Mimo iż dorobek filmowy Justina Kurzela wciąż jeszcze patrząc przez pryzmat dojrzałego wieku nikły, to jak się zdaje obserwując reakcje na dotychczasowe prace reżysera bardzo wyrazisty. Nie mnie jednak wypowiadać się szczegółowo o tym co Australijczyk do tej pory nakręcił, bowiem znam po prawdzie wyłącznie jego ambitnie rozbuchaną adaptację teatralnego Makbeta. Myślę pomimo powyższego, że nie będzie fałszywym stwierdzeniem, iż potrafi on wytworzyć w swoich obrazach niesamowity klimat – innymi (bardziej niewyszukanymi słowy), wejść z buta w ograniczoną przestrzeń produkcji znaczących w walce o najwyższe trofea filmowe, z kinem surowym o potwornie wymagających czasach, w których okoliczności wykuwają najsilniejsze charaktery. Prawdziwa historia gangu Kelly’ego zdaje się być idealnym przykładem ożenienia fenomenalnej oprawy wizualnej, której istotą mroczny realizm, z głęboko doświadczoną praktyką wiarygodną psychologią, zawartą w opowieści o wzrastaniu pośród przemocy w ustawicznej walce o przetrwanie. Geneza potwornie poharatanej osobowości tytułowego Neda Kelly'ego jest tutaj sugestywnie opisana i nie pozostaje po seansie nic chyba do dodania, bowiem żadne pytanie nie pozostaje bez odpowiedzi - czy to wprost, czy też pomiędzy wierszami. Podła rzeczywistość wśród podłych ludzi, którzy podłych rzeczy doświadczyli, wychowuje kolejne pokolenia podłości. Tak pokrótce można by streścić sens historii krótkiego życia Neda Kelly’ego, jeśli nie spojrzy się głębiej i nie dostrzeże tego, co wydaje się, iż Kurzel przede wszystkim miał intencje swoim najnowszym filmem widzowi przekazać. Mianowicie dorastając w tak potwornych warunkach socjalizacyjnych, będąc poddawanym kolejnym obciążającym psychicznym próbom, odbierającym konsekwentnie nie tylko dzieciństwo, ale i niemal wszelkie ludzkie odruchy, nie trudno zostać szaleńcem z nienawiści wobec nie tylko podkreślonej w fabule niesprawiedliwości. Zastanawiam się tylko (albo w ten sposób prowokuję tu pytanie), czy Kurzel poprzez zaakcentowanie okrutnej prawdy miejsca, czasu i warunków uspołecznienia, miał bezwarunkową intencje usprawiedliwiania tytułowej postaci, czy tylko jak oczywiste okoliczności myślę sugerują, wydobył na wierzch wciąż kamuflowaną przez dążące do konstruowania prostych wyjaśnień półumysły prawdę, że nic nie jest czarno-białe? Ten film za sprawą intelektualnego dna drugiego i dojmującej formuły, to wielkie wyzwanie - gigantyczne obciążenie psychiczne dla widza w sensie odzwierciedlenie realizmu sytuacji i zawartego w napisanym przez życie scenariuszu materiału do etycznej oceny. Ten film to jak słyszymy w jednej ze scen, historia człowieka w drodze na stryczek. Jak poniektórzy filmowi koneserzy nie bez powodu piszą - historia ukazana w wizjonerskiej formie i przy udziale genialnego aktorstwa.
piątek, 26 czerwca 2020
True History of the Kelly Gang / Prawdziwa historia gangu Kelly'ego (2019) - Justin Kurzel
Mimo iż dorobek filmowy Justina Kurzela wciąż jeszcze patrząc przez pryzmat dojrzałego wieku nikły, to jak się zdaje obserwując reakcje na dotychczasowe prace reżysera bardzo wyrazisty. Nie mnie jednak wypowiadać się szczegółowo o tym co Australijczyk do tej pory nakręcił, bowiem znam po prawdzie wyłącznie jego ambitnie rozbuchaną adaptację teatralnego Makbeta. Myślę pomimo powyższego, że nie będzie fałszywym stwierdzeniem, iż potrafi on wytworzyć w swoich obrazach niesamowity klimat – innymi (bardziej niewyszukanymi słowy), wejść z buta w ograniczoną przestrzeń produkcji znaczących w walce o najwyższe trofea filmowe, z kinem surowym o potwornie wymagających czasach, w których okoliczności wykuwają najsilniejsze charaktery. Prawdziwa historia gangu Kelly’ego zdaje się być idealnym przykładem ożenienia fenomenalnej oprawy wizualnej, której istotą mroczny realizm, z głęboko doświadczoną praktyką wiarygodną psychologią, zawartą w opowieści o wzrastaniu pośród przemocy w ustawicznej walce o przetrwanie. Geneza potwornie poharatanej osobowości tytułowego Neda Kelly'ego jest tutaj sugestywnie opisana i nie pozostaje po seansie nic chyba do dodania, bowiem żadne pytanie nie pozostaje bez odpowiedzi - czy to wprost, czy też pomiędzy wierszami. Podła rzeczywistość wśród podłych ludzi, którzy podłych rzeczy doświadczyli, wychowuje kolejne pokolenia podłości. Tak pokrótce można by streścić sens historii krótkiego życia Neda Kelly’ego, jeśli nie spojrzy się głębiej i nie dostrzeże tego, co wydaje się, iż Kurzel przede wszystkim miał intencje swoim najnowszym filmem widzowi przekazać. Mianowicie dorastając w tak potwornych warunkach socjalizacyjnych, będąc poddawanym kolejnym obciążającym psychicznym próbom, odbierającym konsekwentnie nie tylko dzieciństwo, ale i niemal wszelkie ludzkie odruchy, nie trudno zostać szaleńcem z nienawiści wobec nie tylko podkreślonej w fabule niesprawiedliwości. Zastanawiam się tylko (albo w ten sposób prowokuję tu pytanie), czy Kurzel poprzez zaakcentowanie okrutnej prawdy miejsca, czasu i warunków uspołecznienia, miał bezwarunkową intencje usprawiedliwiania tytułowej postaci, czy tylko jak oczywiste okoliczności myślę sugerują, wydobył na wierzch wciąż kamuflowaną przez dążące do konstruowania prostych wyjaśnień półumysły prawdę, że nic nie jest czarno-białe? Ten film za sprawą intelektualnego dna drugiego i dojmującej formuły, to wielkie wyzwanie - gigantyczne obciążenie psychiczne dla widza w sensie odzwierciedlenie realizmu sytuacji i zawartego w napisanym przez życie scenariuszu materiału do etycznej oceny. Ten film to jak słyszymy w jednej ze scen, historia człowieka w drodze na stryczek. Jak poniektórzy filmowi koneserzy nie bez powodu piszą - historia ukazana w wizjonerskiej formie i przy udziale genialnego aktorstwa.
czwartek, 25 czerwca 2020
Curtiz - A magyar, aki felforgatta Hollywoodot / Curtiz – Węgier, który wstrząsnął Hollywood (2018) - Tamas Yvan Topolanszky
Czarno białe filmy
posiadają wyjątkowo nasycony wizualnymi doznaniami klimat, póki jednak na starcie już nie
spieprzy go jakiś kiepski netfilxowy lektor. Tym razem jednak głos czytający to doskonale znane brzmienie, które dodaje, a nie odbiera produkcji atmosfery. Donoszę od początku, iż bardzo
przypadła mi do gustu ta pasji pełna węgierska robota, której fabuła osnuta
została wokół rdzenia, jakim kulisy powstawania mega produkcji hollywoodzkiej z
lat czterdziestych - tytułu po latach urosłego do statusu kultowego.
Romantyczna Casablanca, bo ona bohaterem tła, to klasa sama w sobie i wszystko co o niej przez wszystkie lata napisano to prawda. Który jednak z jej
wielbicieli do tej pory wiedział, że (i tutaj po seansie wpiszcie sobie czego
się dowiedzieliście) ile ciekawych kontekstów jej geneza zawiera. Casablanca
to akurat jedno, a drugie co równie interesujące, to fundamentalne dla tej biograficznej opowieści odkrywanie postaci Michaela Curtiza (właściwie Manó Kaminera) - człowieka odpowiedzialnego za jej finałowy
kształt. Osobowości tajemniczej, o wyrazistej charakterystyce łączącej sprawnie spore
ambicje i arogancki styl bycia – której zagmatwanej historii życia co zrozumiałe Tamas Yvan Topolanszky nie odkrył dla widza w całej możliwej okazałości. Zatem kto lubi drążyć,
niech sobie tej przyjemności nie odmawia. Ja ze swojej strony polecam gorąco
tą naturalnie okrojoną do podsycających fascynację faktów klimatyczną biografię, jeśli nawet niczym wyjątkowym prócz zakulisowych
ciekawostek nie zaskakuje i zwyczajnie jeśli sukcesywnie urzeka, to czyni to dość prostymi metodami, nawiązując
bezpośrednio fakturą formy do może już archaicznej, ale wciąż czarującej ulotną magią tonacji czerni i bieli oraz kombinacji jazzu i dymu papierosowego.
wtorek, 23 czerwca 2020
The Farewell / Kłamstewko (2019) - Lulu Wang
Orient niemal pełną
gębą na ekranie. Kino chińskie wyprodukowane pod patronatem bardzo prężnej młodej amerykańskiej fabryki snów (Studio A24). Kino dość ostatnio głośne, licznie na prestiżowych spędach nagradzane - przynajmniej nie do przeoczenie dla w miarę zainteresowanego
ambitnym filmem weekendowego kinomaniaka. Przez pryzmat podstawowej komórki
społecznej scenarzystka i reżyserka opisuje w tle przemiany we współczesnym społeczeństwie
chińskim. Najważniejszy jest jednak temat więzi pokoleniowej w okolicznościach
nieuchronnego odchodzenia jednego z jej członków i charakterystyczna dla azjatyckiej
mentalności potrzeba stosowania małych kłamstw w przekonaniu ochraniania
bliskich przed druzgocącą prawdą o stawaniu oko w oko z kwestiami ostatecznymi.
Muzyka Alexa Westona, a dokładnie zaangażowany na tą okoliczność prawdopodobnie
kwartet smyczkowy, z subtelnymi minimalistycznymi wokalizami, tworzy
fenomenalny klimat i motyw przewodni dla obyczajowej kameralnej opowieści. Historii uroczo chwilami przerysowanej, posiadającej specyficzny czar i w skrócie o uniwersalnym wydźwięku - nawet jeśli w kwestii kultury i obyczajowości, to nieco inna od naszej zachodniej miara. To jest też jak myślę, mimo ambitnie komediowego zacięcia film trudny w odbiorze, wymagający otwartości i przede wszystkim relatywnie szerszej wiedzy okołokulturowo-mentalnej, by w pełni został zrozumiany - jak domniemam w europejskim
spostrzeganiu w nieodsłaniający całkowicie wszystkich swoich walorów i prawd w
nim zawartych. To zrozumiałe, brak mnie też wszelako znajomości powiązanych z szerokością i długością geograficzną kontekstów. Co ciekawe jednak, że przy odrobinie szerzej otwartych oczu, jest w nim sporo ważnego do trafnego odczytania, a poza tym wiele w tym smutnym
filmie cierpkiego poczucia humoru zdejmującego z niego poniekąd częściowo dramatyczny ciężar gatunkowy. Podsumowując, niezwykle poruszający obraz z
rodzaju tych, w których między słowami gejzery emocji tryskają, lecz
odpowiednio kamuflowane, przez co prawdziwe do bólu. Wyjątkowo dojrzałą jest on
lekcją bycia, z optymistycznie przewrotną puentą i zapadającymi na długo w pamięć postaciami.
poniedziałek, 22 czerwca 2020
Canción sin nombre / Piosenka bez tytułu (2019) - Melina León
W pogrążonej w
gospodarczym kryzysie egzotycznej peruwiańskiej rzeczywistości, przy udziale
newralgicznej artystycznej strony wizualnej, rozgrywa się historycznie w faktach
zakotwiczony dramat matki pozbawionej tuż po porodzie córki. Obraz nakręcony
przy użyciu technik nawiązujących wąskim formatem i w szarościach zatopioną kolorystyką do kina lat
sześćdziesiątych, spojrzenie natomiast na wymiar polityczno-społeczny opisanych
wydarzeń współczesne. W pewnym sensie ze względu na miejsce
akcji, czyli Amerykę łacińską może to być produkcja kojarząca się z wielokrotnie
nagradzaną Romą Alfonso Cuaróna, ale też mimo podobieństw posiadająca swój charakterystyczny
skromniejszy sznyt, bez udziału rozbuchanej machiny realizacyjnej. Zasługuje na
uwagę zarówno przez pryzmat podjętej poruszającej tematyki, ale i właśnie
formuły obrazowej. Właściwie ograniczone do minimum tło muzyczne, tylko chwilami
buduje dodatkowo nastrój depresyjnej grozy, a poza tym całość narracyjna skompresowana jest do surowej relacji z obserwacji ludzkiego dramatu odbywającego się w okolicznościach życia w państwie
bezdusznej totalitarnej dyktatury. Jednostka w tym bezlitosnym świecie funkcjonująca, podporządkowana zostaje
państwowej machinie, stając się mało znaczącym trybem odhumanizowanej filozofii wyzysku w
najpodlejszym wymiarze. Jej bezsilność wobec sytuacji w indywidualnym przypadku
mnożonym ówcześnie być może nawet w tysiącach, staje się przejmującym świadectwem licznych osobistych dramatów. Może nie jest to kino szczytowych umiejętności opisywania poruszającej historii, ale mimo to niewątpliwie warto poświęcić mu nieco ponad półtorej godziny.
niedziela, 21 czerwca 2020
Protest the Hero - Palimpsest (2020)
Uradowany już byłem w chwili gdy internet donosił, że Protest the Hero z pełnowymiarowym studyjnym krążkiem w połowie 2020-ego roku powróci, bowiem czekając od długich siedmiu lat oraz w międzyczasie stykając się z dość mało optymistycznymi wieściami z obozu grupy, obawiałem się mocno o ich dalszy los - włącznie z możliwością zarzucenia ostatecznego działalności. Wydany własnym sumptem w okolicach końca 2016-ego roku (z tego co pamiętam po zorganizowaniu zbiórki w sieci) mini album Pacific Myth udowadniał, że talentu i pomysłów im nie brakuje i jakości mu chłopaki nie poskąpili - ale jedno kwestia artystycznej kondycji, drugie problemy natury obiektywnej, więc różnie mogło być. Teraz już od kilku dni znam sprawę z autopsji, wiem zatem iż piąty długograj w historii wesołych Kanadyjczyków pęka w szwach od ferii motywów, plamy nie dając i dostarczając kolejnego znakomitego materiału w charakterystycznym dla nich rozbuchanym stylu. Palimpsest jest pięknie rozmarzony, a nawet romantycznie uduchowiony w ultra melodyjnych refrenach czy w kilku przypadkach arcy miłych dla ucha zamykających kompozycje frazach. Gdzieś pomiędzy energetyczne kawałki powbijano quasi orkiestracyjne miniaturki, świetnie kontrastujące z niezwykle żywymi strukturami głównych wątków pozostałych bodajże dziesięciu utworów. Może szkoda (a może nie), że zawartość poprzedniego mini nie została chociaż po części zagospodarowana (ale niby po co?) na najnowszym wydawnictwie, a ten jeden może dwa świeże numery o mniej wyrazistej pajęczynie finezyjnych zagrywek nie ustąpiły im miejsca. W tym jest drobny minus Palimpsest, że zdaje się materiałem jeszcze silniej przesiąkniętym chwytliwością (ze złudnie symfonicznym zacięciem) od Violition, a mnie brakuje od czasu właśnie wydania wspomnianego nieco więcej technicznego pierdolnięcia, nie oglądającego się na walory umelodyjniające. To są jednak życzenia na przyszłość, a ta może przynieść większe zmiany (powinna), albo powolna ewolucja trwać będzie, bądź (czego sobie nie życzę), Protest the Hero zaginie z przyczyn praktycznych - bo na ile to popularne granie? Na razie mimo wszystko nie ma co sięgać zbyt daleko poza widnokrąg i radować się póki jest okazja, że goście pozostają zdeterminowani i naładowani pozytywną energią wciąż serwując z powodzeniem gęste przestrzenne aranżacje z kluczowymi manewrami wiosłowymi i tą jedyną w swoim rodzaju wokalną ekwilibrystyką kapitalnego Rody Walkera. Podkreślę jednak, że chciałby aby ci "motherfuckers" pozwolili sobie na bycie jeszcze bardziej "crazy". :) Bo mają na to papiery!
