środa, 11 czerwca 2025

Volbeat - God of Angels Trust (2025)

 

Volbeat w zasadzie nic się nie zmieniając, to w szczegółach przechodzi swoje małe metamorfozy, a zdaje się na ich kształt tak wpływ ma wizja oczywiście lidera, jak zmiany w składzie, które zresztą też pod wizję szefa można podciągnąć. Zatem twarze nowe wnoszą na tyle świeżości, na ile pozwala im Michael Poulsen, a realizują rzecz jasna jego koncepcję "rozwoju" zespołu, jak najbardziej w sensie może nie ewolucji czysto muzycznej, jak powiększania bazy fanów. Stąd Volbeat jest dzisiaj nieporównywalnie bardziej rozpoznawalny niż te kilka lat temu, a fanbaza to już nie wyłącznie pasjonaci-farciarze, którzy gdzieś Volbeat w metalowo-rockowym pół mainstreamie wyszukali, ale też wszyscy Ci którzy nie żyjąc na co dzień nutą, lubią od czasu do czasu dać jej się pochłonąć. Nie mam żadnych wątpliwości iż God of Angels Trust jest równie udaną płyta, jak wydana ponad cztery lata temu, świetna także na tle najlepszych dokonań ekipy Duńczyka Servant Of The Mind. Prawdopodobnie na to oczywiste przez pryzmat ciągłości quasi ewolucyjnej porównanie ma wpływ fakt, że tutaj też świetnie ze sobą współżyją numery o charakterystyce metalowej, gdzie liczy się konkretny mocarny riff, coraz bliższy myślę wzorcom jakie przynosi obecnie popkulturze wciąż przyciągająca na stadiony grube dziesiątki tysięcy maniaków Metallica, z klimatami bliższymi rockabilly - z jakimi Volbeat za sprawą nie wyłącznie wokalu Poulsena jest kojarzony. Słyszę tutaj tak samo dużo motywów jakich nie powstydziłyby się popularne kapele rockowe z okolic przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, jak i równie silne akcenty dopieszczonego maniera rockową, niemal czystego thrash metalu - czasem z udziałem gęstego, agresywnego bicia perkusyjnego. Odnoszę też wrażenie, że Volbeat dorzucił do tej mieszanki przywodzącej na myśl poprzednią płytę, też pomysły jakie wykorzystywał w pierwszej fazie istnienia, a najbardziej ku tej refleksji czynnikiem przywodzącym jest Time Will Heal - kawałek jaki idealnie odnalazłby się tak na drugim, trzecim czy czwartym długograju, jak na kilku kolejnych jeszcze. Fajny, przesiąknięty emocjonalnym serduszkiem utworek, który jednak odczuwalnie jest tak bardziej miękki, jak mniej rock'n'rollowym groovem nasączony od na przykład następującego po nim Better Be Fueled Than Tamed. Innymi słowy na najnowszym krążku Volbeat jest wszystko to do czego już przyzwyczaili, z brakiem jakiejkolwiek większej zaskoczki, bowiem bywało drzewiej że pojawiało się w programach albumów coś, co cokolwiek odświeżało charakterystykę ich stylu. Tym razem czegoś takiego nie uświadczyłem - biorąc pod uwagę także zamykający stawkę, trochę rzewny, trochę epicki Lonely Fields. Bowiem takich hybryd to ekipa Poulsena ma w swoim katalogu sporo. Kolejny raz tym samym proponują miłe granie do samochodu i może dobrze towarzyszące porannemu procesowi przygotowywania śniadania, nim kawa jeszcze zostanie zaparzona. Zero grubszej krytyki - wciąż ich lubię i czasem z ich propozycji korzystam. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj