niedziela, 27 lutego 2022

The Crown - Possessed 13

 


Nigdy wcześniej i nigdy też później The Crown nie nagrał tak porywającego materiału. Ba! The Crown nie przyozdobił też koperty tak kapitalną wizualnie grafiką i całej artystycznie fantastycznej oprawy wkładki. Powiem jeszcze więcej, ekipa z anonimowego Trollhättan (już wiem, siedziba Saaba) nie potrafiła też (jak zdołałem ostatnio wybiórczo poznać) ubrać kompozycji w tak idealne brzmienie. Possessed 13 okazał się "apoteozą metalu w czystej formie", bowiem oddał hołd esencji gatunku, zawierając w sobie świetnie napisane zwarte szybkie strzały, monumentalne mięsiste walce i w przerwach pomiędzy nimi podbudowujące dumną atmosferę interludia. The Crown wypluwali potężne jadowite riffy, a ich sekcja rytmiczna nadawała im niemal bitewnego sznytu, dostarczając sadystycznej metalowej przyjemności maniakom gatunku. Kiedy pierwszy raz usłyszałem potknąłem się o własną szczękę i chwilę do siebie dochodziłem, dlatego pomimo upływu lat wciąż pamiętam ten moment i akurat ten materiał Szwedów wielbię. Wracam czasem też do Deathrace King, ale absolutnie na nowe rzeczy nie czekam z wypiekami, bowiem mnie od razu odstraszają te szablonowe okładki, a nuta nawet jeśli nie szoruje po dnie, a wręcz zasługuje na uznanie, to jednak z jakiegoś tajemniczego powodu nie porusza. Szkoda że po takiej petardzie wytracili pęd i zamiast rozwijać ten death'roll/thrash'roll w tym intrygującym kierunku, wbili się w gorsecik przeciętności. Poza P13 The Crown pozostaną już chyba do końca dla mnie akurat bohaterami drugiego, a nawet trzeciego planu.

sobota, 26 lutego 2022

Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb / Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964) - Stanley Kubrick

 

Technicznie rzecz biorąc urokliwa zabawa makietami, ale przede wszystkim treścią wywołująca salwy parskającego śmiechu zaraz po sekundzie konsternacji, adaptacja powieści Petera George’a, dokonująca odwrócenia optyki i błyskotliwie ośmieszająca zimno-wojenną retorykę, wymuszając jednocześnie refleksję nienapawającą już optymizmem. Poważna tematyka ubrana zostaje w groteskową formułę, z genialnym kreacjami bez wyjątku i kluczowym fenomenalnym popisem aktorskim (liczba mnoga) Petera Sellersa. Powstała perfekcyjnie przemyślana satyra, polityczna farsa z głębokim przesłaniem skrytym pod kapitalną fasadą ze świadomie forsownych majstersztyków aktorskich i wizualnej przerysowanej akrobatyki. Nuklearna czarna komedia, zbudowana z otaczających i nie tak odległych od rzeczywistości absurdów - śmiertelnie poważna, kubrickowską chłodną logiką przyczynowo-skutkową punktująca wojskowe i polityczne elity. Niby z jednej strony teatralna parodia, kiedy sceny zamknięte w jednym pomieszczeniu, z drugiej po taniości spektakularna, gdy efekty specjalne świadomie tandetne, a sceny ostrzału, walki, rodem z ówczesnego amerykańskiego kina klasy C. Kino inspirujące, ale też kino trudne do podrobienia i jak się przez ponad pół wieku od powstania okazywało do przeskoczenia jakościowego. Niewielu próbowało i nielicznym poziomem zbliżyć się udało. Dzieło ponadczasowe jeśli zostanie trafnie przez zaskoczonego z pewnością współczesnego widza zinterpretowane, co nie trudne bowiem lata lecą i wciąż rozbudowanych analiz w jego temacie przybywa. Zatem z wiedzy ekspertów zapraszam korzystać, jeśli konieczne scena po scenie, detal po detalu zagłębie i zrozumienie konceptu firmowanego legendarnym reżyserskim nazwiskiem. 

P.S. W obecnych okolicznościach politycznych szczególnie nie polecam młodemu widzowi, bo strach.  

piątek, 25 lutego 2022

Grip Inc. - Power of Inner Strength (1995)

 


Niezmiernie mnie dziwi, że po ponad ćwierćwieczu od wydania debiutu Grip Inc. nie jest wspomniany jako jeden z najbardziej ciekawych projektów thrash metalowych i wtedy w 1995 roku pomimo wyraźnego sygnału że to świeży powiem w odchodzącej wówczas w zapomnienie estetyce, a na pewno przeżywającym kryzys jeszcze do niedawna eksplodującym stylu, nie był szaleńczo propsowany. 1995 rok to tak chwila po slayerowym Divine Intervention (no po prawdzie słychać też na Power of Inner Strength nim inspiracje), dalej równie krótki czas po Testamentu kapitalnym, bo poszukującym, lecz bez większego sukcesu Low i też czas pomiędzy jeszcze wciąż względnie siarczystą Youthanasią Megadeth, a już absolutnie zagubionym kolejnym jej krokiem w kierunku mainstreamu. Zatem okres ogólnie mało ciekawy, a już na pewno nie sprzyjający dla thrashu, a tu znienacka Dave Lombardo z nowymi kumplami wyskakuje z taką petardą i przechodzi z tak znakomitym materiałem może nie bez echa, ale na pewno z echem za mało jak na poziom krążka głośnym. Z drugiej strony Power of Inner Strength prócz klasycznego rozumienia prymatu siły riffu i napierającej motorycznie sekcji nad ogólnie bujającym jej groove'm (czas to wtedy thrashu Pantery), przynosi też w okładaniu zestawu ciekawe sekwencje nawiązujące do mocno podrasowanej agresją rytmiki świadczącej o przywiązaniu naturalizowanego w Ameryce Kubańczyka, do tradycji muzycznych ziemi przodków. W programie pierwszej płyty Grip Inc. czai się też kapitalny mrok, a jak piszą fani lirycznej zawartości muzycznej, także doskonałe teksty oraz jad tryskający zarówno z gitarowej nawałnicy jak i wokalnych wyczynów Gus'a Chambersa. O nich już przy okazji refleksji wokół Nemesis się rozpisałem, więc teraz na sam koniec zamiast rozbudowywać tekst o kopiowane fragmenty, czyli powielać mądrości już na bloga wbite, kropkę postawię podkreślając, że pomimo wniosków jakie powyżej wyciągnąłem i mając naturalnie świadomość okoliczności powstania Power of Inner Strength, nie trybię wciąż dlaczego tak rzadko maniacy dzisiaj także o zasługach tego międzynarodowego składu nawijają. A może nawijają, tylko ja tych miejsc gdzie gorąco Grip Inc. polecają nie odwiedzam?

czwartek, 24 lutego 2022

Killswitch Engage - Incarnate (2016)

 


Drugi album po powrocie na pokład Jesse'go Leacha nie przynosi żadnych zaskoczeń i jest wprost tak kontynuacją linii stylistycznej z Disarm the Descent, jak oczywiście dalszym programowym "rozwijaniem" własnego stylu. Incarnate nie kręcił się u mnie od premiery, bo i wówczas nadal mój rozbrat z ich nutą trwał na całego i musiał potrwać jeszcze chwilę, bym zatęsknił za melodyjnym metal core'm z potężnymi gitarowymi riffami, w super chwytliwych aranżacjach. :) Nie robię sobie żartów z ekipy Adama Dutkiewicza, bo choćbym nie był ich szalikowcem i naturalnie dostrzegał miałki charakter ewolucyjny ich twórczości, to cholera obojętnie przejść obok niej nie jestem w stanie. Szanuję ten ich prosty etos przywiązania do gatunku i zdaję sobie sprawę jaka fantastyczna chemia pomiędzy nimi i fanami stanowi podstawę doskonałej symbiozy. Gdyby Inacarnate nie była wypełniona po brzegi mega fajnymi riffami i jeszcze fajniejszymi liniami wokalnymi, a technika instrumentalistów nie zasługiwała na uznanie, nie ma mowy abym ten jak i inne materiały Killswitch Engage od czasu do czasu zapuszczał na obowiązkowo mocno podkręconym potencjometrze. Hate by Design, Strenght of the Mind, Just Let Go, We Carry On, to dla nich typowe hiciory i jakby mainstream popowy był bardziej otwarty na cięższe brzmienia, to te numery mogłyby królować na listach przebojów, ale w konfrontacji z braćmi i siostrami płytami z przeszłości i przyszłości grupy, jest tu stosunkowo mniej takich kompozycji które od startu wchodzą na poziom tak zapamiętywalny, że wyrzucenie ich ze łba przez kilka godzin po dotworzeniu jest niemal niemożliwy. Tak czy siak Inacarnate kręci, raz bardziej (he he) romantycznie innym razem bardziej hardkorowo i nie tylko jest słuchalny, ale jak każdy album KE na moment potrafi wręcz uzależnić. A potem oczywiście naturalnie całkiem długa przerwa, bo inaczej się natychmiast ulewa. 

P.S. Jak tak na potrzeby tekstu Incarnate w pamięci odświeżałem, to naprawdę kilka kawałków bardziej z tym pobocznym projektem Leacha i Dutkiewicza mi się kojarzyło. Tak na marginesie pozwolę sobie dodać, taką "eurekę". 

środa, 23 lutego 2022

Europa Europa (1990) - Agnieszka Holland

 

Ja rozumiem że świadomi dorośli chcieliby, aby następne pokolenia jak najwcześniej tą świadomością zarazić - szczególnie kiedy jest się nauczycielem i ten obowiązek jeszcze wyraźniej odczuwalny. Ale chyba brak sensu w tym, by tą świadomością próbować zarażać, kiedy dzieciaki jeszcze absolutnie nieprzygotowane do odpowiednio dojrzałego spostrzegania. Piszę o tym gdyż pamiętam że jako nastolatek wraz z wycieczką szkolną na jednej z premierowych projekcji Europa Europa byłem i jako typowy gówniarz praktycznie nic z niej nie wyniosłem, prócz głupawki po wiadomych scenach. Byłem tylko i że tylko byłem zapamiętałem, co oznacza że pozbawiona w zasadzie sensu ta wycieczka się okazała. Ok, lekcji w tym dniu chyba nie było. :) Dlatego poważnie już pisząc, ja nie odczuwam takiej potrzeby aby raczkujące umysły z wiedzą je przerastającą zaznajamiać. Przyjdzie pora, możne - a jak nie przyjdzie to trudno, nic na siłę, wbrew naturalnemu rozwojowi. Nie oceniam (przechodzę do sedna) dziś filmu Agnieszki Holland przez pryzmat techniczny (dźwiękowo jest bardzo koślawo), bo to obraz naturalnie archaiczny, choć dzielą go zaledwie trzy lata rzeczywiste i produkcyjne lata świetlne od ikonicznej Listy Schindlera. Oceniam go wyłącznie jako dokument historyczny i lekcję historii, na pewno dla umysłu już przygotowanego przystępną i wartościową. Tutaj indoktrynacyjne piekło w totalnie skomplikowanej rzeczywistości, od radzieckiego sierocińca wtłaczającego komunistyczne dogmaty do elitarnej szkoły Hitlerjugend. Na podstawie wojennych losów młodego niemieckiego Żyda, który w zawierusze II Wojny Światowej przechodzi kolejne etapy tułaczki, będąc przerzucanym na wrogie strony i próbującym ratując życie, niczym kameleon wtopić się w realia i dostosować do oczekiwań. Film Agnieszki Holland (co może przez cały seans zaskakiwać, to żaden autorski scenariusz) tylko adaptacja autobiograficznej powieści niejakiego Salomona Perela, inaczej właśnie dziennik prawdziwych losów owego. Zapis tak ironicznych sytuacji i groteskowych wręcz zbiegów okoliczności, iż trudno w nie uwierzyć. Wokół bohatera toczy się ustawiczna wojenna rozgrywka o przetrwanie jednostki oraz walka o dominację i władzę w sensie politycznym, która bezrefleksyjnie zrodziła konflikty zbrojne i ich reperkusje w postaci nienawiści. Naucz się nienawidzić! O tym tyglu i tak podłej filozofii językiem filmu mówi Holland i mówi bez konkretnej postawy, z chłodnym dystansem i rozsądnie pokazując stan, podpowiadając przyczyny ale nie oceniając karkołomnie gdzie więcej winy. Gdyby tylko za stroną merytoryczną szła zdecydowanie bardziej zaawansowana technicznie kwestia realizacyjna, wówczas Europa Europa zyskałaby na atrakcyjności. Tak robi wrażenie jedynie szkicu - niewątpliwie wybitnego przez wzgląd na samą historię jak i konteksty, ale jednak (przepraszam uprę się) wizualnie to szkicu. 

wtorek, 22 lutego 2022

Cult of Luna - The Long Road North (2022)

 


Załoganci Cult of Luna wytaczają tą swoją potężną kolumbrynę i ładują z niej swym charakterystycznym ołowianym brzmieniem, które wypełnia rozległą przestrzeń od zmasowanego gitarowego ataku, po wręcz ambientową zadumę. Raz w epicentrum erupcja dźwiękowej magmy, a po chwili zawieszenie akcji, które na szczęście unika skojarzeń z mieliznami. Wszystkie stosowane zabiegi akustyczne pozostawiają smugi szumu w uszach i nie powodują wytracenia transowego pędu, bowiem pomimo sporej dawki melodii wciąż dronujący (barwa, harmonia) charakter post metalu Cult of Luna, to też zniuansowana psychodelią i czystą muzyką ilustracyjną, tężejąca by zawsze eksplodować forma. Mówię tu o tym, że kompozycje Szwedów donikąd to absolutnie nie płyną, poprzez co pomimo gigantycznych rozmiarów czasowych The Long Road North nie nuży. Jako od względnie niedawna oddany fan ich szczególnie z ostatnich lat twórczości, mam wrażenie iż po raz kolejny nie zrewidowali swojego dotychczasowego stylu. Nie spodziewając się aby miało mieć to akurat na bieżącym albumie miejsce, trochę się sobie dziwie, iż instrumentalne pejzaże dopełniane desperackim rykiem, akurat w tym przypadku jeszcze mnie tak zahipnotyzować nie zdążyły, jak to miało miejsce podczas kontaktu z poprzednim materiałem. Daję oczywiście nowości czas na to, by więź zacieśnić i myślę, że dostrzegając z każdym następnym odsłuchem wyraźniejsze łączniki tematyczne między kompozycjami oraz punkty styczne z formą jaka na szczególnie dwóch bezpośrednio poprzedzających The Long Road North długograjach osiągnięta, kwestią najbliższego czasu będzie pełne zrozumienie tego dźwiękowego wyzwania. Hermetyczny styl Cult of Luna wymaga odpowiedniego skupienia i okoliczności, a wreszcie właśnie okresu adaptacyjnego, więc nie marudzę. Poza tym jeśli idzie się do lasu, to nie po to by narzekać, że drzewa są zielone, ale apeluję o więcej takiego odświeżającego pomysłu jak w cudownym Beyond I. 

poniedziałek, 21 lutego 2022

House of Gucci / Dom Gucci (2021) - Ridley Scott

 

Rzadko rozpoczynam seans od czołówki w której ryk lwa projekcję zapowiada. Człowiek się przyzwyczaił do nowych na rynku filmowym potentatów, a klasyczne wytwórnie typu MGM, jeśli chodzi o kino wielkie zepchnął chyba w cień. Nie wiem, nie orientuję się tak dobrze, być może one same w ambitny niebyt popadły? Może pod ich skrzydłami powstają te wszystkie mega hity o superbohaterach, które słusznie Ridley Scott wraz z Martinem Scorsese ostatnio wrzucili do koszyka z produkcjami filmopodobnymi? Dobra, ale nie o tym, nie o tym! :) Domu Gucci to widowiskowa biografia, biografia też nieco rozwlekła, w której formę i treść oprócz autentycznej zasadniczo historii, wciśnięto także mnóstwo charakterystycznych motywów z których klasyczne kino z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było sławne. Oczywiście widać że ono dzisiaj nakręcone, ale cieszy że szczęśliwie nikt tu nie sili się na ultranowoczesne sztuczki czy pomysły o wątpliwej jakości artystycznej. Dom Gucci jest trochę jak ta hollywodzka zabawa faktami i gatunkami, umowny i figlarny. Momentami łapie świetny rytm, ale przede wszystkim jego potencjał dramatyczny mimo wszystko i poza wszystkimi ale, zostaje wykorzystany i jeśli miałbym oglądać filmy trwające prawie trzy godziny, to życzyłbym sobie aby były to obrazy chociażby tak minimalnie otrzymujące uwagę. Także ten szlif którym swoje liczne opowieści przyozdabiali właśnie Scorsese i starszy z braci Scott jest wyczuwalny i nawet gdy nie robi już takiego wrażenia jak niegdyś, to wciąż ma urok i czar, więc mnie kręci. Ma też Dom mankamenty i najbardziej boli że nuta kuleje, a precyzyjnie ujmując z montażem (napiszę delikatnie) naturalnie nie koresponduje, robiąc wrażenie na chybcika w post produkcji wciskanej, ale że premiera kinowa już chwilę wcześniej się odbyła, stąd wszyscy krytycy zdążyli je w swoich wybitnych recenzjach wymienić, a większość z nich nie omieszkała nawet podkreślić tłustym drukiem, jaka to gigantyczna porażka. Ja doszukałem się więcej pozytywów i w ogólnym rozrachunku jak na wstępie widać jestem względnie kontent, bo Lady Gaga dała popis, zaś dla równowagi jak zwykle drewniany ale tym razem pasujący do roli, bo niewyraźny, chwilami karykaturalny - cały on i mam nadzieję cały też wówczas Maurizio Gucci. Ponadto wyciska wszystkie soki z roli brzuchaty Al Pacino, nie mówiąc już o fenomenalnym w tej charakteryzacji, kompletnie nierozpoznawany Jared Leto. Jednak numer jeden to bezdyskusyjnie właśnie Pani Lady i w jej wykonaniu pięknie Patrizia Reggiani dąży do celu, manipuluje subtelnie ale niezwykle skutecznie i prawie nikt nie widzi (Jeremy Irons też klasa) jaka chytra suka w niej drzemie. I to mi się bardzo pod względem sztuki aktorskiej podoba, jak opętana przez żądze pieniądza i w łapskach "tarotowej" wiedźmy zmienia się w piranię skubiącą ofiary,  do momentu przesilenia i zwrotu akcji. Pierwszego zwrotu, ale nie ostatniego. Chłopcy z rodziny Gucci przez chwilę mogą się tylko od niej uczyć, jak się konsekwentnie z tronu władców imperium wysadza i przez chwilę niestety ze zdobytego przyczółku, z boczku kontroluje. Tą przemianę Lady świetnie zagrała i to ona jest w centrum zainteresowania widza nie tylko ze względu na fakt, iż tak w scenariuszu zdecydowano, tylko że jej kreacja tą uwagę zaskarbia. Intryga możne nie gęstnieje jakoś wybitnie, lecz posiada ten posmak który nakręca tempo, mimo że rytm jest dość monotonny i Ridley Scott nie popisuje się specjalne fajerwerkami tylko metodycznie prowadzi narrację do dramatycznego finału, powiązanego z zapowiadaną na starcie klątwą rodzinną. Postuluje zatem nie histeryzować, używając określeń "kabaret z ludźmi udającymi Włochów", bo nawet jeśli w kręcony chyba równolegle do-sko-na-ły Ostatni pojedynek sercem Ridley Scott był zaangażowany, bowiem nie jest tak źle jak mogło być, a jest tylko dobrze. I dobrze - nie wszystko musi być złotem. ;)

P.S. jeszcze tylko dwa słowa - Tom Ford. I kumaci kinomani trybią natychmiast!

niedziela, 20 lutego 2022

Grand Magus - Hammer of the North (2010)

 


Grand Magus to kapitalny wokal  Janne „JB” Christofferssona i mocarna sekcja rytmiczna, a do tego świetne heavy solówki i wyraziste marszowe riffy. Oczywiście jest w tej nucie nieco irytująca podniosła maniera, wzniosła idea, która w tekstach powiązana z miejscem pochodzenia z deklaracjami siły ducha i szacunku dla dawnych skandynawskich tradycji. Jednak wpierw jest to chwytliwe melodyjne klasycznie heavy metalowe granie, lecz bez falsetów, tylko z prawdziwie męskim zaśpiewem. Na całe szczęście też pomimo podobieństw formy, dalekie od tandety serwowanej przez Manowar, a bliższe spuścizny birminghamskich ikon. Hammer of the North brzmi soczyście i jako niezobowiązujące towarzystwo dla browara nada się znakomicie. Grand Magus zaś poznałem chyba mniej więcej na wysokości Iron Will (2008), wówczas gdy JB kończył swoją fantastyczną przygodę ze Spiritual Beggars i przez bodajże trzy kolejne krążki byłem z nimi w miarę blisko. Hammer of the North odbieram zatem jako album nie bez znaczenia dla rozwoju moich fascynacji muzycznych, ale żebym nazwał go ważnym punktem szans nie ma. Tak samo jak dyskografii Szwedów, która jest wybornym, ale jednak tylko w obrębie dość hermetycznego gatunku przykładem klasycznego heavy metalowego okładania podstawowego w metalu instrumentarium. Ze swoimi wszystkimi zaletami jak i wadami stylistycznymi.

sobota, 19 lutego 2022

The Quill - Hooray! It's a Death Trip (2003)

 


Na The Quill ponownie apetytu nabrałem, gdy przypadkowo ostatnio wyczaiłem powrót do formacji Magnusa Ekwalla, pierwszego i właściwego głosu szwedzkiej ekipy - dzisiaj już zdecydowanie weteranów dalekiej od mainstreamowej sceny. Nadmienię, iż goście zaczynali w połowie lat dziewięćdziesiątych, ale to dopiero Voodo Caravan, czyli album któryś już z rzędu przyniósł im jakąś tam względną rozpoznawalność. To pewnie kwestia trafienia na stajnie z większymi możliwościami promocyjnymi, ale i świetna muzyka na wspomnianym albumie nagrana spowodowała, iż skandynawscy rockersi trafili do mnie i z miejsca mnie do siebie przekonali. Tylko że jak Voodoo Caravan zasysałem bez żadnych uwag, tak kolejny krążek, a mam tu na myśli właśnie Hooray! It's a Death Trip gdzieś moje emocje ostudził i z kapeli w której pokładałem nadzieje podobne jak ówcześnie w Spiritual Beggars, stała się ona ekipą dla mnie ważną, lecz o statusie tracącym na wartości. Jedyne co wtedy i teraz nie wzbudza mojego ale, to fajna oprawa graficzna - poza tym ale mam. :) Żeby jasno się wyrazić, Hooray! It's a Death Trip fajnymi numerami jest wypełniona, tylko że to poprawne granie, które emocjami pod korek nie nabite i tych emocji ze mnie nie wyciskające. Jest tu taki nieźle bujający Handful of  Flies, są najlepsze na płycie American Powder i Man Posed, niestety reszta to tylko wyższe stany średnie, a tzw. vibe w nich dla pozyskania bezgranicznej sympatii konieczny, to nic szczególnego. Tym razem ta fuzja woodstockowego rocka z grunge'm bez dźwiękowej erupcji, a wulkan w którym może i wrze, tylko mruczy i bez większego efektu dymi. Może dlatego w dalszej perspektywie nie przejąłem się wielce, gdy po kolejnej studyjnej produkcji zespół zniknął. Odrodził się po raz pierwszy po zmianie wokalisty i nie było to odrodzenie imponujące. Po raz drugi odradza się teraz wraz z powrotem Ekwalla za sprawą Erthrise i to jest akurat powrót na poziomie Voodo Caravan. Co będzie dalej, cholera wie. Goście mają już bowiem długie i mocno przyprószone siwizną pióra i na stówę inne priorytety, niż podbijanie muzycznego świata. Nie ten czas, nie ten wiek. Ale fajnie że im się wycierać deski klubików jeszcze chce. Dlatego warto o nich wspomnieć. 

piątek, 18 lutego 2022

Wszystkie nasze strachy (2021) - Łukasz Ronduda, Łukasz Gutt

 

Nie pozwólmy sobie wmówić, że tzw. poglądy pakietowe, to chleb powszedni Polaków. To oczywiście prawda ale zaledwie po części, bowiem pomimo budowania takiego wrażenia przez mediów spektrum całe, tylko ewidentnie mniejszość rodaków samodzielne myślenie boli i unikając tortury idą oni na łatwiznę. Taka refleksja po seansie się we mnie zrodziła i zastanawiam się czy akurat podświadomie, a może z premedytacją twórcy Wszystkich naszych strachów uciekli się do tego podważającego stereotypy zabiegu, czyniąc swoich bohaterów, a dokładnie znajdując ich w otaczającej przestrzeni jako przykłady zaprzeczające tej niestety ekstremalnie wbitej w nasze spostrzeganie społeczności prowincjonalnych teorii. Gej katolik to można rzec wręcz bluźnierstwo, a w rzeczywistości sytuacja typowa w kraju dumnie określającym się z wiarą wręcz zszytym. Gdyby odpowiednio wnikliwie wgryzać się w ten zaprzeczający oczywistościom sposób rozumowania, wnioski dla powszechnego myślenia będą druzgocące. Wieś dziś to żadna zabita dechami wiocha, a że ostatni bastion zacofania w nadmiernie uznawanej za opiniotwórczą kościółkowej odsłonie wciąż silny, to nie znaczy że wioskowe ludki to masowo pozbawione własnego rozumku zombiaczki. Świat się zmienia, a że wciąż na oścież otwarte mamy okna na te przemiany, to ciężko już dusić się we własnym sosie. Często też wbrew wielkomiejskiej (nowoczesnej, oświeconej i cholera potwornie wyniosłej) szkole deprecjonowania inteligencji chłopskiej, "mądrości ludowe" tak silnie przywiązane do tradycji, to tak naprawdę zdrowo na otaczającą rzeczywistość spoglądające i odrzucające nietrwałe, systematycznie zmieniające się i podlegające zwyczajnie trendom oraz balastom ideologicznym idee. Równie dobrze jednak mógłbym napisać wręcz odwrotnie i myślę, że też miałoby to sens i daleko od prawdy takie szablonowe wyrokowanie by nie lądowało. Bowiem nic już nie jest jasne i oczywiste, proste i jednoznaczne. Wszystko jednak co człowiek drugiemu człowiekowi w swoim zacietrzewieniu czyni, może krzywdzić i cierpienia o rozmiarach niezrozumiałych dla okopanego w swojej "świętej" racji inaczej kochającym dostarczać. Ludzie notorycznie nawzajem się krzywdzą i ci sami ludzie zdolni są do szlachetnych czynów, pokrzepiających serca. Wsparcie i odrzucenie nierzadko w relacjach ze sobą bezpośrednio sąsiadują, a prawdopodobieństwo ich wystąpienia zależy przeważnie tylko od impulsu z zasady wzajemności płynącego. Dlatego mimo że film Łukasza Ronduda i Łukasza Gutta, to surowa forma i dość już irytująco opatrzony Ogrodnik, historia i jej sens mocno poruszająca, jak i gniew niezgody prowokująca. Obraz kanalizujący rozpacz i tą rozpacz przekuwający na dobro, niczym ziarno na potencjalnie żyznej glebie zasiane. Religijne wartości i ich archetypiczne znaczenie, często i gęsto (wkurw się rodzi!) przez polityków dla własnych podłych celów zagospodarowywane. Miłość bliźniego teoretycznie tak, ale praktycznie przede wszystkim miłość do siebie samego, po trupach anonimowych ofiar mowy nienawiści. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, iż ubiegłoroczny zdobywca Złotych Lwów wywoła we mnie tak gigantyczny wstrząs emocjonalny. Obudzi, a wręcz niczym wyjąca z remizy syrena refleksję głęboką wymusi - mimo iż jego filmowa forma cicha. Dotknie mnie nie bezpośrednio, ale też ekstremalnie na poziomie elementarnej ludzkiej wrażliwości, która to wrażliwość reaguje na cierpienie i tragedie, które przecież tylko przy odrobinie dobrej woli i empatii są tak łatwe do uniknięcia. Tożsamość seksualna i dojrzałość osobowościowa - pięknie ten problem jest tutaj podniesiony i zinterpretowany, a ja przy okazji nie mam oporów by przyznać, iż pomimo braku we mnie religijnej wiary, to ta rozmowa Daniela z kapłanem odpowiadała moim osobistym wątpliwościom. Tylko prawda nas wyzwoli, a prawda jest taka że nie pozwolimy zabić w sobie dobra, póki w taki sposób docierać będziemy do ludzkich sumień. Dając odpór wszystkim naszym strachom!

