niedziela, 27 lutego 2022
The Crown - Possessed 13
sobota, 26 lutego 2022
Dr. Strangelove or: How I Learned to Stop Worrying and Love the Bomb / Doktor Strangelove, lub jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964) - Stanley Kubrick
Technicznie rzecz biorąc urokliwa zabawa makietami, ale przede wszystkim treścią wywołująca salwy parskającego śmiechu zaraz po sekundzie konsternacji, adaptacja powieści Petera George’a, dokonująca odwrócenia optyki i błyskotliwie ośmieszająca zimno-wojenną retorykę, wymuszając jednocześnie refleksję nienapawającą już optymizmem. Poważna tematyka ubrana zostaje w groteskową formułę, z genialnym kreacjami bez wyjątku i kluczowym fenomenalnym popisem aktorskim (liczba mnoga) Petera Sellersa. Powstała perfekcyjnie przemyślana satyra, polityczna farsa z głębokim przesłaniem skrytym pod kapitalną fasadą ze świadomie forsownych majstersztyków aktorskich i wizualnej przerysowanej akrobatyki. Nuklearna czarna komedia, zbudowana z otaczających i nie tak odległych od rzeczywistości absurdów - śmiertelnie poważna, kubrickowską chłodną logiką przyczynowo-skutkową punktująca wojskowe i polityczne elity. Niby z jednej strony teatralna parodia, kiedy sceny zamknięte w jednym pomieszczeniu, z drugiej po taniości spektakularna, gdy efekty specjalne świadomie tandetne, a sceny ostrzału, walki, rodem z ówczesnego amerykańskiego kina klasy C. Kino inspirujące, ale też kino trudne do podrobienia i jak się przez ponad pół wieku od powstania okazywało do przeskoczenia jakościowego. Niewielu próbowało i nielicznym poziomem zbliżyć się udało. Dzieło ponadczasowe jeśli zostanie trafnie przez zaskoczonego z pewnością współczesnego widza zinterpretowane, co nie trudne bowiem lata lecą i wciąż rozbudowanych analiz w jego temacie przybywa. Zatem z wiedzy ekspertów zapraszam korzystać, jeśli konieczne scena po scenie, detal po detalu zagłębie i zrozumienie konceptu firmowanego legendarnym reżyserskim nazwiskiem.
P.S. W obecnych okolicznościach politycznych szczególnie nie polecam młodemu widzowi, bo strach.
piątek, 25 lutego 2022
Grip Inc. - Power of Inner Strength (1995)
czwartek, 24 lutego 2022
Killswitch Engage - Incarnate (2016)
środa, 23 lutego 2022
Europa Europa (1990) - Agnieszka Holland
Ja rozumiem że świadomi dorośli chcieliby, aby następne pokolenia jak najwcześniej tą świadomością zarazić - szczególnie kiedy jest się nauczycielem i ten obowiązek jeszcze wyraźniej odczuwalny. Ale chyba brak sensu w tym, by tą świadomością próbować zarażać, kiedy dzieciaki jeszcze absolutnie nieprzygotowane do odpowiednio dojrzałego spostrzegania. Piszę o tym gdyż pamiętam że jako nastolatek wraz z wycieczką szkolną na jednej z premierowych projekcji Europa Europa byłem i jako typowy gówniarz praktycznie nic z niej nie wyniosłem, prócz głupawki po wiadomych scenach. Byłem tylko i że tylko byłem zapamiętałem, co oznacza że pozbawiona w zasadzie sensu ta wycieczka się okazała. Ok, lekcji w tym dniu chyba nie było. :) Dlatego poważnie już pisząc, ja nie odczuwam takiej potrzeby aby raczkujące umysły z wiedzą je przerastającą zaznajamiać. Przyjdzie pora, możne - a jak nie przyjdzie to trudno, nic na siłę, wbrew naturalnemu rozwojowi. Nie oceniam (przechodzę do sedna) dziś filmu Agnieszki Holland przez pryzmat techniczny (dźwiękowo jest bardzo koślawo), bo to obraz naturalnie archaiczny, choć dzielą go zaledwie trzy lata rzeczywiste i produkcyjne lata świetlne od ikonicznej Listy Schindlera. Oceniam go wyłącznie jako dokument historyczny i lekcję historii, na pewno dla umysłu już przygotowanego przystępną i wartościową. Tutaj indoktrynacyjne piekło w totalnie skomplikowanej rzeczywistości, od radzieckiego sierocińca wtłaczającego komunistyczne dogmaty do elitarnej szkoły Hitlerjugend. Na podstawie wojennych losów młodego niemieckiego Żyda, który w zawierusze II Wojny Światowej przechodzi kolejne etapy tułaczki, będąc przerzucanym na wrogie strony i próbującym ratując życie, niczym kameleon wtopić się w realia i dostosować do oczekiwań. Film Agnieszki Holland (co może przez cały seans zaskakiwać, to żaden autorski scenariusz) tylko adaptacja autobiograficznej powieści niejakiego Salomona Perela, inaczej właśnie dziennik prawdziwych losów owego. Zapis tak ironicznych sytuacji i groteskowych wręcz zbiegów okoliczności, iż trudno w nie uwierzyć. Wokół bohatera toczy się ustawiczna wojenna rozgrywka o przetrwanie jednostki oraz walka o dominację i władzę w sensie politycznym, która bezrefleksyjnie zrodziła konflikty zbrojne i ich reperkusje w postaci nienawiści. Naucz się nienawidzić! O tym tyglu i tak podłej filozofii językiem filmu mówi Holland i mówi bez konkretnej postawy, z chłodnym dystansem i rozsądnie pokazując stan, podpowiadając przyczyny ale nie oceniając karkołomnie gdzie więcej winy. Gdyby tylko za stroną merytoryczną szła zdecydowanie bardziej zaawansowana technicznie kwestia realizacyjna, wówczas Europa Europa zyskałaby na atrakcyjności. Tak robi wrażenie jedynie szkicu - niewątpliwie wybitnego przez wzgląd na samą historię jak i konteksty, ale jednak (przepraszam uprę się) wizualnie to szkicu.
wtorek, 22 lutego 2022
Cult of Luna - The Long Road North (2022)
poniedziałek, 21 lutego 2022
House of Gucci / Dom Gucci (2021) - Ridley Scott
Rzadko rozpoczynam seans od czołówki w której ryk lwa projekcję zapowiada. Człowiek się przyzwyczaił do nowych na rynku filmowym potentatów, a klasyczne wytwórnie typu MGM, jeśli chodzi o kino wielkie zepchnął chyba w cień. Nie wiem, nie orientuję się aż tak dobrze, być może one same w ambitny niebyt popadły? Może pod ich skrzydłami powstają te wszystkie mega hity o superbohaterach, które słusznie Ridley Scott wraz z Martinem Scorsese ostatnio wrzucili do koszyka z produkcjami filmopodobnymi? Dobra, ale nie o tym, nie o tym! :) Domu Gucci to widowiskowa biografia, biografia też nieco rozwlekła, w której formę i treść oprócz autentycznej zasadniczo historii, wciśnięto także mnóstwo charakterystycznych motywów z których klasyczne kino z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych było sławne. Oczywiście widać że ono dzisiaj nakręcone, ale cieszy że szczęśliwie nikt tu nie sili się na ultranowoczesne sztuczki czy pomysły o wątpliwej jakości artystycznej. Dom Gucci jest trochę jak ta hollywodzka zabawa faktami i gatunkami, umowny i figlarny. Momentami łapie świetny rytm, ale przede wszystkim jego potencjał dramatyczny mimo wszystko i poza wszystkimi ale, zostaje wykorzystany i jeśli miałbym oglądać filmy trwające prawie trzy godziny, to życzyłbym sobie aby były to obrazy chociażby tak minimalnie otrzymujące uwagę. Także ten szlif którym swoje liczne opowieści przyozdabiali właśnie Scorsese i starszy z braci Scott jest wyczuwalny i nawet gdy nie robi już takiego wrażenia jak niegdyś, to wciąż ma urok i czar, więc mnie kręci. Ma też Dom mankamenty i najbardziej boli że nuta kuleje, a precyzyjnie ujmując z montażem (napiszę delikatnie) naturalnie nie koresponduje, robiąc wrażenie na chybcika w post produkcji wciskanej, ale że premiera kinowa już chwilę wcześniej się odbyła, stąd wszyscy krytycy zdążyli je w swoich wybitnych recenzjach wymienić, a większość z nich nie omieszkała nawet podkreślić tłustym drukiem, jaka to gigantyczna porażka. Ja doszukałem się więcej pozytywów i w ogólnym rozrachunku jak na wstępie widać jestem względnie kontent, bo Lady Gaga dała popis, zaś dla równowagi jak zwykle drewniany ale tym razem pasujący do roli, bo niewyraźny, chwilami karykaturalny - cały on i mam nadzieję cały też wówczas Maurizio Gucci. Ponadto wyciska wszystkie soki z roli brzuchaty Al Pacino, nie mówiąc już o fenomenalnym w tej charakteryzacji, kompletnie nierozpoznawany Jared Leto. Jednak numer jeden to bezdyskusyjnie właśnie Pani Lady i w jej wykonaniu pięknie Patrizia Reggiani dąży do celu, manipuluje subtelnie ale niezwykle skutecznie i prawie nikt nie widzi (Jeremy Irons też klasa) jaka chytra suka w niej drzemie. I to mi się bardzo pod względem sztuki aktorskiej podoba, jak opętana przez żądze pieniądza i w łapskach "tarotowej" wiedźmy zmienia się w piranię skubiącą ofiary, aż do momentu przesilenia i zwrotu akcji. Pierwszego zwrotu, ale nie ostatniego. Chłopcy z rodziny Gucci przez chwilę mogą się tylko od niej uczyć, jak się konsekwentnie z tronu władców imperium wysadza i przez chwilę niestety ze zdobytego przyczółku, z boczku kontroluje. Tą przemianę Lady świetnie zagrała i to ona jest w centrum zainteresowania widza nie tylko ze względu na fakt, iż tak w scenariuszu zdecydowano, tylko że jej kreacja tą uwagę zaskarbia. Intryga możne nie gęstnieje jakoś wybitnie, lecz posiada ten posmak który nakręca tempo, mimo że rytm jest dość monotonny i Ridley Scott nie popisuje się specjalne fajerwerkami tylko metodycznie prowadzi narrację do dramatycznego finału, powiązanego z zapowiadaną na starcie klątwą rodzinną. Postuluje zatem nie histeryzować, używając określeń "kabaret z ludźmi udającymi Włochów", bo nawet jeśli w kręcony chyba równolegle do-sko-na-ły Ostatni pojedynek sercem Ridley Scott był zaangażowany, bowiem nie jest tak źle jak mogło być, a jest tylko dobrze. I dobrze - nie wszystko musi być złotem. ;)
P.S. jeszcze tylko dwa słowa - Tom Ford. I kumaci kinomani trybią natychmiast!
niedziela, 20 lutego 2022
Grand Magus - Hammer of the North (2010)
sobota, 19 lutego 2022
The Quill - Hooray! It's a Death Trip (2003)
piątek, 18 lutego 2022
Wszystkie nasze strachy (2021) - Łukasz Ronduda, Łukasz Gutt
Nie pozwólmy sobie wmówić, że tzw. poglądy pakietowe, to chleb powszedni Polaków. To oczywiście prawda ale zaledwie po części, bowiem pomimo budowania takiego wrażenia przez mediów spektrum całe, tylko ewidentnie mniejszość rodaków samodzielne myślenie boli i unikając tortury idą oni na łatwiznę. Taka refleksja po seansie się we mnie zrodziła i zastanawiam się czy akurat podświadomie, a może z premedytacją twórcy Wszystkich naszych strachów uciekli się do tego podważającego stereotypy zabiegu, czyniąc swoich bohaterów, a dokładnie znajdując ich w otaczającej przestrzeni jako przykłady zaprzeczające tej niestety ekstremalnie wbitej w nasze spostrzeganie społeczności prowincjonalnych teorii. Gej katolik to można rzec wręcz bluźnierstwo, a w rzeczywistości sytuacja typowa w kraju dumnie określającym się z wiarą wręcz zszytym. Gdyby odpowiednio wnikliwie wgryzać się w ten zaprzeczający oczywistościom sposób rozumowania, wnioski dla powszechnego myślenia będą druzgocące. Wieś dziś to żadna zabita dechami wiocha, a że ostatni bastion zacofania w nadmiernie uznawanej za opiniotwórczą kościółkowej odsłonie wciąż silny, to nie znaczy że wioskowe ludki to masowo pozbawione własnego rozumku zombiaczki. Świat się zmienia, a że wciąż na oścież otwarte mamy okna na te przemiany, to ciężko już dusić się we własnym sosie. Często też wbrew wielkomiejskiej (nowoczesnej, oświeconej i cholera potwornie wyniosłej) szkole deprecjonowania inteligencji chłopskiej, "mądrości ludowe" tak silnie przywiązane do tradycji, to tak naprawdę zdrowo na otaczającą rzeczywistość spoglądające i odrzucające nietrwałe, systematycznie zmieniające się i podlegające zwyczajnie trendom oraz balastom ideologicznym idee. Równie dobrze jednak mógłbym napisać wręcz odwrotnie i myślę, że też miałoby to sens i daleko od prawdy takie szablonowe wyrokowanie by nie lądowało. Bowiem nic już nie jest jasne i oczywiste, proste i jednoznaczne. Wszystko jednak co człowiek drugiemu człowiekowi w swoim zacietrzewieniu czyni, może krzywdzić i cierpienia o rozmiarach niezrozumiałych dla okopanego w swojej "świętej" racji inaczej kochającym dostarczać. Ludzie notorycznie nawzajem się krzywdzą i ci sami ludzie zdolni są do szlachetnych czynów, pokrzepiających serca. Wsparcie i odrzucenie nierzadko w relacjach ze sobą bezpośrednio sąsiadują, a prawdopodobieństwo ich wystąpienia zależy przeważnie tylko od impulsu z zasady wzajemności płynącego. Dlatego mimo że film Łukasza Ronduda i Łukasza Gutta, to surowa forma i dość już irytująco opatrzony Ogrodnik, historia i jej sens mocno poruszająca, jak i gniew niezgody prowokująca. Obraz kanalizujący rozpacz i tą rozpacz przekuwający na dobro, niczym ziarno na potencjalnie żyznej glebie zasiane. Religijne wartości i ich archetypiczne znaczenie, często i gęsto (wkurw się rodzi!) przez polityków dla własnych podłych celów zagospodarowywane. Miłość bliźniego teoretycznie tak, ale praktycznie przede wszystkim miłość do siebie samego, po trupach anonimowych ofiar mowy nienawiści. Prawdę mówiąc nie spodziewałem się, iż ubiegłoroczny zdobywca Złotych Lwów wywoła we mnie tak gigantyczny wstrząs emocjonalny. Obudzi, a wręcz niczym wyjąca z remizy syrena refleksję głęboką wymusi - mimo iż jego filmowa forma cicha. Dotknie mnie nie bezpośrednio, ale też ekstremalnie na poziomie elementarnej ludzkiej wrażliwości, która to wrażliwość reaguje na cierpienie i tragedie, które przecież tylko przy odrobinie dobrej woli i empatii są tak łatwe do uniknięcia. Tożsamość seksualna i dojrzałość osobowościowa - pięknie ten problem jest tutaj podniesiony i zinterpretowany, a ja przy okazji nie mam oporów by przyznać, iż pomimo braku we mnie religijnej wiary, to ta rozmowa Daniela z kapłanem odpowiadała moim osobistym wątpliwościom. Tylko prawda nas wyzwoli, a prawda jest taka że nie pozwolimy zabić w sobie dobra, póki w taki sposób docierać będziemy do ludzkich sumień. Dając odpór wszystkim naszym strachom!
P.S. Nie mam pewności czy te moje wywody trzymają się kupy i mają większy sens, niż tylko jako pobudzone emocjami reakcje na ból chaotyczne słowa.
czwartek, 17 lutego 2022
Gagarine (2020) - Fanny Liatard, Jeremy Trouilh
Historia obrazkowa, historia i obrazki, a z nich utkana opowieść przemyślana i spójna. Opowieść ze społecznym kontekstem, wrażliwym zamysłem i artystycznym sznytem. Kino ambitne, kino mądre, kino z przesłaniem i wizualnym urokiem. W nim niziny społeczne, emigracyjna bieda mieszkająca na osiedlu symbolu, powstałym na cześć pierwszego człowieka w kosmosie i jego nazwiskiem ochrzczonego. Tutaj życie niedorostków się toczy i jest w nim zarazem prostota codziennych rytuałów zaspokajających podstawowe potrzeby, jak i romantyczna wręcz myśl ratowania wspomnianego symbolu. Utopijny pomysł próby ocalenia jednego z blokowiskowych betonowych klocków jaki pojawia się w głowie jednego ze smarkaczy, zmienia się w desperackie przetrwanie w warunkach niesprzyjających wręcz ekstremalnie. Młody Youri jest pionierem, tak jak ten legendarny Jurij. Ten drugi był symbolem, ten pierwszy symbolem tutaj zostaje. Patrzeć w gwiazdy, sięgać gwiazd to też przeobrażać swoje najbliższe otoczenie i środowisko. Zmieniać na lepsze, indywidualnie lub ze wsparciem grupy, choć to wszystko skomplikowane, bo ludzie są rożni, często uczą się być niezaradni, staja się uzależnieni od pomocy. Ale nie o tym jest debiutancki pełnometrażowy film tandemu Fanny Liatard, Jeremy Trouilh. On po kilkudziesięciu minutach jest zaskakująco o czymś innym i to o czym jest i jaki jest, to naprawdę petarda. Młodzieńczy romans, oniryczna fantazja, tudzież zaangażowany społecznie, wzruszający reportaż, który z gracją przeobraża się właśnie w to pierwsze i drugie. Dlatego mnie zahipnotyzował i bardzo głęboko na finał poruszył.
P.S. Mnie ta opowieść wkręciła, momentami zahipnotyzowała a na pewno oczarowała. Ktoś powie że to lewacka propaganda pro-emigracyjna, dla mnie wyraz zwykłej ludzkiej wrażliwości, którą agresywny kapitalizm i powiązane z nim totalnie niesprawiedliwe podziały społeczne systematycznie skutecznie mordują. Tak, tak, każdy ma równe szanse, a tu w oku jedzie mi k***a czołg.
środa, 16 lutego 2022
Les Misérables / Nędznicy (2019) - Ladj Ly
wtorek, 15 lutego 2022
Lokatorka (2021) - Michał Otłowski
Pierwszy mankament filmu Otłowskiego, to problem techniczny, powiązany z cięciem kosztów - który widać i nie ma sensu się nad nim rozwodzić, bo to mniej ważne niż temat jaki podejmuje. Drugi zaś to aktorstwo - w niektórych przypadkach po prostu sztuczne, często warsztatowo zaskakująco słabe, jak na znane od lat twarze. Po trzecie, traktowanie tematu przede wszystkim w kategorii sensacji i pod tą cechę nakręcający potencjalną oglądalność - choć absolutnie nikt nie ma prawa stawiać Otłowskiego w tym samym rzędzie co hieny w osobie Patryczka Vegi. A teraz plusy, w tym pierwszy dla równowagi, to kilka naprawdę dobrych kreacji na tle masy manieryzmów. Przedmiot do refleksji o wartości społecznej i piętnowanie patologii urzędasów za naszą, milionów frajerów krwawicę - bez względu na to kto aktualnie przy korycie tuczony. Przekonujące materii merytorycznej wyeksponowanie i umiejętne w scenariuszu emocjami granie. Strach w oczach ludzi potraktowanych jak śmieci i ogólnie szokujące, ale chyba już nikogo nie zaskakujące metody zdobywania korzyści majątkowych przez wszelkie układy polityczno-kryminalne. Dalej policjantka nieopierzona z ideałami i jej zderzenie z realiami. Wokół niej sieć powiązań i zmowa milczenia. Policjanci skorumpowani, urzędnicy umoczeni i w białych rękawiczkach na zlecenie kryminalistów konieczne papierki podpisujący. Nóż się w kieszeni otwiera że cwaniactwo nas wszystkich na każdym kroku po odzyskaniu politycznej wolności obgryza/obgryzało i to cyniczne łachuderstwo w kolejnych wcieleniach wykorzystując kolejne okazje dalej do kości obgryza. Prawo chroni tylko tych którzy na treść tego prawa wpływ mają i na nasze wyraźne życzenie lub przy naszej milczącej aprobacie do k**** nędzy świętym demokratycznym prawem tego prawa wyłącznie tuczenie najgrubszych ryb w naszym ultra patriotycznym stawie. Sam obraz reżysera niezłego Jezioraka, to film jako wartość artystyczna poprawny, tak jak to bywa kiedy mamy najczęściej do czynienia z dramatem quasi dokumentalnym o charakterze społecznym. W dwóch częściach jakby on w tym wypadku podany. Pierwszej jako właśnie poruszający dramat społeczny i drugiej kryminału, dokumentującego śledztwo uczciwie prowadzone z początku wyłącznie nieoficjalnie, ze zwykłej potrzeby dochodzenia prawdy i sprawiedliwości. Nie zgodzę się przy okazji z opiniami, iż pierwsza wyrasta ponad drugą, bowiem obie rzetelnie autentyczną historię na język filmu fabularnego przekładają, a wątek dochodzeniowy i kryjące się za nim układy przestępczo-urzędnicze z udziałem służb post-peerelowskich niepozbawiony jak w kilku miejscach, gdzie przed seansem przeczytałem i gdzie stadnie utyskiwano, właściwej dramaturgii i napięcia. Sprawa niby szeroko znana, ale nie każdy przecież śledzi z zapartym tchem codzienne doniesienia medialne, tych mediów które przez ładnych kilka lat sprawę ignorowały, czy tych, które z jednych bulwersujących afer czynią poprzez rozgłos bat na przeciwników politycznych, a inne zamiatają pod dywan, z powódek własnego interesu lub wprost chroniąc swoich.
poniedziałek, 14 lutego 2022
All Them Witches - ATW (2018)
niedziela, 13 lutego 2022
Sweeney Todd: The Demon Barber of Fleet Street / Sweeney Todd: Demoniczny golibroda z Fleet Street (2007) - Tim Burton
Ależ ta jeszcze względnie niedawno wypasiona czołóweczka to się postarzała. Nie ma w tym jednak zaskoczenia, bo rozwój grafiki komputerowej jest błyskawiczny i to na co tutaj ówczesne możliwości pozwoliły, dzisiejszy dzień surowo każe oceniać. Mam to przekonanie, iż możliwości techniczne to zawsze broń obosieczna i trzeba ogromnej wrażliwości w jej wykorzystaniu aby tandety nie przeforsować. Tim Burton zdaje się iż tutaj przesadził i jak smarkacz przeholował z zastosowaniem śmiałych rozwiązań w kwestii scenografii podrasowanej grafiką. Wyszło niby ciekawie ale kiczowato i sam pomysł na musicalową formułę już dzisiaj zdaje się mniej kontrowersyjny od właśnie pozbawionego umiarkowania posiłkowania się możliwościami technologicznymi. Wyszło tym samym bardziej groteskowo od pierwotnych założeń, a to przekonanie dopiero dzisiaj jest jak diabli wyraźne. Piętnaście lat i ząb czasu nadgryzł formę wizualną, jednak nie ma co dramatyzować, bo to przecież kino burtonowskie, więc programowo karykaturalne wrażenie estetyczne kroczy przed tym powiązanym z treścią. Wizja nastawiona na wzrokowe doznania, jak z filmu przez grafików animowanego i aktorstwo przerysowane, a do tego śpiewające dialogi. Quasi musical ożeniony z konkretną makabreską, który wzbudzał i wzbudza mieszane moje uczucia. Jak wspomniałem kiedyś przez wzgląd na śpiewającego Johnny'ego Deppa czy Helen Bonham Carter, a obecnie odbierającą ducha sterylność obrazu. Niemniej jednak (uśmiecham się) posiada jakiś wyjałowiony z emocji i pozbawiony gustu czar i na sto procent wyróżnia się własną tożsamością, a to chyba wystarczy bym go nie traktował jako porażki - choć rzecz jasna do moich ulubionych filmów Tima Burtona go nie zaliczę. W sumie jak większości z tego co sobie nie umyślił i potem pomysłu własnego w produkt kinowy obrócił. Powyżej chyba wystarczająco dałem do zrozumienia, ze Demoniczny golibroda z Fleet Street do nich nie należy.