sobota, 20 czerwca 2020
Lamb of God - Lamb of God (2020)
Najnowszy Lamb of God z powodzeniem dobrym riffem stoi! Ponadto nie brakuje mu dynamicznych galopad, basowego bulgotu, zadziornego okładania zestawu perkusyjnego, mrocznego klimatu, nieco urozmaiceń w postaci uatrakcyjniających osłuchaną formułę dodatków i oczywiście maksymalnie zaangażowanego warczenia Randy'ego Blytha (aż mu żyły przy skroni wyłażą :)). Z tej młócy wylewa się panteropodobna surówka od lat i od początku kapitalne nawiązania do legendarnej ekipy braci Abbottów w wykonaniu owieczki nie przestają mnie cieszyć, choć powtarzalność z czasem powinna ostudzić moją ekscytację do poziomu odhaczania z obowiązku nowych krążków. Coś tkwi jednak w tym lambowatym graniu, co zawsze nakręci mnie na kolejne kompozycje i one zaś w praktyce udowodnią (czasem z nawiązką nawet), że warto było zainteresowanie w sobie pielęgnować. Poprzedni album kopał równo, a poza tym zawierał w sobie dwa ożywiające akty w postaci gościnnego udziału dwóch nietuzinkowych artystów metalowo-rockowej sceny. Obecny równie ostro obija potylicę i pielęgnuje przed pięcioma laty zainicjowaną tradycję wspierania się nazwiskami z pierwszej gitarowej ligi. Mimo wielkiej sympatii dla przynajmniej jednej ze wspierających ekipę Blytha gwiazd i uznania dla tej drugiej (mniej kojarzonej ;)) uważam jednak, że współpraca odpowiednio z Chino Moreno i Gregiem Puciato była bardziej wyrazista i odcisnęła głębszy ślad w numerach z ich udziałem. Najważniejsze mimo wszystko, że nagrany po pięciu latach burzliwej historii wokół ekipy z Richmond krążek, wciąga klejąc się do ucha nie gorzej niż to co wcześniej nagrali. Jestem więc w sumie kontent!
czwartek, 18 czerwca 2020
Luce (2019) - Julius Onah
Film ten posiada
rodowód teatralny, oparty został bowiem na sztuce przeniesionej na ekrany
kinowe. Ot prócz topowej obsady nic to jednak w sferze merytorycznej czy
wizualnej nadzwyczajnego, gdyż to tylko obraz poprawnie zrealizowany
warsztatowo, z niezłą oprawą dźwiękową na bazie całkiem interesującego
muzycznego motywu oraz z problematyką do rozważenia w sensie dylematu
społeczno-etycznego. Kręgosłupem nadętej rozkminy jest moralna zagwozdka,
wykorzystująca tematykę związaną z pochodzeniem etniczno-rasowym - bo złe
pochodzenie jest jak uparte owrzodzenie, leczy się je długo i może powrócić. ;)
Ostrzegam od początku nie bez powodu natychmiast wszystkich zainteresowanych
lojalnie, iż może chwilami nazbyt wydumana i sztucznie udramatyzowana. Z
nienaturalnymi dialogami wygłaszanymi w podniesionym tonie oraz skomplikowanym
bez potrzeby kluczowym szkopułem, ale mimo wszystko nie męcząca aż tak bardzo
jakby powyższe zdania wprost sugerowały. Dramat na ekranie jest wydumany, ale i
wzruszający, choć przez męczącą egzaltację nie w takim tonie jak akurat ja
lubię.
środa, 17 czerwca 2020
Cadillac Records (2008) - Darnell Martin
Jak pięknie tu
rozbrzmiewa seksowna muzyka, jakie tu zjawiskowo połyskują wymuskane gabloty. Taka to przeoczona jak się okazuje, bardzo fajna filmowa niespodzianka. O tym że coś
takiego zostało nakręcone dowiedziałem się absolutnie przypadkowo. Takie coś
nie byle jakie, całkiem sprawnie wyprodukowane, z niezłym tempem i drive'm, ale przede
wszystkim będące po części biografią typa co nazywał się Muddy Waters i grał
soczystego czarnego bluesa - i to granie dało mu sławę i jak to najczęściej
bywa również za dużo pokus, którym nie potrafił się oprzeć i które go nieźle
życiowo poturbowały. Nie jedyna to historia, której ofiarą sukcesu i sławy
rodzina gwiazdy, to schemat powszechny i powtarzalny. Ale nie tylko o nim ta
oparta na faktach opowieść, bowiem w zasadzie rdzeniem historia wytwórni
płytowej dla której nagrywali między innymi prócz Watersa jeszcze Chuck Berry i
Howlin' Wolfe. Biznes muzyczny od kuchni podczas seansu ogarniamy - ale taki
chyba wygładzony, albo nawet znacznie przypudrowany. Czasy wzięte pod lupę z
jednej strony uwalniające (dla kasy jaką białasy zbijały) potencjał „czarnego”
bluesa i soulu, ale też dla afroamerykanów przeklęte. Rasizm, segregacja rasowa,
okres wciąż jeszcze wtedy gówniany dla ciemnoskórych mieszkańców ziemi snu amerykańskiego
i chociaż zmiany były wówczas już blisko, a totalne niewolnictwo dawnym echem, to w
zasadzie niewiele się do wtedy właściwie zmieniło. Reżyserka która tą niespodziankę sprawiła dla mnie anonimowa, choć jak internet podpowiada całkiem dobrze
za swoje prace dotychczas oceniana. Obsada równa, bez fajerwerków i tylko ta
Pani Beyonce znana wielbicielom współczesnej odsłony R’n’B, bez przygotowania
aktorskiego, a naprawdę świetna.
wtorek, 16 czerwca 2020
All Is Lost / Wszystko stracone (2013) - Jeffrey C. Chandor
Nie bardzo rozumiem
jaki jest większy sens robienia tego rodzaju survivalowego kina, kiedy całość opowieści
sprowadza się wyłącznie do samotnego starcia bohatera z żywiołem. I tak sobie
teraz przypominam, że kiedy na przykład Cast Away Spielberga oprócz „robinsonowskiej”
idei, miał też coś więcej do przekazania, to akurat All is Lost można cenić
przede wszystkim za całkiem skuteczne przytrzymanie przed ekranem dzięki
przekonującej roli Redforda, udanej pracy operatorskiej (celnie współgrającej z
bardzo dobrymi efektami specjalnymi) i mimo mojego narzekania oczywiście
pośrednio świetnej kierowniczej ręki Chandora. Niestety sens i przesłanie to
banał, sprowadzony do postaci niczym nie zaskakującego instynktu przetrwania w
obliczu ekstremalnej sytuacji. Niemal niemy film oglądało się jednak więcej niż
znośnie, lecz jak staram się podkreślić bez większych emocji, bo
przewidywalność akcji nie dała szans na przeżycie większej kinowej przygody. I
tylko bezdyskusyjnie piękne zdjęcia błękitu oceanu naturalnie zachwycały.
piątek, 12 czerwca 2020
Amorphis - Eclipse (2006)
Po sporych sukcesach z początku lat dziewięćdziesiątych Amorphis bladł stopniowo, choć miewał momenty interesujące, które aż tak wyraźnie nie świadczyły (Tuonela, Am Universum) o zamykaniu się w formule bez przeszłości. Nawet gdy kończący współpracę z Pasi Koskinenem Far from the Sun nie był kompletnym niewypałem, to jednak czuć od niego było, że brak chemii pomiędzy wokalistą, a resztą składu nie wróży grupie świetlanej przyszłości. Stąd pojawienie się wraz z wydaniem Eclipse nowego członka na pokładzie odebrałem jako rozsądne nowe otwarcie, tym bardziej iż Amorphis zasilony został frontmanem z pokaźnymi możliwościami głosowymi. Siła gardła Tomi'ego Joutsena nie podlega myślę dyskusji, a charakterystyczne już dotąd interpretacje numerów (czyste wokalizy wspomagane growlem), nie straciły w nowej konfiguracji personalnej na jakości i wyrazistości. Tyle, że same kompozycje napisane wówczas przez sprawdzony team sprawiły, że Amorphis poszedł najprostszą z dróg możliwych - rozpoczynając trwającą do dzisiaj konsumpcję własnego ogona. Ograbili też tym samym Finowie własną twórczość z subtelności i rockowej lekkości znanej z tandemu Tuopnela/Am Universum, na rzecz konkretnej mocy kapitalnie ukręconego soundu i schematycznego powtarzania fraz na jedno kopyto. Fakt, takie "buty" jak Leave Scars, Born from Fire, Perkele (The God of Fire), Same Flesh, czy otwierający z impetem stawkę Two Moons kopią po zadzie znakomicie, a wykorzystane w nich folklorystyczne inklinacje (ach ta fińska muzyka ludowa :)), doświadczają proste konstrukcje więcej niż odrobiną klimatycznej egzotycznej melodyjności. Mimo wszystko trąci ta filozofia zbytnią prostotą aranżacyjną - we własnym sosie rozmemłując nową szansę. Darząc jednak Eclipse (spośród albumów nagranych z Joutsenem) sympatią największą, to nie napiszę, iż jest on czymś więcej niż wyłącznie świetnym, ale maksymalnie rzemieślniczym wyrobem. Cenię w nim tą pełnię życia, chwytliwość wespół z rzeczoną dynamiką i ze świetnie ukręconym epickim brzmieniem, ale z perspektywy lat minionych słyszę, że był Eclipse początkiem końca jeszcze podwówczas rokującego zespołu - schyłkiem ciekawego pomysłu na siebie, kresem poszukiwań. Osiadł wtedy Amorphis na mieliźnie, skąd do dzisiaj nie chce być może z własnej woli się wydostać.
czwartek, 11 czerwca 2020
Proxima (2019) - Alice Winocour
Niepospolity jest to dramat, bo
historii o wyprawach w przestrzeń kosmiczną było wiele, ale pośród nich rzadko
pojawiały się takie, które skupiały się przede wszystkim na aspekcie
psychicznym i kosztach związanych z napięciem obecnym przed misją, jakie astronauci ponoszą. Pozostawienie
rodziny, rozstanie, które niekoniecznie może być wyłącznie kilkudniowe lub góra
kilkumiesięczne. Tym bardziej staje się to kluczowe, gdy bohaterem jest kobieta/matka i izolacja
związana z poradzeniem sobie nie tylko ze stresem związanym z
niebezpieczeństwem czy ryzykiem, ale właśnie z zagłuszeniem tęsknoty i odruchów opiekuńczych,
będących fundamentalną częścią macierzyństwa. Za wybór kwestii kluczowych (hołd kobietom w kosmosie), daje ocenę
maksymalną, do aktorskiego rzemiosła także nie mogę się doczepić, bowiem robota
wykonana nie tylko przez Eve Green, to klasa bardzo wysoka, ale mimo że w ogólnym
rozrachunku to kino autentyczne emocjonalnie, to odrobinę zbyt płaskie, a nawet
jałowe, jeśli brać pod uwagę niemal kompletne zarzucenie napięcia i całkowitą jednostajność
narracyjnej struktury. Może nie jest to obraz mdły, bo pomimo unikania jakiejkolwiek
erupcji emocji, jest w nim uczuciowy tygiel, kamuflowany pod wymaganymi od
astronautki powściągliwością i opanowaniem. Stąd
ten maksymalnie kameralny, ponadto mocno złożony, lecz oszczędzający środki wyrazu (też te finansowe :)) seans, może się
podobać i pozostawić w człowieku głęboki ślad, ale rozumiem też, że przez specyfikę
formy nie każdego musi przekonać.
środa, 10 czerwca 2020
The Peanut Butter Falcon / Sokół z masłem orzechowym (2019) - Tyler Nilson, Michael Schwartz
Klimatyczna prowincjonalna
Ameryka, na swój surowy sposób urocza, z ludźmi z krwi i kości - zahartowanymi
ciężkim życiem w wymagających warunkach. Miejsce akcji już na starcie mnie
urzekło, a temat tej historii dodatkowo wielką sympatię wzbudził. Dwóch
uciekinierów, outsiderów o różnej przeszłości i różnych powodach, które ich osobne
ucieczki spowodowały. Finalnie jednak zbiegiem okoliczności wspólnie południowo-wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych podróżują (chyba Karolina Południowa), aby spełnić MAŁE marzenie, pozwolić
jednemu z nich stanąć oko w oko ze swoim WIELKIM bohaterem. Tak, brzmi to może banalnie, ale ta prosta historia to redneckowe kino drogi w uroczym kameralnym wydaniu traktuje o rzeczach prawdziwych, a przez to niezwykle ważkich.
