne dysputy z obowiązkowym użyciem trudnych zwrotów oraz długich pauz wypełnianych przeciągłym hmmm. 

P.S. Całkowicie pusta sala kina studyjnego i projekcja wyłącznie dla mnie. Komfortowe warunki odbioru ambitnego kina, ale i refleksja z rodzaju tych ze smutną puentą, że dla kogo i w sumie za co będą robić filmy wszyscy ciekawi polscy twórcy, kiedy już na dobre sukces frekwencyjny będzie zależał wyłącznie od szumu medialnego, czy czysto rozrywkowej formuły projektu. A przecież w Cannes publiczność dopisała i nawet Fugę oklaskiwała, a tutaj w Częstochowie za marne 16 zł za wjazd nikomu prócz mnie czwartkowym popołudniem dupska nie chce się ruszyć.

czwartek, 13 grudnia 2018

Warrel Dane - Shadow Work (2018)




Męczyłem pośmiertny album Warrela Dane’a długo i uparcie, aż w końcu dotarłem z nim w miejsce gdzie te z pozoru mało atrakcyjne, bo fałszywie chaotyczne kompozycje nabierają odpowiednich kształtów i wielobarwnych odcieni. Przyznaję, iż rewidowałem w międzyczasie swoje zdanie i teraz, z tego obecnego punktu widzenia stwierdzam z pełną odpowiedzialnością, iż Shadow Work nie potrzebuje taryfy ulgowej przez wzgląd na rangę w metalowych środowisku osoby Warrela Dane’a, ani też nie zasługuje aby został zignorowany przez fakt okoliczności powstania i wydania. Bowiem to pełnowartościowy produkt zachowujący bardzo wysokie standardy jakościowe i broniący się sam swoją zawartością przed nieuzasadnioną pozamerytoryczną krytyką. Mam jednak przekonanie od pierwszych odsłuchów niezmienne, że Shadow Work to zdecydowanie bardziej krążek będący emanacją głębokiej potrzeby Warrela, aby nagrywać utwory charakterystyczne dla współczesnego oblicza Nevermore – tego z całą mocą nawiązującego do trzech, może czterech ostatnich albumów grupy. Mam też wrażenie, że tak jak Dane na Praises to the War Machine traktował solowe działania jako naturalną odskocznię od pracy z Nevermore i stworzył materiał niebędący bezpośrednio kojarzony z jej stylem, tak Shadow Work śmiało mógłby stać się kontynuacją The Obsidian Conspiracy - bez większej szkody dla wizerunku właściwej formacji. Zauważę ponadto, że z każdym kolejnym kontaktem ostatecznie ostatnie dzieło Dane’a nabierając coraz pełniejszej formy mnie akurat kojarzy się najmocniej z nie do końca docenionym Enemies of Reality, a te „pijane” konstrukcje, gdyby wyciąć kilka co bardziej melodyjnych solówek, idealnie oddają stylistyczny charakter płyty sprzed piętnastu laty. Z powyższej maksymalnie subiektywnej analizy, która oczywiście z rzeczywistością może nie mieć absolutnie nic wspólnego wypływa teza, iż tęsknił Warrel za dźwiękami jakie z sukcesem wraz z ziomkami produkował zanim Nevermore wziął się i rozpadł bez większych szans na reaktywację. Co więcej jak udowodnił, dysponował takim potencjałem, który bez trudu pozwolił mu napisać numery jakościowo dorównujące klasykom, więc nasuwa się hipoteza, że mimo bezdyskusyjnie siły kolektywu Loomies, Sheppard, Williams i Dane, to chyba od niego najwięcej w kwestii kompozytorskiej w tej nieodżałowanej załodze zależało i niestety podatna na uzależnienia kluczowa osobowość nie udźwignęła odpowiedzialności. Nie ma jednak sensu teraz rozgrzebywać przeszłości i poddawać analizie trudne do zweryfikowania gdybania. Tu i teraz rozbrzmiewa pożegnalny akcent i nawet jeśli nie do końca zgadzam się na pośmiertne upublicznianie pracy artysty, to w tym konkretny przypadku przyznaję, iż szkoda by było, aby te kilka doskonale skrojonych i zagranych kompozycji pozostało w archiwach studyjnych, bowiem same w sobie stanowią wartość nie tylko muzyczną, ale też sporo mówią o tęsknotach i potrzebach wyjątkowego artysty. Człowieka, który pomimo swoich słabości psychicznych i fizycznych do końca swoich dni udowadniał, że charyzmy i głosu to mu natura nie poskąpiła. 

środa, 12 grudnia 2018

The Piano / Fortepian (1993) - Jane Campion




Trochę mi wstyd, iż interesując się wartościowym kinem nie od dziś przecież, dopiero ćwierć wieku od premiery najgłośniejszy dramat w dorobku Jane Campion obejrzałem. Biorę oczywiście poprawkę na fakt, że będąc wówczas w roku 1993 kilkunastolatkiem, to zrozumiałe iż tego rodzaju melodramatyczne kino nie przyciągnęło mojej uwagi i wolałem zamiast ambitnego romansu oglądać przykładowo mocne seanse gangsterskie, czy inne bardziej dynamiczne hollywoodzkie produkcje. W międzyczasie głośny Fortepian odszedł w cień, a ja całkowicie zapomniałem o jego istnieniu - stając się jednakowoż klasycznym i już ikonicznym obrazem w historii kinematografii, stąd czas na niego w moim kameralnym domowym zaciszu przyjść musiał i właśnie przyszedł. Wrażeń po seansie wór cały, jednak co w najwyższym stopniu mnie zachwyciło, to dwie genialne role które pośród innych równie dobrych zrobiły na mnie wrażenie kolosalne. Holy Hunter w roli niemej lecz niezwykle ekspresyjnej kobiety, wyrażającej swoje uczucia głównie za pośrednictwem gry na ukochanym instrumencie, jak i za pomocą bogatej gestykulacji towarzyszącej zimnej mimice oraz Anny Paquin, tutaj jeszcze jako dziecko kreującej rolę wyjątkowo rezolutnej i ekstrawertycznej córki głównej bohaterki. Duet fantastyczny, szczególnie przez wzgląd na dyspozycje psychiczne i cechy osobowościowe rewelacyjnie odtwarzanych postaci, jak i ukazane genialnie przez reżyserkę relacje bliskości pomiędzy matką i córką. Obok nich dwóch bohaterów płci męskiej i wyraźna zabawa Jane Campion stereotypami powiązanymi z samczym fizycznym obliczem. Z pozoru dzikiego Harveya Keitela, w którego głębi zakamuflowany samotny wrażliwiec o posępnym wyrazie twarzy i Sama Neilla jako mężczyzny o łagodnej powierzchowności, lecz sfrustrowanej osobowości. Pomiędzy nimi (samcami od pociągających damskich wdzięków na kolonizowanych wyspach odizolowanymi) kobieta szalenie intrygująca, stąd cały wachlarz burzliwych przeżyć emocjonalnych o intensywnym dramatycznym zabarwieniu widz obserwuje i nie trudno mu głęboko w przeżywaną opowieść się zaangażować, bowiem jej wymiar jest niezwykle sugestywny, a wartość poznawcza wielowymiarowa. Nie trudno też jest mi zrozumieć, że przed dwudziestoma pięcioma laty, w kontekście czasu i miejsca akcji dramatu, było to kinowe doświadczenie igrające intensywnie ze skostniałym porządkiem ról społecznych przypadających ze względu na płeć, a dobitnie feministyczna natura twórczości Jane Camipon wzbudziła sporo dyskusji. Odważny w sensie merytorycznym i bezpośredni w obrazie film przyciągnął uwagę, jednak nie tylko i wyłącznie przez pryzmat kontrowersji, ale wzbudził zasłużenie zainteresowanie i przychylność krytyki przez wzgląd na swój artystyczny charakter i ekscytującą emocjonalność zawartą tutaj w genialnych kreacjach aktorskich i wyjątkowo fascynującym wykorzystaniu motywu tytułowego fortepianu, będącego w zasadzie osobistą alegorią kobiecych potrzeb natury zmysłowej. Bowiem dotyk zdaje się posiadać tutaj kluczowe znaczenie, a sensualny wymiar kontaktu z instrumentem stanowi jedną z wielu metafor istotnych dla prawidłowego zrozumienia sensu treści filmu. Przyznaję się, iż Fortepian teraz "za mną chodzi" i wciąż ostro eksploruje zawarte w nim symboliczne akcenty, na bieżąco dodając do odkrytych już znaczeń i dokonanych konkluzji nowe interpretacyjne wątki - a to tylko działa i przemawia na korzyść dzieła Campion.

wtorek, 11 grudnia 2018

Sweet Country / Słodki kraj (2017) - Warwick Thornton




Rdzenni mieszkańcy Australii i osadnicy, relacje białego człowieka z aborygenami i skrajnie różne postawy przybyszów wobec autochtonów. Niewolnicze traktowanie, ustawiczna przemoc, ale i jako promyk nadziei biblijna równość wszelkiego stworzenia wobec Pana. W treści właściwej, w rozwinięciu fabuły zabójstwo w obronie własnej, pościg i wreszcie zaskakująco sprawiedliwy proces z niestety tragicznym finałem. W międzyczasie w formalnej konstrukcji dramatu świadomy chronologiczny bałagan i akcja, a właściwie brak większej akcji przeplatane ujęciami, które tego chaosu zbytnio w świadomości widza nie pomagają uporządkować. Przede wszystkim jednak mozolne tempo, skupienie się na budowaniu klimatu w miejsce dynamiki oraz wykorzystanie właściwości i okoliczności przyrody. Jest potwornie duszno, morderczy skwar leje się z nieba, wszędzie suchy piach i wzbijający go wiatr, a wszystko co w sensie historii przez reżysera opowiadane podszyte ogromnym niepokojem i przygnębiający smutkiem. W sumie to całkiem sprawnie przygotowany i co najistotniejsze mądry obraz, nawiązujący charakterem do ambitnego dramatu oraz formalnie do atrakcyjnego wizualnie klasycznego westernu. Lecz jednocześnie trudny do oceny, bo w nim tempo dostosowane wyłącznie do kontemplacji wartościowej treści i wytrawnych ujęć surowej przyrody, więc może być uznany tak samo za niezwykle sugestywny jak i arcynudny. Kwestia to bardzo osobista.

poniedziałek, 10 grudnia 2018

A River Runs Through It / Rzeka życia (1992) - Robert Redford




Przyszedł być może właściwy czas, aby zacząć uzupełniać archiwum bloga o refleksje w temacie twórczości reżyserskiej Roberta Redforda i wreszcie nadrobić spore zaległości jakie posiadam w kwestii jego kierowniczej (nie przywódczej :)) roli na filmowym planie. Tak się złożyło, że lata temu nie byłem zainteresowany na bieżąco śledzeniem tego, co kręci i tylko może ze dwa tytuły znam z tej całkiem obfitej działalności. Zaczynam w tym miejscu od Rzeki życia bez żadnych większych powodów i zastanawiam się teraz dlaczego, kiedy tak bardzo po premierze Wichrów namiętności zachwycony filmem Edwarda Zwicka byłem, to nie wpadłem na żadną notkę prasową sugerującą potrzebę zapoznania się z tym obrazem. Kilkadziesiąt lat w Montanie z prezbiteriańską rodziną Maclean, dwoma braćmi o skrajnie różnych charakterach, ich rodzicami oraz tym wszystkim co naturalnie związane z dorastaniem, dojrzewaniem i starzeniem się, czyli zwyczajnie emocjami i uczuciami - w dodatku w spektakularnej formule obrazowej z doskonałymi pejzażami, to byłoby ówcześnie i jest z perspektywy czasu doświadczenie filmowe całkiem interesujące. Redfordowa Rzeka życia według współscenariusza i na podstawie wspomnień Normana Macleana, to tak poniekąd dwa lata wcześniej nakręcone Wichry namiętności, lecz z dużo mniej odczuwalnymi dramatycznym wydarzeniami, ale też z tragicznym finałem. Całość w bardziej w obyczajowej formule, chociaż w bardzo podobnej estetyce w bardzo nostalgicznym ujęciu. Podkreślę, iż nie opieram swego przekonania na roli Brada Pitta, która w Rzece życia wręcz bliźniacza z tą jaką wykreował później u Edwarda Zwicka, lecz przede wszystkim na charakterystycznym rodzaju narracji z klimatycznym zacięciem do opowiadania swoistej rodzinnej epopei w bardzo klasycznej konwencji dramatu. Ponadto osobna wartość Rzeki życia objawia się także w pewnej symbolice zmiany warty w amerykańskim kinie, bowiem trudno nie dostrzec iż Redford namaszcza Pitta jako swego następcę w roli złotego chłopca amerykańskiej branży filmowej. Niezwykle utalentowanego i nieprawdopodobnie fizycznie kojarzącego się z samym Redfordem, który jak już dziś od lat wiemy osiągnął w hollywoodzkiej fabryce snów, co najmniej, jak nie więcej aktorsko niż sam Redford. Oklaski dla piękniusiego (wciąż młodego) blondaska, który mimo swojej świetnej formy powinien już wkrótce sam rozpocząć poszukiwania własnego klona. ;) Czas płynie bowiem bardzo żwawym nurtem.

piątek, 7 grudnia 2018

Rage Against the Machine - Evil Empire (1996)




Zacznę od ogólnikowej refleksji, że gdy nagrywa się debiut, który zarówno w undergroundzie jaki i w mainstreamie sukces odnosi (gdyż jest on tak potężnym ładunkiem zarówno chwytliwej jak i ambitnej muzycznej energii, w dodatku o znamionach czegoś zdecydowanie nowego), to trudno oczywiście kolejnym krążkiem zdyskontować ogromny sukces tak wyśmienitym początkiem uzyskany. Szczególnie, gdy już dość mocno odczuwa się konsekwencje wiążące się bezpośrednio z trudem intensywnego koncertowania i świadomością rozbudzonych oczekiwań. Wtedy zmęczenie wespół z odpowiedzialnością mocno na styl i jakość pracy kompozytorskiej wpływają, a obawa przed wypuszczeniem materiału który rozczaruje, prowokuje do długiego poszukiwania optymalnych rozwiązań. Taką ścieżką jak pamiętam z ówczesnych prasowych donosów szli muzycy jednego z największych objawień w świecie rocka wczesnych lat 90-tych. Oni nawet w dwóch falach kompozycje na dwójkę przygotowywali, bowiem pierwotna wersja niemal w całości została odrzucona i prace po okresie intensywnego skakania sobie do oczu (frustracje - pretensje - konflikty, drodzy Państwo) na nowo ruszyć musiały i na szczęście w zaledwie półtorej miesiąca przyniosły namacalny efekt w postaci tego, co na Evil Empire uświadczamy. Czuć było wyraźnie podczas premierowych odsłuchów, że muzycy nie chcieli lub nie potrafili nagrać płyty tak bezpośredniej jak w przypadku debiutu. Niby większość składników muzyki pozostała bez zmian (nikt z fanów nie zastanawiał się kto na Evil Empire instrumenty maltretuje), a jednak jako całość dwójka już tak efektywnie nie kopała. Zabrakło chyba przestrzeni i powietrza, gdyż brzmienie jest dużo brudniejsze, a dźwięk robi wrażenie mocno skompresowanego w porównaniu do jedynki. Riffy są jednak konkretne, Morello się nie opieprza i ciekawie kombinuje z efektami, bas ochoczo z funkowym feelingiem buja, a perkusja siłowo punktuje oraz rzecz jasna Zack wciąż nawija z zaangażowaniem i jadem w charakterystyczny dla niego sposób. Teksty ponownie są dosadne i podane na ostro, jak i co nie zaskakuje dotyczą tego wszystkiego, co zaangażowanego lewaka wkurwiało. Lecz finalnie poprzeczka niebotycznie wysoko postawiona nawet nie została szturchnięta. Zwyczajnie Evil Empire to inny rodzaj tej samej w zasadzie energii, która nie porywała natychmiast, a trzeba jej było dać więcej czasu by osadziła się w świadomość. Dziś ona rezonuje we mnie równie efektywnie i uznając mimo wszystko prymat debiutu nad kolejnymi krążkami, zauważam i cieszy mnie to ogromnie, że ta zduszona spontaniczność Evil Empire posiada także swoje istotne zalety. Zamiast walczyć z jedynką na tym samym poziomie rozwiązań formalnych, próbować przeskoczyć to co nie do przeskoczenia, Rage Against the Machine skomplikowali aranżacje, przybrudzili brzmienie i chwytliwość wcisnęli w tło, tym samym album stał się wyrafinowany, a na pewno bardziej dojrzały - przez co udowodnił wartość zespołu i mnie z dużym poślizgiem na tyle do siebie przekonał, iż za cholerę nie napisałbym teraz o nim krytycznie. :)

P.S. Właśnie skompletowałem archiwizacyjnie trzy autorskie albumy "Rejdżów" nie porzucając jednak nadziei, że przyjdzie taki dzień w którym dodam kolejny.

wtorek, 4 grudnia 2018

Carlito's Way / Życie Carlita (1993) - Brian De Palma



Górna półka klasycznego kina gangsterskiego, chociaż oglądana dzisiaj już nie kopie tak mocno, jak niegdyś pamiętam czyniła - niegdyś, kiedy byłem dojrzewającym, kształtującym intensywnie gusta młodzianem, biegającym z zapałem do wypożyczalni po vhs-y. :) Wtedy to ekranowe odkupienie Carlito Brigante, latynoskiego oprycha na emeryturze uciekającego bezskutecznie przed przeszłością, przed którą (jakżeby inaczej) zbiec się nie da, bo ona jak bumerang powraca poprzez stare znajomości, dawne zaszłości i koneksje, które wówczas atutem, a dziś już tylko kulą u nogi mogącą w każdej chwili zatopić w bagnie półświatka lub w konfrontacji z ambitnym stróżami prawa. Produkcja z obfitych dla gatunku lat dziewięćdziesiątych, sygnowana nazwiskiem legendarnego Briana De Palmy, z aktorstwem pierwszorzędnym, gdzie głównie rola Pacino stanowi zachwycający popis jak grać, robić to niby jak zawsze, ale robić to za każdym razem z nową świeżością, ogromną energią i przekonującym autentyzmem. Z kilkoma twarzami w obsadzie, wtedy jeszcze z dalszego planu, które wkrótce same swoją popularnością będą ciągnęły na szczyty box office’ów hollywoodzkie super produkcje. Wreszcie z genialnym Seanem Pennem, z tą efektowną fryzurą fryzur. Dającego taki koncert zawodowstwa, że miejscami, mimo iż podtrzymuje to co dwa zdania wyżej napisałem, to jednak Pacino schodzi na plan dalszy i przez plugawy charakter kreowanej postaci Davida Kleinfielda, dla równowagi w filmie nie jest na szczęście w stanie się przebić. Obraz jak na czas powstania przystoi pozbawiony irytująco forsowanego efekciarstwa - względnie surowy i sugestywny, z tą charakterystyczną dla filmów De Palmy zawsze podniosłą epicką muzyką i oczywistymi skojarzeniami w sposobie pracy kamery z autorskimi klasykami z lat osiemdziesiątych. Zakładam, iż nie tylko ja widzę, że zdecydowanie dominuje w The Carlito’s Way własne spojrzenie na formę kina gangsterskiego, które dzisiaj może się zestarzało i nie robi już takiego wrażenia jak te kilka dekad wcześniej, posiadając jednak ikoniczną wartość i koneserską klasę. Nie ma się co oszukiwać, współcześnie kino jest bardziej dynamiczne albo bardziej dosadne, przez co z większym impetem, bądź realizmem robi wrażenie. Ale te klasyki (nie tylko de Palmy) posiadają coś, czego już współcześnie się w kinie nie odtworzy i to jest ich walorem podstawowym. Tym czymś właśnie romantyczna wizja i pełna wdzięku poetyka narracji nawiązująca charakterem do amerykańskiego kina z lat czterdziestych. Jeśli jesteście świadomymi kinomaniakami, to wiecie co mam na myśli.

poniedziałek, 3 grudnia 2018

The Ballad of Buster Scruggs / Ballada o Busterze Scruggsie (2018) - Ethan Coen, Joel Coen




Ballada o Busterze Scruggsie, to kilka nowelek zgrabnie zszytych, chociaż bez bezpośredniego fabularnego powiązania. Ot, takich sześciu historyjek, jak źródła donoszą od lat pomiędzy bardziej poważnymi projektami przez Coenów pisanych, które łączy jedynie stylistyka gatunkowa. Przyznaję że całkiem nieźle ubawiły mnie te przewrotne igraszki z konwencją westernu, z wykorzystaniem wszystkich immanentnych dla gatunku klisz i schematów. Z typowym dla Ethana i Joela groteskowym spojrzeniem i od strony technicznej z dbałością o detal wraz z błyskotliwymi obserwacjami pomiędzy wierszami, z przekorą w strukturę upchanymi. Z esencjonalnym sarkazmem, ze świetnymi zaskakującym zwrotami akcji i pomysłowym wykorzystaniem realizacyjnych sztuczek. Tak w ogólności, a w szczególe to najsilniej w pamięci mnie akurat utkwiły i największe wrażenie zrobiły twarze wszelkich, nie tylko typowych sukinkotów pochodzących z tego ironią losu przesiąkniętego dzikiego zachodu, a genialnie zagranych bez wyjątku przez całą obsadę. Twarze, z których jak z pamiętnika wyczytuje się przeszłość bohaterów i w których odbija pasja twórcza Coenów. Ich przywiązanie do tragikomicznej wizualizacji niedosłowności, genialnego wciskania w usta tych twarzy bystrych dialogów i kreowania intelektualnej zagadki. Takie kino z przymrużeniem oka podane i przez ten zabieg swawolny nie do końca poważne nie zachwyca mnie mimo wszystko całościowo, lecz wyłącznie przez pryzmat szczegółów. Bowiem zwracam uwagę na warsztatowe drobiazgi pozwalające w przypadku Coenów bez wyjątku bardzo nisko chylić czoła, zdejmując czapkę przed wyjątkowym wpływem ich osobowości na pracę wykonaną przez wybornych aktorów, doskonałych speców od charakteryzacji, scenografii i lokacji. Świetna robota warsztatowa, niekoniecznie jednak kino, które za sprawą treści stanie się legendą pośród innych, zdecydowanie bardziej rozbudowanych dzieł braterskiego teamu. Ja osobiście cierpliwie czekam z nadzieją na podobne ciosy jak Fargo, czy To nie jest kraj dla starych ludzi, chociaż seans z Balladą przy ognisku gorąco polecam.

niedziela, 2 grudnia 2018

A Star Is Born / Narodziny gwiazdy (2018) - Bradley Cooper




Na początek taki apel do męskiej części potencjalnej widowni wystosuję - Panowie nie idźcie na ten film, chyba że macie w sobie prawdziwą samczą odwagę, by nie wstydzić się łez, bo nawet jeśli uważacie się za zimne głazy to gwarantuję, że kilka kropel uronicie. :) Ta w sumie nieskomplikowana i dokuczliwie wzruszające historia, w dodatku już po raz czwarty reinterpretowana ma w sobie czar, urok i właściwie też całkiem spore ambicje, a potencjał w tym akurat remake’u tkwiący sugeruje, iż nominacje oscarowe się posypią i statuetki niewątpliwie w kilku kategoriach do twórców powędrują. Nawet jeśli mój bardzo entuzjastyczny odbiór obrazu, nieco banalnym finałem został ostudzony, to nie przestałem uważać, co następuje. Lady Gaga naprawdę ma talent i to nie tylko muzyczny ale i ku zaskoczeniu aktorski, bowiem wypada niezwykle przekonująco partnerując już staremu wydze w osobie Bradley’a Coopera - który też w roli zapijaczonego, wspomagającego się na scenie kreską wrażliwca daje radę znakomicie. W dodatku Bradley, to jak się okazuje reżyser z predyspozycjami i już teraz kapitalną żyłką do sugestywnego i nieprzekombinowanego autentycznego kina opartego między innymi o cholernie naturalne dialogi. Kogoś (mam nadzieję, że nie przesadzę, tym bardziej nie zapeszę) w rodzaju następcy Clinta Eastwooda w gatunkowym segmencie, gdzie całkiem prostymi metodami i wybornym wyczuciem tematu, osiąga się zarówno sukces komercyjny i intelektualny. Mnie przynajmniej ten zaproponowany sposób ukazania muzycznego mainstreamu trafił całkiem skutecznie i fajnie korelował z wyobrażeniami i dotychczasowymi doświadczeniami płynącymi rzecz jasna wyłącznie z zaglądania za kulisy przez dziurkę od klucza, którą wszelkie dokumenty i fabuły o najczęściej tragicznych losach gwiazd pierwszego formatu. Oczywistością jest niezaprzeczalnie, że jak wkręcasz się człowieku z talentem, osobowością i charyzmą w świat szołmeńskiego biznesu, to licz się z tym, że będziesz finalnie tańczył jak ci zagrają, choć na początku zapewne dla twojej satysfakcji i w celu uśpienia czujności jeszcze przez chwilę pozwolą ci prowadzić. Puenta jednak będzie gorzka i tutaj wyświetlona w bardzo tragicznej formule. W blasku sławy zostaniesz dla swojego komercyjnego dobra przez fachowców od osiągania sukcesu konkretnie przemielony, a sława zdecydowanie nie ułatwi ci zbudowania harmonijnego związku z partnerem, chociażbyś kochał szczerze i do szaleństwa. W sumie prosta i intensywnie wzruszająca historia w reżyserskiej oprawie Bradley’a Coopera, z przynajmniej trzema muzycznymi hiciorami, okazała się nie tak do końca typowo hollywoodzką produkcją, która (zachowując odpowiedni dystans w ciężarze porównania) mogłaby być zdefiniowana przymiotnikiem zbalansowana i umieszczona pomiędzy Zapaśnikiem Darrena Aronofsky’ego oraz ostatnio ogromnym sukcesem musicalowym Damiena Chazelle’a. Tak to maksymalnie subiektywnie spostrzegam. 

sobota, 1 grudnia 2018

Le grand bleu / Wielki błękit (1988) - Luc Besson




To klasyka oczywiście i niczego odkrywczego o niej już nie jestem w stanie napisać, stąd w zwięzłym tekście powielę najistotniejsze znane od lat w licznej konfiguracji komplementy i zapisze we własnym archiwum kolejną obowiązkową około filmową refleksję. To po pierwsze kino sensu stricto obrazu, dzieło wielowymiarowe i rozbudowane, pod względem formalnym epicki format, w którym emocje harmonijnie pobudzane zostają przez zarazem pasjonującą dramatyczną i piękną historie pasji, jak i cały spektakularny aspekt wizualny. Wysoko angażująca opowieść o miłości, przyjaźni, właśnie obsesyjnej pasji i nie zawsze refleksyjnej rywalizacji. Opowieść z duszą i przesłaniem, będąca czymś więcej niż romantyczną przygodówką osadzoną w przepięknych okolicznościach przyrody, bowiem aspirującą wyraźnie i skutecznie do filozoficznego traktatu będącego symbolicznym odzwierciedleniem ucieczki w świat marzeń poprzez odcięcie się od rzeczywistości i totalne nomen omen zanurkowanie w nieodkryte i nieodgadnione. Bez efekciarstwa i szablonowości, wyraźnie oparta o liczne charakterystyczne "sztuczki" dla przyszłej, tej z najlepszych lat twórczości Luca Bessona. Film wyjątkowy i osobny, chociaż trudno nie dostrzec, iż mocno osadzony w tradycji europejskiej kinematografii lat osiemdziesiątych, która jednocześnie zachowując swoją kontynentalną tożsamość korzystała z fascynacji wysokobudżetowym kinem amerykańskim. Tą hollywoodzką spektakularność widać przede wszystkim w wizualnej stronie produkcji, całej widowiskowości podwodnych zdjęć i szerokiej perspektywie ukazującej zapierające dech obrazy oceanu. Istota zaangażowanego kina europejskiego nie pozwala jednak, by były to tylko puste emocjonalnie techniczne sztuczki, bowiem w pracę operatorską tknięto poetyckiego ducha wspomaganego charakterystyczną muzyką skomponowaną przez Éric Serre. Dzięki między innymi niej, przy przekonującym współudziale refleksyjnego charakteru i osobistego wątku reżysera, w swojej wymowie Wielki Błękit staje się filmem przejmująco smutnym, a zarazem w finałowym rozrachunku optymistycznie idealizującym współczesnego Piotrusia Pana. Wiecznego chłopca, który nie potrafi wyrwać się z traumy z przeszłości i przekroczyć granicy pomiędzy dzieciństwem, a dorosłością, żyjąc po swojemu w paradoksalnie zaciskającej więzy wyimaginowanej wolności od odpowiedzialności za kogoś więcej niż wyłącznie siebie. 

P.S. Tym razem ani słowa o obecnej reżyserskiej formie, może nawet bardziej o wyborach stylistycznych Bessona, szkoda mi po prostu miejsca i czasu dla pełnych goryczy słów rozczarowania.

piątek, 30 listopada 2018

Velvet Revolver - Contraband (2004)




Ważąc historyczne zasługi, jakie dla muzyki rockowej Gunsi posiadają oraz siłę oddziaływania ich krótkiej, aczkolwiek potwornie intensywnej kariery. Jednocześnie biorąc również pod uwagę koniecznie moc przebojową dwóch bezdyskusyjnie wielkich albumów Slasha i spółki, stwierdzam i narażam się tym samym na pewnie zasłużoną krytykę, że dopiero w tej konfiguracji personalnej, pod szyldem Velvet Revolever, za sprawą właśnie Contraband nagrali krążek, który posiada dwie właściwości dla mojej oceny produktu muzycznego najistotniejsze. To jest fakt taki, że Contraband kapitalnie łączy uzależniającą chwytliwość z kompozycyjną wytrawnością, w sensie, że tych numerów da się z ciekawością wysłuchać nawet po latach i nie sprawiają wrażenia spranych i wytartych szlagierów z minionej epoki. Poza tym są na tyle zadziorne i szorstkie, a w swoim charakterze wielowymiarowe, bez popadania w irytującą megalomanię, że gdybym nie wiedział iż to efekt pracy kompletnie zepsutych sławą muzyków, to przypisałbym ich autorstwo jakimś młodym ale warsztatowo ukształtowanym młodzianom, bowiem w nich tyle pasji i energii. Albo lub właściwie, bez budowania skomplikowanych i naciąganych tez (co burzy moja powyższą teorię), wolę obecnie posłuchać numerów Velvet Revolver niż Guns N' Roses, bo wprost pisząc, te super hiciory Gunsów są tak obsłuchane, niemal do porzygania, że ja nie jestem w stanie zwyczajnie nie kojarzyć ich z histerią sprzed laty, a znajomość szczególnie tych z rodzaju November Rain nawet w szeregach ludzi o wątpliwym guście, czy całkowitym braku własnych gustów muzycznych doprowadza mnie do stanu podobnego temu, kiedy pytany w nowym towarzystwie czego słucham, pokrótce sprowadzam swoją rozbudowaną pasję do stwierdzenia "rocka i metalu", a goście niemal chóralnie odpowiadają, że też lubią Metallice, a szczególnie te jej ballady. Mam nadzieję że rozumiecie moją wtedy frustrację, że ta ignorancja mnie przerasta z głośnym śmiechem we mnie wewnętrznie wybrzmiewającym oraz czego mi wstyd okropnie z arogancją w formule "co wy wiecie o rocku i metalu, wy laicy k*** wychowani na radiowo-telewizyjnej popelinie". Stąd szanując znaczenie i sukces wielkich Guns N Roses, lecz przez tą globalną popularność nie odczuwam jednak przyjemności w kontakcie z ich przebojami i uciekam zawsze gdy mam ochotę na gunsowego rocka, do krążków Velvet Revolver - a zazwyczaj wrzucam do odsłuchu właśnie Contraband. Slash, McKagan, Sorum wraz z Dave'm Kushnerem (Wasted Youth) i jak piszą powracającym wówczas z odwyku Scottem Weilandem (Stone Temple Pilots) nagrali album, który kapitalnie połączył legendarną przeszłość z nowym obliczem. Pamiętam ówczesne notki prasowe w których podekscytowani muzycy (którzy oczywiście odpierdalali w przeszłości kompletnie pozbawione rozsądku numery) dawali upust radości z powrotu w takim składzie i takiej konwencji muzycznej, co nie dziwi biorąc pod uwagę iż uznawali VR za nowy start, a za sobą zostawiali mroczne doświadczenia ze współpracy z (napiszę wprost, rezygnując z tak dyplomatycznego określenia jak niezdyscyplinowany, ale także próbując uzmysłowić różnice pomiędzy obłędem jego i kolegów) popierdolonym kompletnie Axlem. Uznaję z dzisiejszej perspektywy, że udało im się fantastycznie w nowej muzyce uzyskać feeling, którym czarowali wiele lat wcześniej, kiedy stawiali pierwsze kroki w muzycznym show biznesie i czuć też, że to nie było oszustwo nastawione na podkręcenie zainteresowania i sprzedaży, bowiem radocha z grania przekłada się bezpośrednio na siłę numerów, w których pierwotna energia zostaje ożeniona z doświadczeniem i ponownie uwolnionym potencjałem. To przecież niby mainstream, a jednak bunt stanowi o głównej sile tej muzyki - ten rodzaj niepokoju duszy przesądzający, iż nie są to typowo radiowe kawałki, mimo że przecież cholernie przebojowe. Werwa, polot, szczerość, wyrazistość przekazu i również refleksja, bo przecież rock to muzyka ludzi żyjących na krawędzi, ale też i wyrzutków, względnie życiowych rozbitków, którzy właśnie poprzez twórczość wypluwają z własnych trzewi całą osobistą gorycz. Kropka, wystarczy słów, mówię stop bełkotaniu! :)

Drukuj