P.S. Nie mam pewności czy te moje wywody trzymają się kupy i mają większy sens, niż tylko jako pobudzone emocjami reakcje na ból chaotyczne słowa.

czwartek, 17 lutego 2022

Gagarine (2020) - Fanny Liatard, Jeremy Trouilh

 

Historia obrazkowa, historia i obrazki, a z nich utkana opowieść przemyślana i spójna. Opowieść ze społecznym kontekstem, wrażliwym zamysłem i artystycznym sznytem. Kino ambitne, kino mądre, kino z przesłaniem i wizualnym urokiem. W nim niziny społeczne, emigracyjna bieda mieszkająca na osiedlu symbolu, powstałym na cześć pierwszego człowieka w kosmosie i jego nazwiskiem ochrzczonego. Tutaj życie niedorostków się toczy i jest w nim zarazem prostota codziennych rytuałów zaspokajających podstawowe potrzeby, jak i romantyczna wręcz myśl ratowania wspomnianego symbolu. Utopijny pomysł próby ocalenia jednego z blokowiskowych betonowych klocków jaki pojawia się w głowie jednego ze smarkaczy, zmienia się w desperackie przetrwanie w warunkach niesprzyjających wręcz ekstremalnie. Młody Youri jest pionierem, tak jak ten legendarny Jurij. Ten drugi był symbolem, ten pierwszy symbolem tutaj zostaje. Patrzeć w gwiazdy, sięgać gwiazd to też przeobrażać swoje najbliższe otoczenie i środowisko. Zmieniać na lepsze, indywidualnie lub ze wsparciem grupy, choć to wszystko skomplikowane, bo ludzie rożni, często uczą się być niezaradni, staja się uzależnieni od pomocy. Ale nie o tym jest debiutancki pełnometrażowy film tandemu Fanny Liatard, Jeremy Trouilh. On po kilkudziesięciu minutach jest zaskakująco o czymś innym i to o czym jest i jaki jest, to naprawdę petarda. Młodzieńczy romans, oniryczna fantazja, tudzież zaangażowany społecznie, wzruszający reportaż, który z gracją przeobraża się właśnie w to pierwsze i drugie. Dlatego mnie zahipnotyzował i bardzo głęboko na finał poruszył.

P.S. Mnie ta opowieść wkręciła, momentami zahipnotyzowała a na pewno oczarowała. Ktoś powie że to lewacka propaganda pro-emigracyjna, dla mnie wyraz zwykłej ludzkiej wrażliwości, którą agresywny kapitalizm i powiązane z nim totalnie niesprawiedliwe podziały społeczne systematycznie skutecznie mordują. Tak, tak, każdy ma równe szanse, a tu w oku jedzie mi k***a czołg.

środa, 16 lutego 2022

Les Misérables / Nędznicy (2019) - Ladj Ly

 


Francja, co nie jest żadnym przecież odkrywczym stwierdzeniem ma wiele twarzy, a to jedna z nich. Ta z której europejska potęga nie jest dumna i na którą imperialistyczną przeszłością (można tak stwierdzić?) sobie zapracowała. Postkolonialna czkawka wszelkim bajzlem jaki w rejonach które przez lata eksploatowali spowodowana. Emigracja to żaden przypadek, ona konsekwencją nie tylko sytuacji wewnętrznej w krajach afrykańskich czy bliskowschodnich, ale rzecz jasna w równym stopniu polityki zachodu wobec rejonów niespokojnych przez skrajną biedę lub równie skrajny religijny fundamentalizm. Ale stop pieprzeniu farmazonów o genezie, bowiem Nędznicy to film nie o przyczynach, ale o stanie współczesnym czyli (uwaga!) konsekwencjach. Są takie dzielnice gdzie toczy się wojna pomiędzy "plemionami" o wpływy, o kasę z handlu narkotykami i czerpania korzyści z nierządu. Film Ladj Ly, to coś w rodzaju paradokumentu mocno fabularyzowanego, w którym ekipa gliniarzy pracująca w takich wrzących okolicach prowadzi codzienne działania i styka się z rożnymi przejawami patologii. Są tu za sprawą wnikliwego zmysłu obserwacyjnego twórców ciekawie wyeksponowane różnice kulturowe i nawet filozofie życia, ale jest też przemoc i brutalne rozliczenia, jak i po prostu kluczowy słaby start dla gówniarzy. Brak perspektyw i przyszłości, a jedyna szansa na przetrwanie to dostosowanie do brutalnych zasad i wymuszające poszanowanie bezkompromisowe zachowania. To jednak tylko preludium do zdecydowanie bardziej gęstej akcji i reperkusji metod które napięcie i presja prowokuje. Daje więc laureat canneńskiej Złotej Palmy z 2019 roku nie tylko zastrzyk adrenaliny i lekcję dla rozwydrzonych smarkaczy, ale także prowokuje do przemyślenia sytuacji, szerszej analizy problemu i wyciągania wniosków gdzie gorączkowa akcja-reakcja, a wcześniej polityka budowania gett może zaprowadzić. Kapitalna jest też prawie na koniec wrzucona klamra z gliniarzem pochodzącym z tego z pozoru tylko wyłącznie bagna, także z przywódcami lokalnymi którzy oprócz twarzy dla zdobycia poszanowania mają też skrzętnie maskowane oblicza zwykłych słabych, często wrażliwych ludzi, niczym od nas nawzajem się nie różniących. I to jest bardzo w porządku, kiedy film odkrywa wiele ludzkich twarzy, nawet jeśli nie kończy się wycacanym happy endem. Mocny obraz o odpowiedzialności spuentowany nie bez kozery wszystko o współczesnych "nędznikach" mówiącym cytatem z klasycznej powieści Viktora Hugo. Wart nagród i tym bardziej szerokiej uwagi europejskiego widza.

wtorek, 15 lutego 2022

Lokatorka (2021) - Michał Otłowski

 

Pierwszy mankament filmu Otłowskiego, to problem techniczny, powiązany z cięciem kosztów - który widać i nie ma sensu się nad nim rozwodzić, bo to mniej ważne niż temat jaki podejmuje. Drugi zaś to aktorstwo - w niektórych przypadkach po prostu sztuczne, często warsztatowo zaskakująco słabe, jak na znane od lat twarze. Po trzecie, traktowanie tematu przede wszystkim w kategorii sensacji i pod tą cechę nakręcający potencjalną oglądalność - choć absolutnie nikt nie ma prawa stawiać Otłowskiego w tym samym rzędzie co hieny w osobie Patryczka Vegi. A teraz plusy, w tym pierwszy dla równowagi, to kilka naprawdę dobrych kreacji na tle masy manieryzmów. Przedmiot do refleksji o wartości społecznej i piętnowanie patologii urzędasów za naszą, milionów frajerów krwawicę - bez względu na to kto aktualnie przy korycie tuczony. Przekonujące materii merytorycznej wyeksponowanie i umiejętne w scenariuszu emocjami granie. Strach w oczach ludzi potraktowanych jak śmieci i ogólnie szokujące, ale chyba już nikogo nie zaskakujące metody zdobywania korzyści majątkowych przez wszelkie układy polityczno-kryminalne. Dalej policjantka nieopierzona z ideałami i jej zderzenie z realiami. Wokół niej sieć powiązań i zmowa milczenia. Policjanci skorumpowani, urzędnicy umoczeni i w białych rękawiczkach na zlecenie kryminalistów konieczne papierki podpisujący. Nóż się w kieszeni otwiera że cwaniactwo nas wszystkich na każdym kroku po odzyskaniu politycznej wolności obgryza/obgryzało i to cyniczne łachuderstwo w kolejnych wcieleniach wykorzystując kolejne okazje dalej do kości obgryza. Prawo chroni tylko tych którzy na treść tego prawa wpływ mają i na nasze wyraźne życzenie lub przy naszej milczącej aprobacie do k**** nędzy świętym demokratycznym prawem tego prawa wyłącznie tuczenie najgrubszych ryb w naszym ultra patriotycznym stawie. Sam obraz reżysera niezłego Jezioraka, to film jako wartość artystyczna poprawny, tak jak to bywa kiedy mamy najczęściej do czynienia z dramatem quasi dokumentalnym o charakterze społecznym. W dwóch częściach jakby on w tym wypadku podany. Pierwszej jako właśnie poruszający dramat społeczny i drugiej kryminału, dokumentującego śledztwo uczciwie prowadzone z początku wyłącznie nieoficjalnie, ze zwykłej potrzeby dochodzenia prawdy i sprawiedliwości. Nie zgodzę się przy okazji z opiniami, iż pierwsza wyrasta ponad drugą, bowiem obie rzetelnie autentyczną historię na język filmu fabularnego przekładają, a wątek dochodzeniowy i kryjące się za nim układy przestępczo-urzędnicze z udziałem służb post-peerelowskich niepozbawiony jak w kilku miejscach, gdzie przed seansem przeczytałem i gdzie stadnie utyskiwano, właściwej dramaturgii i napięcia. Sprawa niby szeroko znana, ale nie każdy przecież śledzi z zapartym tchem codzienne doniesienia medialne, tych mediów które przez ładnych kilka lat sprawę ignorowały, czy tych, które z jednych bulwersujących afer czynią poprzez rozgłos bat na przeciwników politycznych, a inne zamiatają pod dywan, z powódek własnego interesu lub wprost chroniąc swoich.  

poniedziałek, 14 lutego 2022

All Them Witches - ATW (2018)

 


All Them Witches już przed wydaniem ATW byli na scenie stonerowej rozpoznawalni i szanowani, ale konkurencja na tym jeszcze chwilę temu trendziarskim rynku była ogromna, a przebicie się oczywiście niełatwe. Nazwę jednak mieszkańcy Nashville szerszemu gronu odbiorców sprzedali, bo to co grają to nie tylko stonery, ale bardziej psychodeliczno-rockowe odjazdy, skręcające często w obszary rasowego bluesa. Tak się z wielkim sukcesem na przełomie siódmej i ósmej dekady poprzedniego stulecia grało i jak dzisiaj namiętnie słucham akurat piątego długograja południowców, to mam przed oczami wszystkie te legendarne woodstocki i dzieci kwiaty pląsające w transie w rytm tej zapętlonej rytmiki. Z drugiej strony równie blisko "wiedźmom" do ostatnio całkiem popularnych bluesujących rockowych ekip spod znaku The Black Keys, Royal Blood, The Blue Stones czy najbardziej chyba Black Pistol Fire. Zatem z jednej strony improwizacyjny odlot, z drugiej względna prostota formuły, a przede wszystkim ten wyjątkowy czarny klimat jakim każda nuta zahaczająca o klasyczny blues podszyta. Słychać też że na Kyussie chłopaki wychowani, lecz przesterem jakim kompozycje urozmaicają, także ciężaru jej dodają i jest to przester z kapitalnym czuciem jego przyrodzonych właściwości. ATW jednak w porównaniu do obecnie w wolnych chwilach poddawanym odsłuchom poprzedniczkom, puka odważniej w drzwi z napisem "boczne wejście do mainstreamu", bo więcej tu piosenkowego charakteru, a mruczane wokale i jamowanie gdzieś w równowadze z bardziej zwartymi strukturami współistnieje. I to działa - przynajmniej na mnie, bowiem jak chwilowa znajomość przed laty, bez odczucia straty po kilku przesłuchaniach tych repetytywnych odjazdów zakończona, tak kiedy po przerwie dopiero dzisiaj do nuty All Them Witches powróciłem, to nie potrafię się od niej uwolnić. Tak jak od kolejnego ich studyjnego materiału, czekając z niecierpliwością na zapowiadany na ten rok nowy krążek. 

niedziela, 13 lutego 2022

Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street / Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street (2007) - Tim Burton

 

Ależ ta jeszcze względnie niedawno wypasiona czołóweczka to się postarzała. Nie ma w tym jednak zaskoczenia, bo rozwój grafiki komputerowej jest błyskawiczny i to na co tutaj ówczesne możliwości pozwoliły, dzisiejszy dzień surowo każe oceniać. Mam to przekonanie, możliwości techniczne to zawsze broń obosieczna i trzeba ogromnej wrażliwości w jej wykorzystaniu aby tandety nie przeforsować. Tim Burton zdaje się tutaj przesadził i jak smarkacz przeholował z zastosowaniem śmiałych rozwiązań w kwestii scenografii podrasowanej grafiką. Wyszło niby ciekawie ale kiczowato i sam pomysł na musicalową formułę już dzisiaj zdaje się mniej kontrowersyjny od właśnie pozbawionego umiarkowania posiłkowania się możliwościami technologicznymi. Wyszło tym samym bardziej groteskowo od pierwotnych założeń, a to przekonanie dopiero dzisiaj jest jak diabli wyraźne. Piętnaście lat i ząb czasu nadgryzł formę wizualną, jednak nie ma co dramatyzować, bo to przecież kino burtonowskie, więc programowo karykaturalne wrażenie estetyczne kroczy przed tym powiązanym z treścią. Wizja nastawiona na wzrokowe doznania, jak z filmu przez grafików animowanego i aktorstwo przerysowane, a do tego śpiewające dialogi. Quasi musical ożeniony z konkretną makabreską, który wzbudzał i wzbudza mieszane moje uczucia. Jak wspomniałem kiedyś przez wzgląd na śpiewającego Johnny'ego Deppa czy Helen Bonham Carter, a obecnie odbierającą ducha sterylność obrazu. Niemniej jednak (uśmiecham się) posiada jakiś wyjałowiony z emocji i pozbawiony gustu czar i na sto procent wyróżnia się własną tożsamością, a to chyba wystarczy bym go nie traktował jako porażki - choć rzecz jasna do moich ulubionych filmów Tima Burtona go nie zaliczę. W sumie jak większości z tego co sobie nie umyślił i potem pomysłu własnego w produkt kinowy obrócił. Powyżej chyba wystarczająco dałem do zrozumienia, ze Demoniczny golibroda z Fleet Street do nich nie należy.

P.S. W sumie to nie wiem czy nie powinienem się zebrać na odwagę i napisać że Tim Burton już dawno w moich oczach stał się zakochanym w tandecie artystowskim onanistą, o dziecięcej wyobraźni i bez niczego ważnego do powiedzenia. Napisałbym tak gdyby nie dwa trzy tytuły z jego dorobku, które przed tak radykalną oceną jednak go ratują.

sobota, 12 lutego 2022

Ozzy Osbourne - Blizzard of Ozz (1980)

 


Muzyczne kroniki donoszą, iż przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, to czas kiedy już od kilku lat na dobre pożegnana została epoka hipisowska, zastąpiona bezkompromisowym punkowym buntem, a w szeroko spostrzeganym rocku wówczas kolejny przełom następował, bowiem surowe i zadziorne granie punkiem zwane, przyozdobione teraz sporą dozą gitarowej melodyjnej ekwilibrystyki popularność zdobywa jako tzw New Wave of British Heavy Metal. W tym gorącym muzycznym okresie drogi Ozzy'ego i Black Sabbath się rozchodzą, a wokalista dzisiejszej legendy rusza na podbój Ameryki pod szyldem własnego nazwiska. Udaje mu się to z nawiązką, bowiem wyskakując z ciężkich butów Sabbath i zakładając w zamian tenisówki osiąga szczyty amerykańskich list sprzedaży. Moment przełomowy i gigantyczny triumf, dzięki świeżej jakości i artystycznej odwadze. Niby na fundamentach sabbathowej estetyki ta jakość zbudowana i co ciekawe szczególnie korzystająca z dość chłodno przyjętych pomysłów z jakimi jego macierzysta formacja w schyłkowe lata siedemdziesiąte wchodziła, lecz jakże od nich okazuje się witalnością różniąca. Mr. Crowley, Crazy Train, Suicide Solution, czy Revelation (Mother Earth) błyskawicznie stały się hitami i z miejsca wyprzedziły tylko potencjalne przeboje z Technical Ecstasy i Never Say Die! Uwolniwszy się od toksycznej relacji jaka na pokładzie Black Sabbath zapanowała, dzięki odważnym decyzjom uratowana została autorytet legendy (Heaven and Hell, Mob Rules) jak i nowo otwarta droga dla Ozzy'ego. Miał człowiek na szczęście nosa do kapitalnych instrumentalistów i kompozytorów współpracujących, z nimi doskonała chemia zamiast przepowiadanej klapy przyniosła sukces ogromny. 

piątek, 11 lutego 2022

Gangs of New York / Gangi Nowego Yorku (2002) - Martin Scorsese

 

Rozpoczyna się od nawet jak na Scorsese wyjątkowo brutalnej sceny rzezi, której nie powstydziłby się żaden spektakularnie batalistyczny obraz o średniowieczu. Szczękiem żelastwa i makabryczną furią walczących ulicznych plemion, sfinalizowaną zaczynem dla dalszej fabuły. Startuje ujęciem krwawej masakry i jednocześnie jak na owe czasy odważnie unowocześnionej poprzez użycie teledyskowego wręcz montażu i w tle fragmentami zaskakująco współczesnej muzyki. O zemście ta historyczna przypowieść, o wendecie dla której tło stanowi rosnąca nowojorska metropolia. Z rozgrywkami politycznymi w nowo powstałej demokracji, której podstawę tworzyły przynależnościowe rozliczenia i nimi tak naprawdę ustawicznie były infekowane. Opowieść z czasów wojny secesyjnej o miejscu zwanym Five Points - królestwie slumsów, gnieździe przestępczości, dzielnicy czerwonych latarni, wylęgarni buntów i rozruchów, jednym słowem nowojorskiej Sodomie i Gomorze. O miejscu w którym trzeba walczyć o przetrwanie, często życie, gdzie o świcie egzekucje, a o zachodzie taneczna zabawa. Wartko zmontowana i dzięki temu utrzymująca wysokie tempo, lecz nie oszczędzająca też wątków ckliwych produkcja karmiąca się etnicznymi konfrontacjami emigrantów i tubylców o wpływy. W atmosferze jedynie zachowania pozorów praworządności (szczególnie kiedy łamie się prawo) kompletny chaos, bajzel na kółkach, przemoc powodująca przemoc i oczywiście z kolei przez tą przemoc napędzana. Wprost kompletna anomia, a tym samym przestrzeń do rodzenia się gangów doprowadzających miejsce do przerażającego rozkładu moralnego. Innymi słowy Scorsese swobodnie interpretując powieść Herberta Asbury’ego ukazującą życie XIX wiecznych nowojorskich rzezimieszków oddał hołd miastu zbudowanemu z krwi i udręki. Powstało rozgrzewające dynamiczne widowisko, w którym dosłowność i bezpośredniość ściera się z rozmachem scenograficznym i jak myślę nazbyt komiksową estetyką wizualną, podbitą momentami tarantinowską przesadą. Powstało widowisko które swego czasu porwało wielu, ale ja akurat nigdy w odróżnieniu od tej większości w pełni nie uległem jego walorom. Chyba że mowa o przeszarżowanej lecz dzięki temu genialnej roli Daniela Day-Lewisa. Ona z nieprzesadnie udanego i jak mam wciąż wrażenie poszukującego dla Scorsese świeżego języka filmowego obrazu zrobiła coś więcej. Przynajmniej nie wyobrażam sobie tutaj braku tak charyzmatycznego aktora - szczególnie kiedy jego robota równoważy bardzo przeciętną i o zgrozo potwornie kojarzącą się z melodramatycznością niby z jakiegoś Titanica kreację Leonardo DiCaprio.

czwartek, 10 lutego 2022

The Green Mile / Zielona mila (1999) - Frank Darabont

 