Z dojrzałością i poczuciem humoru snuje balladę o ludziach bez lanserskiej pozy - o ich szczerości
i oddaniu, o przyjaźni szorstkiej, wykutej w trudzie i sprawdzonej, a przez to
trwalej jak liofilizowane żarcie. Jest też jeszcze jedno do wyróżnienia, to
kwestia obsady, bo tak jak w pierwszej kolejności Zack grający Zaka jest po prostu rozbrajająco prawdziwy, a Bruce Dern w epizodycznej roli należący szczególnie obecnie do
moich faworytów (czy też Thomas Haden Church, na zawsze pozostający dla mnie Lowellem ze Skrzydeł), tak Shia LaBeouf coraz częściej dzięki doskonale dokonywanym wyborom
kreacji akceptację dla swoich ról nabywa, to wreszcie czarująca urodą córka Melanie Griffith
i Dona Johnsona potrafi także pięknym duchem skraść serce. Poruszające w założeniach i realizacji, bogate emocjami feel good movie niedzielnym popołudniem obejrzałem. Mimo że pewnie przez pryzmat dzisiejszej epidemii egoizmu naiwne, to z miejsca awansujące w moim prywatnym rankingu do jednego z największych zaskoczeń obecnego sezony filmowego i faworytów gatunku.
wtorek, 9 czerwca 2020
Matthias & Maxime (2019) - Xavier Dolan
Trzecia we wstępie krótka scena i
natychmiast widać kogóż to film gości na ekranie. Mimo, że w najnowszej historii Dolan nie korzysta
bez opamiętania z charakterystycznych dla siebie ujęć teledyskowych, to tych kilka (bardziej obficie w drugiej fazie użytych), daje jednoznacznie do zrozumienia, że
wypracowana charakterystyczna maniera, określa pracę reżyserską tego wciąż
jeszcze młodziana. Tak na marginesie, to rzeczywiście niesamowite, że obecnie zaledwie 31-letni reżyser dysponuje już takim bogatym dorobkiem i do tego ten dorobek tak niezwykle już charakterystyczny. Ale temat wieku, jak i niewątpliwego talentu Dolana nieraz już w refleksjach filmowych
podnosiłem, więc teraz postaram się nie przeciągać, tylko przejdę, jeśli to już
możliwe do sedna. Sednem najnowszego obrazy Kanadyjczyka, po raz enty
relacje międzyludzkie (wplecione też płynnie te rodzinne), a dokładnie (co myślę nie zaskakuje), te
które mianem kontrowersyjnych, szczególnie w społeczeństwach konserwatywnych
określane. Tożsamość seksualna, związki nieheteronormatywne ubrane zostają przez Dolana w kameralnie poetycką formułę filmową o równym stężeniu
pierwiastka artystycznego (obraz, muzyka), jak i błyskotliwe przekazywanej
kwestii merytorycznej. Wszystko w tym obrazie wygląda wiarygodnie, a jego stronie
emocjonalnej należy się bez wahania przymiotnik poruszający - mimo iż w stu
procentach heteronormatywna osoba go tutaj używa. :) Bo to nie jest kwestia
osobistych przekonań czy odczuć, to sprawa naturalności w przekazywaniu prawdy
o indywidualnym człowieku, wciśniętym we wzorcowy wymiar funkcjonowania w społeczeństwie. Przekraczając granice dorosłości realizujemy przecież właściwy dla tradycji schemat rozwojowy (małżeństwo, kariera zawodowa), a nasze uczucia często schodzą na dalszy plan dla dobra
względnie komfortowej egzystencji, innymi słowy "świętego spokoju". Przez dwie godziny projekcji, ponownie u Dolana emocje wrzeć na moment nie przestają,
chociaż często głęboko one skrywane, pulsujące intensywnie pod powierzchnią i dla utrzymania napięcia oraz dynamiki opowieści, podług zasady - trzymamy się wiarygodności, więc stosujemy też ich
nagłe (gdy miarka się przeleje) eksplozje. W poruszający głęboko dramat, złożony z
segmentów, części które budują napięcie narracyjne i w przemyślany sposób
uderzają w odpowiednie emocjonalne tony, podążając składnie w kierunku
finałowego punktu kulminacyjnego i po drodze trzech, może czterech pośrednich jesteśmy przecież angażowani. Z udziałem mnóstwa ornamentów produkcyjnych, z kalejdoskopem intelektualnych dyskusji, nadpobudliwego dowcipu oraz z pięknym w tle, wzruszająco-przejmującym motywem muzycznym, bez którego
skuteczne uderzanie we wspomniane uczuciowe tony było pewnie niekompletne. Tak się właśnie kręci zmysłowo marzycielskie historie miłosne w tonie subtelnego dramatyzmu, kiedy jest się Xavierem Dolanem.