P.S. W sumie to nie wiem czy nie powinienem się zebrać na odwagę i napisać że Tim Burton już dawno w moich oczach stał się zakochanym w tandecie artystowskim onanistą, o dziecięcej wyobraźni i bez niczego ważnego do powiedzenia. Napisałbym tak gdyby nie dwa trzy tytuły z jego dorobku, które przed tak radykalną oceną jednak go ratują.
sobota, 12 lutego 2022
Ozzy Osbourne - Blizzard of Ozz (1980)
piątek, 11 lutego 2022
Gangs of New York / Gangi Nowego Yorku (2002) - Martin Scorsese
Rozpoczyna się od nawet jak na Scorsese wyjątkowo brutalnej sceny rzezi, której nie powstydziłby się żaden spektakularnie batalistyczny obraz o średniowieczu. Szczękiem żelastwa i makabryczną furią walczących ulicznych plemion, sfinalizowaną zaczynem dla dalszej fabuły. Startuje ujęciem krwawej masakry i jednocześnie jak na owe czasy odważnie unowocześnionej poprzez użycie teledyskowego wręcz montażu i w tle fragmentami zaskakująco współczesnej muzyki. O zemście ta historyczna przypowieść, o wendecie dla której tło stanowi rosnąca nowojorska metropolia. Z rozgrywkami politycznymi w nowo powstałej demokracji, której podstawę tworzyły przynależnościowe rozliczenia i nimi tak naprawdę ustawicznie były infekowane. Opowieść z czasów wojny secesyjnej o miejscu zwanym Five Points - królestwie slumsów, gnieździe przestępczości, dzielnicy czerwonych latarni, wylęgarni buntów i rozruchów, jednym słowem nowojorskiej Sodomie i Gomorze. O miejscu w którym trzeba walczyć o przetrwanie, często życie, gdzie o świcie egzekucje, a o zachodzie taneczna zabawa. Wartko zmontowana i dzięki temu utrzymująca wysokie tempo, lecz nie oszczędzająca też wątków ckliwych produkcja karmiąca się etnicznymi konfrontacjami emigrantów i tubylców o wpływy. W atmosferze jedynie zachowania pozorów praworządności (szczególnie kiedy łamie się prawo) kompletny chaos, bajzel na kółkach, przemoc powodująca przemoc i oczywiście z kolei przez tą przemoc napędzana. Wprost kompletna anomia, a tym samym przestrzeń do rodzenia się gangów doprowadzających miejsce do przerażającego rozkładu moralnego. Innymi słowy Scorsese swobodnie interpretując powieść Herberta Asbury’ego ukazującą życie XIX wiecznych nowojorskich rzezimieszków oddał hołd miastu zbudowanemu z krwi i udręki. Powstało rozgrzewające dynamiczne widowisko, w którym dosłowność i bezpośredniość ściera się z rozmachem scenograficznym i jak myślę nazbyt komiksową estetyką wizualną, podbitą momentami tarantinowską przesadą. Powstało widowisko które swego czasu porwało wielu, ale ja akurat nigdy w odróżnieniu od tej większości w pełni nie uległem jego walorom. Chyba że mowa o przeszarżowanej lecz dzięki temu genialnej roli Daniela Day-Lewisa. Ona z nieprzesadnie udanego i jak mam wciąż wrażenie poszukującego dla Scorsese świeżego języka filmowego obrazu zrobiła coś więcej. Przynajmniej nie wyobrażam sobie tutaj braku tak charyzmatycznego aktora - szczególnie kiedy jego robota równoważy bardzo przeciętną i o zgrozo potwornie kojarzącą się z melodramatycznością niby z jakiegoś Titanica kreację Leonardo DiCaprio.
czwartek, 10 lutego 2022
The Green Mile / Zielona mila (1999) - Frank Darabont
Jeden z chyba największych blockbusterów w historii kina i tak przy okazji dodać należy, że znakomicie wyprodukowany, jednak bardzo szczwany produkt hollywoodzkich decydentów, którzy dobre pieniądze powierzyli sprawdzonemu przy okazji podobnego sukcesu Skazanych na Shawshank Frankowi Darabantowi. Nie widzę sensu by szeroko pisać jaką to wyciskającą łezki historię adaptacja powieści Stevena Kinga opowiada, bowiem wszyscy z pokolenia przed milenijnego wiedzą i znają, a i już zapewne też większość dorosłych przedstawicieli kolejnego pokolenia, którzy klasycznym kinem zainteresowani pewnie poznali - bo każda mama i każdy tata, każda ciocia i każdy wujek był zachwycony, każdy z nich od lat proponuje, każdy wreszcie twierdzi uparcie że film za-je-bi-sty. Ale pokrótce przypomnę - jest to fabuła wycacana i wychuchana, idealnie pod gusta widza statystycznego skrojona, więc nie dziwią ochy i achy, jak nie zaskakuje, że widz bardziej wymagający będzie choć nieco kręcił nosem, pod nosem tym zadartym sobie oczywiście sarkając. Materiał wyjściowy, coby nie dostrzegać w nim wątków biblijnych i ich banalności nie krytykować, to na hicior kinowy nadawał się znakomicie, więc zepsucie go wchodziło w grę, chyba wyłącznie wówczas, gdyby za jego obróbkę zabrał się kompletny dyletant pozbawiony wręcz rzemieślniczego warsztatu czy elementarnego poczucia smaku, a Darabont absolutnie do tej reżyserskiej kategorii wtedy nie należał. Stworzył więc człowiek dzieło jak na standardy kina mainstreamowego wielkie i w swojej wymowie oczywiście emocjonalnie szlachetne. Nikt nie pozostaje bowiem obojętny wobec jego warstwy trafiającej wprost do serduszek i tej zacnej historii która przez trzy godziny poruszenie i wzruszenie wywołuje. Jej rozbudowany koncept i powiązanie z metafizycznym aspektem daru z niebios i tego daru właściwym wykorzystaniem (nawet za cenę życia dla dobra przez dobro i w dobrze), może i trąca łopatologią, lecz trudno też nie uznać z punktu widzenia szycia produktu idealnie na miarę klienta, że wszystko doskonale zostało przemyślane, wyważone idealnie i nic nie brakuje ani nie ma się czego czepić że przesadzone. Śmiertelnie poważny charakter jak to w popularnym kinie zza oceanu przełamany jest poczuciem humoru (to dobrze) i obficie potraktowany zbyt standardowymi szablonami myślenia (to chyba źle). Czasem taka pogoń za harmonią i równowagą nie odbija się korzystnie na osiągniętym rezultacie, ale w przypadku Zielonej mili absolutnie mnie ona zaskakująco nie przeszkadza, a film do bólu klasyczny formalnie robi wrażenie sięgania absolutu. Sprawiedliwość to taka skomplikowana i bardzo rzadko naturalnie realna do osiągnięcia sytuacja, że potrzeba jej czasem pomóc. Zatem ja też jej teraz pomagam i prosto w twarz prześmiewcom rzucam moją dla Zielonej mili przychylność.
P.S. Tom Hanks miał to szczęście, iż zagrał w mnóstwie kultowych tytułów i te tytuły miały tyle samo fartu że właśnie jego zatrudniono, bo często dzięki swym kreacjom wyniósł je na wyżyny filmowej sztuki. Zielona mila jednak obok bezdyskusyjnie fenomenalnego i zasłużenie wynoszonego na piedestał Forresta Gumpa, to dla Hanksa myślę akurat nie do końca uzasadniony największy sukces artystyczny. Gra tu jak zwykle i efekt uzyskuje też taki po raz kolejny bliźniaczy, ale akurat nie o nim ja teraz tutaj. Ja teraz tutaj o obłędnym i to dosłownie (bowiem wystrugał niezłego wariata) Samie Rockwellu, który kapitalnie obecnością swojej postaci przeciwdziała mdłościom z przedawkowania słodkości. Za co należy rzecz jasna równie głośno podziękować wyobraźni i wyczuciu Pana Kinga.