Jeden z chyba największych blockbusterów w historii kina i tak przy okazji dodać należy, że znakomicie wyprodukowany, jednak bardzo szczwany produkt hollywoodzkich decydentów, którzy dobre pieniądze powierzyli sprawdzonemu przy okazji podobnego sukcesu Skazanych na Shawshank Frankowi Darabantowi. Nie widzę sensu by szeroko pisać jaką to wyciskającą łezki historię adaptacja powieści Stevena Kinga opowiada, bowiem wszyscy z pokolenia przed milenijnego wiedzą i znają, a i już zapewne też większość dorosłych przedstawicieli kolejnego pokolenia, którzy klasycznym kinem zainteresowani pewnie poznali - bo każda mama i każdy tata, każda ciocia i każdy wujek był zachwycony, każdy z nich od lat proponuje, każdy wreszcie twierdzi uparcie że film za-je-bi-sty. Ale pokrótce przypomnę - jest to fabuła wycacana i wychuchana, idealnie pod gusta widza statystycznego skrojona, więc nie dziwią ochy i achy, jak nie zaskakuje, że widz bardziej wymagający będzie choć nieco kręcił nosem, pod nosem tym zadartym sobie oczywiście sarkając. Materiał wyjściowy, coby nie dostrzegać w nim wątków biblijnych i ich banalności nie krytykować, to na hicior kinowy nadawał się znakomicie, więc zepsucie go wchodziło w grę, chyba wyłącznie wówczas, gdyby za jego obróbkę zabrał się kompletny dyletant pozbawiony wręcz rzemieślniczego warsztatu czy elementarnego poczucia smaku, a Darabont absolutnie do tej reżyserskiej kategorii wtedy nie należał. Stworzył więc człowiek dzieło jak na standardy kina mainstreamowego wielkie i w swojej wymowie oczywiście emocjonalnie szlachetne. Nikt nie pozostaje bowiem obojętny wobec jego warstwy trafiającej wprost do serduszek i tej zacnej historii która przez trzy godziny poruszenie i wzruszenie wywołuje. Jej rozbudowany koncept i powiązanie z metafizycznym aspektem daru z niebios i tego daru właściwym wykorzystaniem (nawet za cenę życia dla dobra przez dobro i w dobrze), może i trąca łopatologią, lecz trudno też nie uznać z punktu widzenia szycia produktu idealnie na miarę klienta, że wszystko doskonale zostało przemyślane, wyważone idealnie i nic nie brakuje ani nie ma się czego czepić że przesadzone. Śmiertelnie poważny charakter jak to w popularnym kinie zza oceanu przełamany jest poczuciem humoru (to dobrze) i obficie potraktowany zbyt standardowymi szablonami myślenia (to chyba źle). Czasem taka pogoń za harmonią i równowagą nie odbija się korzystnie na osiągniętym rezultacie, ale w przypadku Zielonej mili absolutnie mnie ona zaskakująco nie przeszkadza, a film do bólu klasyczny formalnie robi wrażenie sięgania absolutu. Sprawiedliwość to taka skomplikowana i bardzo rzadko naturalnie realna do osiągnięcia sytuacja, że potrzeba jej czasem pomóc. Zatem ja też jej teraz pomagam i prosto w twarz prześmiewcom rzucam moją dla Zielonej mili przychylność.

P.S. Tom Hanks miał to szczęście, iż zagrał w mnóstwie kultowych tytułów i te tytuły miały tyle samo fartu że właśnie jego zatrudniono, bo często dzięki swym kreacjom wyniósł je na wyżyny filmowej sztuki. Zielona mila jednak obok bezdyskusyjnie fenomenalnego i zasłużenie wynoszonego na piedestał Forresta Gumpa, to dla Hanksa myślę akurat nie do końca uzasadniony największy sukces artystyczny. Gra tu jak zwykle i efekt uzyskuje też taki po raz kolejny bliźniaczy, ale akurat nie o nim ja teraz tutaj. Ja teraz tutaj o obłędnym i to dosłownie (bowiem wystrugał niezłego wariata) Samie Rockwellu, który kapitalnie obecnością swojej postaci przeciwdziała mdłościom z przedawkowania słodkości. Za co należy rzecz jasna równie głośno podziękować wyobraźni i wyczuciu Pana Kinga. 

środa, 9 lutego 2022

My Dying Bride - Songs of Darkness, Words of Light (2004)

 


Pisząc My Dying Bride i Songs of Darkness, Words of Light, myślę album środka. Album idealnie osadzony w centrum stylistyki stworzonej przez Brytyjczyków, który z początku nie został zbyt euforycznie przyjęty, bo nie miał zapewne łatwo, gdyż powstał po doskonałym The Dreadful Hours i w związku z czym ciążyły na nim bardzo wysokie wymagania. Ponadto całkowicie skończył się dobry czas dla smucenia w metalu, bowiem w roku 2004 popularność gotyckiego doomu była daleką przeszłością, a pięć minut metalowego hajpu akurat na spółę podzieliły powroty klasycznych thrashowych załóg i zrzucający ostatecznie z piedestału nu metalowe wynalazki, równie przebojowy, jednak znacznie bardziej siarczysty metal core. Angielskie smutasy jednak finalnie udźwignęły zarówno oczekiwania wiernych szalikowców stylistyki, jak i odnalazły swoją w miarę sporą niszę w gatunku, gdyż Songs of Darkness, Words of Light wymagał zwyczajnie czasu, aby się z jego zawartością oswoić i dopiero z tej perspektywy poddać go uczciwej ocenie. Być może ta totalnie marsowa marszowa natura nowych wówczas numerów, mogła wywoływać poczucie obcowania z przesadnie monotonnym aranżacyjnie materiałem. Jednak dzisiaj główną siłę ósmego krążka najbliższych krewnych formatywnego okresu Anathemy i Pardise Lost upatruję właśnie w idealnym rozłożeniu środka ciężkości pomiędzy ciężar, a poruszający klimat. Klimat hermetyczny i przygnębiający, bez jakichkolwiek fajerwerków i większego udziału aranżacyjnych smaczków, ale z wręcz funeralnymi melodiami i przymglonym, zawiesistym brzmieniem. Klimat hipnotyzujący i posiadający w sobie rodzaj powłóczystego uzależniającego napięcia (A Doomer Lover szczególnie). Klimat wydobyty wyłącznie dzięki podstawowemu rockowemu instrumentarium - z harmonijnej współpracy gitar, basu i jednostajnie akcentującej perkusji, tylko fragmentami wspieranymi brzmieniem ascetycznego klawisza. Dla kogoś takiego jak ja, czyli dla osoby dalekiej od skrajnie fanowskiego przywiązania do dźwięków generowanych przez ekipę z Halifax i osoby która w dodatku weszła w ich muzyczny wszechświat dość sporą chwilę po największych sukcesach, akurat ten materiał jest jednym z najlepszych i wręcz esencjonalnych. Program albumu jest niezwykle równy i oprócz posiadającej zalety bardziej romantycznego okresu twórczości MDB kompozycji My Wine is Silence, żadna z ośmiu pozostałych nie wychodzi przed szereg, ani za innymi się nie wlecze. To oczywiście rodzaj twórczości skrajnie nieprzystępnej i jednocześnie niebezpiecznej. Tylko odważni, bo poszukujący i odporni na sugestywny wpływ muzyki słuchacze docenią jej walory i nie padną ofiarą jej potwornie depresyjnej natury. 

Drukuj