poniedziałek, 8 czerwca 2020
Sentenced - Frozen (1998)
Nie wszystkie względnie legendarne grupy powstałe na przełomie dziewiątej i dziesiątej dekady XX wieku, a rosnące w siłę i niestety z piedestału dość szybko spadające poznałem w momencie, gdy swoje najmocniejsze albumy wydawały. Przypadek Sentenced umieszczam właśnie pośród tych nazw, których krążki zagościły u mnie stosunkowo późno, a dokładnie w kontekście twórczości Finów już po wydaniu najbardziej reprezentatywnych płyt - takich jak Amok i Down. Albumów, które tyle samo różniło co łączyło - ale konkretem nawinę, gdy o nich będzie na blogu mowa. Teraz wjeżdża Frozen, czyli druga płyta nagrana z Ville Laihialą, a pierwsza sygnowana logiem Sentenced, jaka zagościła w moim kaseciaku w połowie lata 1998-ego roku. Sprężyna pozwalająca na zapoznanie się z muzyką Finów znajdowała się w jednym z wydań wszystkim metaluchom znanego periodyku wydawanego wówczas przez Mariusza Kmiołka. Tam Tomek Franczak pisał między innymi, że Frozen to fantastyczna lekcja jak grać gotycki heavy metal, stanowiąca doskonały materiał poglądowy jak powinien wyglądać ten gatunek AD 1998. To też siedząc wówczas w tego rodzaju graniu wciąż dość mocno, śledząc i poznając na bieżąco znane czy nowe formacje, nie potrafiłem przejść obojętnie obok tego rodzaju laurkowego tonu. No i świetnie że dałem się namówić i natychmiast po pierwszych odsłuchach (mimo, iż do specyficznego brzmienia łatwo nie było się przyzwyczaić) przekonać do romantycznie pijanego heavy gotyku made in Sentenced. Widząc już dzisiaj (w sumie to prawie od początku nowego millenium) jej pewne mankamenty, to nawet jeśli wracam do Frozen w towarzystwie Amok oraz Down, wespół z Crimson z rzadka, jest to powrót krótki ale wciąż w specyficzny sposób przyjemny. Mają bowiem te numery klimat który wciąga i są nasycone kapitalną chwytliwością z typowym dla mieszkańców śnieżnej północy melodyjnym charakterem. Co by nie pisać o przebojowości tych dwunastu zimnych numerów oraz tematyce liryków, które z uśmiechem na ryju nie mają nic wspólnego, to dzięki ich własnie depresyjno-samobójczej aurze, po pierwsze paradoksalna równowaga zostaje wprowadzona pomiędzy słowa i dźwięki, a po drugie smutek tych melodyjnych fraz idealnie koresponduje z depresyjnymi osobowościami młodych fanów heavy gotyckiego zawodzenia. Tutaj właśnie dostrzegam nie tylko wówczas, ale też (co mnie zaskakuje) i obecnie powody sukcesu Frozen - oczywiście w moim maksymalnie subiektywnym odczuciu. ;)
piątek, 5 czerwca 2020
El reino / Królestwo (2018) - Rodrigo Sorogoyen
Thriller
polityczno-kryminalny, tym razem w europejskim wydaniu, a dokładnie mocne kino o
uniwersalnych prawdach w środowisku władzy w okolicznościach półwyspu iberyjskiego.
Mam ja wielką słabość i odczuwam sporą namiętność wobec kina hiszpańskojęzycznego
i chociaż nie oglądam obrazów o tym pochodzeniu geograficznym w ilościach
gigantycznych (bo nie śledzę wyjątkowo dokładnie tego co się tam produkuje, ponadto aż tak wiele do nas nie trafia), to nieco na nosa wybieram i zazwyczaj czasu i zaangażowania nie
żałuję. Ale do rzeczy! El reino jest kinem bardzo dobrze wyprodukowanym, ze
świetnie budowaną narracją, w której nie brak napięcia w śledzonej intrydze i
dynamicznej akcji, ciekawie ujętej okiem kamery. Merytorycznie zaś to dość
oczywista podróż poprzez branżowe niuanse politycznej samowolki, z dobrze zarysowanymi
cechami charakterystycznymi wszystkich tych "demiurgów" państwowej rzeczywistości. Konkretnie natomiast, to obserwujemy jak białemu kołnierzykowi grunt się pali pod stopami, bo bracia partyjni
zdecydowali, że z niego będzie odpowiedni, nie mniej niż oni zasłużony kozioł ofiarny. Przekręty, afery, elity
ponad prawem, wewnętrzne spięcia i rozliczenia, potyczki i bitwy, podchody i
otwarte starcia, kity i shity, sraczki i hipokryzja najwyższy level, bo pokusa, a pokusa to władza i forsa. Ogólnie skurwysyństwo najwyższej próby, na które każdy z nas mniej lub bardziej świadomie głosuje
pod naciskiem czczej gadki o odpowiedzialności za losy ojczyzny i z szacunku dla otrzymanej z łaski możliwości wpływania na jej losy za pośrednictwem demokratycznych wyborów. Szkoda tylko że
kogokolwiek z partyjnej listy nie wybrać, ten natychmiast zostaje zepsuty przez luksusy życie na
koszt podatnika i ogromne możliwości defraudacyjne - bo machina partyjna to właściwie przede wszystkim dopracowana perfekcyjnie fabryka systemowych machlojek, będących codziennością tego zepsutego do szpiku kości środowiska. Noż kurw, jak ja nie cierpię tych
oszukańczych mord. Nawet jeśli patrzyłem w tym momencie na nie nasze obłudników zachłanne ryje, to i tak widziałem w nich świnie przy korycie z naszego grajdołka.
P.S. Ten film nie jest
żadną odkrywczą analizą. To oczywistości podane jednak w atrakcyjnej nie tylko
wizualnie formule.
czwartek, 4 czerwca 2020
The Current War / Wojna o prąd (2017) - Alfonso Gomez-Rejon
Pięknie praca wykonana po dowództwem Alfonso Gomeza-Rejona od strony produkcyjnej wygląda, bo fantastyczna scenografia, zabawy operatora i montażysty oraz nieprzeszarżowana na szczęście
ingerencja obróbki komputerowej mogą się obiektywnie podobać. Ale fabularnie jest to robota prześlizgująca się po
temacie w ekspresowym tempie, bez większego zainteresowania psychologicznym
właściwościami pojedynku pomiędzy tandemem Tesla/Westinghouse, a Edisonem. To jest wizualnie perełka,
przyjemność z obcowania z obrazem jest ogromna i widać, że pomysłów na
realizację w tej kwestii było multum i bardzo starannie cyzelowano, które z nich
wypadną najbardziej okazałe. Problem jednak polega na tym, że rozpisanie fascynującej
historii w scenariuszu nie nadążyło za wartością artystyczną strony będącej pożywką dla zmysłu wzroku. Ja przynajmniej zachwycony działaniami operatora i scenografów nie
bardzo potrafiłem maksymalnie zaangażować się w ten w istocie niezwykle
pasjonujący pojedynek, nawet jeśli aktorska praca też nie pozostawiała wiele do
życzenia. Innymi słowy, aż tak jakbym sobie życzył nie zaiskrzyło.
wtorek, 2 czerwca 2020
Capone (2020) - Josh Trank
Oczekiwałem tej
produkcji baaardzo! Może nie z przekonaniem, że obejrzę arcydzieło, bowiem
nazwisko reżysera nic mi nie mówiło, a szybka dawka informacji z sieci o kierowniku
powyższego zamieszania nie dawała nadziei zbyt wielkiej na kino, które może tak
wyraziście zapaść w pamięć, by przejść do historii - tej złotymi zgłoskami
wyrytej w świadomości maniaków. Głównym powodem zainteresowania była rzecz
jasna kreacja Tomka, a obok niej też bez kitu temat, a dokładnie okres z
burzliwego życia ikonicznego gangstera, jakim reżyser postanowił się zainteresować.
I dobrze że zanim film subiektywnej autopsji poddałem, to nie przeczesałem internetu,
bowiem oceny uśrednione tam znalezione strasznie by mnie przed seansem
zasmuciły. Teraz jednak wiem z czym mam do czynienia, a ocena jak d oczywiście
- każdy ma swoją itd. i ten tego. Krótko, ludzie czego innego oczekiwali, a
dostali to co dostali i że produkcja to daleka od przykładowo tej sprzed lat
Briana De Palmy, nie ma sensu dowodzić szerzej niż tylko fakt sygnalizując.
Rozumiem też poniekąd, iż ten obraz może znudzić, a nawet rozczarować i to nie
tylko fanów kina gangsterskiego z fajerwerkami, bo jego specyficzna realizacja
ma coś w sobie usypiającego, a nawet irytującego warsztatowo. Cechą wizualną
filmu Josha Tranka grubo ciosana charakteryzacja Capone'a. Cechą zaś audio skrzek
Fonsa. Obie one zakładam odnoszą się do tragicznej kondycji jednego z
największych amerykańskich wrogów publicznych, nie tylko okresu prohibicji i
nie są na siłę stylizowane, choć nie trudno odnieść takie wrażenie. Mimo że
tempo jest słabe, a nawet żadne, to film może się też podobać (i mnie się cholera
podobał), bo aktorsko Tomek H. robi potwornie ryjącą beret robotę, a ten osobliwy
nieruchawy, ale całkiem intensywnie hipnotyzujący klimat wciąga, mimo iż absolutnie
w fotel nie wciska. Po doznanym udarze kompletnie uzależniony od pomocy innych,
zniedołężniały fizycznie i (myślę, że co najmniej odrobinę upośledzony umysłowo),
nawet jeszcze nie pięćdziesięcioletni, a już kompletnie żałosny wrak człowieka,
to dobry materiał dla thrillera psychologicznego, którym film Tranka jest właściwie.
Cierpiący (i dobrze) na (i tu ostra nazwa) kiłę mózgowo-rdzeniową, w żadnym
stopniu już nieprzypominający postrachu wszystkich, zakapior z marchewką w gębie,
to też dobre groteskowe tworzywo dla komedii, którą pomimo kilku dość zabawnych
scen film Tranka nie jest. Ten film to coś niby innego, a niby nic szczególnego
o czym lepiej się osobiście przekonać, niż czytać wypociny kogoś, kto
zasadniczo ma problem z jasnym opisaniem najżywiej oddziałujących jego cech.
P.S. Można by napisać śmiało
tylko, że piękna to pokuta za grzechy z przeszłości była. Dobrze tak skurw……!
poniedziałek, 1 czerwca 2020
La odisea de los giles / Pechowi szczęściarze (2019) - Sebastián Borensztein
Naturalna koprodukcja to argentyńsko-hiszpańska, stąd sprawdzić musiałem, gdyż zawsze w orbicie mojego zainteresowania kino tegoż pochodzenia - jeśli rzecz jasna rzuci mi się w oczy i jest osiągalne w wersji językowej zrozumiałej. :) To co ci południowcy w tym akurat przypadku pod nos podsuwają, okazuje się nie wyłącznie rozrywkowo energetyczną obyczajówką, skatalogowaną przez fachowe oczy jako, cytuję komedię/kryminał przygodowy, co jest też prawdą, lecz nie aż tak dosłownie. Proponują opowieść opartą być może (bo dlaczego niby nie miałaby się zdarzyć) na autentycznych wydarzeniach, a które spisane zostały (i poddane dodatkowemu działaniu wyobraźni) przez autora powieści, w której pomysł na interes (załóżmy spółdzielnię, będzie git), w trudnych czasach poprzedzających kryzys argentyński, staje się niemal gwoździem do trumny grupy prowincjonalnych ciułaczy. Wykiwani wespół przez bankiera i prawnika, przy znaczącej asyście aparatu państwowego, biorą oni sprawy w swoje ręce rozpoczynając tragikomiczną (jest dramat, ale i groteska) walkę o pieniądze - ponadto poczucie sprawiedliwości i przyzwoitości. Oprócz dobrze rozegranej fabuły, fajne postaci scenarzyści bez przesadnej fantazji wykreowali - takich ludzi z prowincji, więc ich osobowości dość osobliwe i przede wszystkim szalenie szybko sympatię wzbudzające, a efekt finalny pracy całego zespołu jest jak myślę zdecydowanie warty uwagi. Bowiem to kino idealne na niedzielne popołudnie - zarówno czerpiące w kwestii schematu z amerykańszczyzny, co objawia się w formie zgrywnego poczucia humoru i szołmeństwa narracyjnego z istotnym udziałem splotów przypadków i zaskakujących okoliczności, ale też czarujące egzotycznym latynoskim klimatem i wprost zagospodarowujące może dla indywidualnej przestrogi wydarzenia społeczno-ekonomiczne zaistniałe przed prawie dwiema już dekadami w Argentynie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)