To już dzisiaj nowi bezdyskusyjni giganci hardcore-punka, którzy korzenie owe z ogromnym sukcesem połączyli z różnorakimi wpływami ejtisowej klubowej elektroniki, czy też ogólnie szerokiego popu z elementami funky, mając też na uwadze iż bezpośrednio ich styl, to kojarzy się z istotnych względów (muzyczny rozmach) z gwiazdami lat dziewięćdziesiątych - Rage Against the Machine i Faith No More. Można by napisać i nie być w niezgodzie z prawdą śmiało, że Never Enough to taki poprzednik (Glow On) w wersji 2.0, ale nie można też nie dostrzec że krążek sprzed kilku lat zawierał w sobie szerszy przekrój eklektyczny, a to co nagrali obecnie to raczej zasadza się głównie na fundamencie soczystego, gwałtownego pod potrzeby rytmiki u-me-lo-dyj-nia-nej skandowanymi zaśpiewami Brendana Yatesa riffu. Tak zdaje się słyszeć odbierając całościowo manierę Never Enough, iż kombinacje ze stylami nie rozeszły się na poszczególne odmienne inspiracyjnie, a może też i nieco stylistycznie (choć trudno w jakimkolwiek numerze nie odnaleźć ducha Turnstile) kawałki, tylko nasączyły je całościowo obficie. Czuć że ekipa nie tylko dojrzewa aranżacyjnie i nie wyrzuca z siebie energii bez konkretnego celu, ale świadomie fantastycznie bawi się mocą z jaką może oddziaływać zamaszyściej na rzeszę zachwyconych młodych fanów, muzyką poniekąd mało skomplikowana warsztatowo, ale sprzedaną w takiej formule budującej gigantycznie silną więź ze słuchaczem. Odnoszę wrażenie, iż Turnstile to obecnie jedna z niewielu, a na pewno jedyna tak rosnąca na popularności ekipa w środowisku undergroundowej stylówy, która jest nie tylko dostarczycielem emocji muzycznych, ale kapitalnie zagospodarowała klimaty małych, spelunowych, a wręcz lokalsowych (mówię o minimalistycznych akcjach plenerowych) gigów, przenosząc je na dużo większe sceny. To co dzieje się na ich występach na żywca (jakie nie trudno odnaleźć w sieci), to nic innego jak prawdziwy żywioł zmiatający z powierzchni wszelki nasiąknięty sztucznymi pozami artyzm, proponując w zamian znudzonym dzieciakom tak impet, energetyczne doładowanie, jak i poczucie wspólnotowe szaleństwa na poziomie kompletnej, bezpretensjonalnej naturalności. Turnstile to w moich oczach już nie wyłącznie znakomity band poszerzający skale doznań z okolic wspomnianego punku czy hard core'a, ale rodzaj zjawiska kulturowego, a dokładnie subkulturowego i nie zdziwiłbym się gdyby ta tendencja rozwijała się ustawicznie, a po latach zespół ten był wspomniany jako katalizator zmian - a przynajmniej ekipa, która na nowo przyniosła w muzyce atmosferę znaną sprzed lat, kiedy to właśnie trendy nie tylko ogólnie muzyczne, ale i same pojedyncze zespoły kształtowały mody subkulturowe. Wracając jednak do czystej kwestii muzycznej, a porzucając śmiałe dywagacje socjologiczne, to Turnstile na nowym krążku wali w pysk, rozpętuje burze, dymy prowokuje, ale i dostarcza w tym tumulcie materiału do fajnych emocjonalnych refleksji oraz karmi mnie jako fana gęstą ilością smaczków, jakie zapewne w wydaniu koncertowym giną najzwyczajniej pod energetycznym vibem, ale gdy słucha się jej na dobrym sprzęcie w domowym zaciszu, to są mega wyraźne i oferują mega satysfakcję, obcowania z dźwiękami tylko pozornie nieskomplikowanymi. Mam tu na myśli te wszystkie drobne akcje rytmiczne, w których perkusista i basista wspólnie tworzą zajebisty podkład pod chwytliwe, ale jednako zawadiackie linie melodyczne wokalu i wyraziste, esencjonalne riffy. Moc i pomysłowość - to oprócz zacierania granic pomiędzy fanami, a artystami najsilniejsza broń Turnstile w rozszerzaniu swoich zasięgów. Będę się tym nasycał już wkrótce w wersji live w stolicy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz