sobota, 29 grudnia 2018

Spy Game / Zawód szpieg (2001) - Tony Scott




Tony Scott od ponad sześciu lat na własne życzenie (miał prawo - jego życie, jego wybór – niech spoczywa w pokoju) wącha już kwiatki od spodu i żeby być szczerym niezbyt mnie jako kinomaniaka to jego dramatyczne zejście obeszło, bo i człowiek ten mając pokaźny dorobek w mainstreamowym kinie w ostatnich swych aktywności latach nie nakręcił niczego interesującego. Faktem jest, iż zawsze doskonale łącząc rozrywkę ze świetnym warsztatem, nie często popisywał się większą ambicją w sensie treści. Podbijał oczywiście listy kasowych przebojów i co w naszych polskich okolicznościach ma swój wymiar sukcesem pachnący, to w Polsacie za sprawą romansu wiecznie atrakcyjnego Toma Cruise'a z dziś już nie tak atrakcyjną Kelly McGillis, z myśliwcem, bodajże F16 w tle, czy drugiej  części gliniarskich przygód prze-chuj-zabawnego Axela Foley’a (póki Solorz żyć będzie ;)) swoje dyżurne miejsce w ramówce mieć będzie. Nie rozpaczam że żadnego akcyjniaka już nie skręci, idzie przecież młode ambitne pokolenie, ale oddaje człowiekowi należny hołd i mimo, że krytyka zawsze zasadnie stawiała go gdzieś, co najmniej poziom niżej od brata Ridley’a, to on też w kilku przypadkach wznosił się ponad typowy popcornem pachnący hollywoodzki schemat i tak jak w przypadku przede wszystkim Prawdziwego romansu, ale też poniekąd Ostatniego skauta, Fana, Człowieka w ogniu, czy też właśnie produkcji która do tych nader błyskotliwych przemyśleń mnie jakimś cudem natchnęła, serwował coś więcej li tylko mnożącą dochody hamburgerowa rozrywkę. Zawód szpieg to taki krój a’la James Bond, tylko szyty ze szpiegowskich motywów na maksa poważnie, bez lipy i ściemy, za to z podobnie spektakularnie nakręconą akcją i rewelacyjnie skrojoną intrygą, z tak istotnym gęstym od poszlak klimatem. Bo (tutaj bardzo niskie ukłony) Tony Scott mimo, że był to spec od znakomitego kina sensacyjnego, choć nie zawsze zachwycającego w stopniu takim na jaki go było stać, to akurat w tym przypadku wyprodukował świetne gatunkowe kino, któremu nic nie można zarzucić. Ogląda się z poczuciem permanentnego napięcia, bez przestojów czy innych mielizn. Aktorstwo jest wyśmienite i cały warsztat speców daje ogromną nie tylko wizualnie frajdę. Pitt i Redford niczym syn i ojciec, tak fizycznie podobni do siebie i teraz z perspektywy czasu z podobną ścieżką kariery i dorobkiem artystycznym. Drogie Panie rzekłbym kapitalne ciacha na ekranie, ja natomiast powiem faceci z klasą, a za kamerą gość o którym stawiam moją blogerską karierę, podbijając stawkę o pismaczą reputację szybko amerykański przemysł filmowy nie zapomni. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj