niedziela, 29 marca 2020

Mustang (2015) - Deniz Gamze Ergüven




Obraz ten natychmiast po głośnej premierze przez tureckie władze został skrajnie politycznie odczytany. Przez świat zachodni odebrany jako moralnie uzasadnione krytyczne spojrzenie na tradycjonalizm turecki, zaś w kraju muzułmańskim uznany za jawny atak na między innymi wrosły w ich kulturę patriarchalizm. Nakręcony przez zaangażowaną społecznie Turczynkę z pochodzenia, zamieszkałą we Francji, stąd szczególnie ta histeria rozmiarowo tak gigantyczna, a reakcja oficjalna stawiająca Deniz Gamze Ergüven w bardzo niekorzystnym świetle, jako niemal zdrajczynię ojczyzny. Wszystko przez fakt, iż odważyła się ona na patologię obyczajową spojrzeć przez pryzmat zachodnieuropejskiego humanizmu. Potępić zaszczepiony w tureckiej mentalności prymat mężczyzny nad kobietą i usprawiedliwiany latami praktyki system podłego wykorzystywania tej dominacji, także wprost w sensie seksualnym. Ukazać otwarcie w niuansach obnażaną ohydną hipokryzję i niegodną przemoc wobec młodych kobiet - usankcjonowaną zarówno przez społeczne nakazy oraz przez samo państwo. Staram się po seansie nie popadać w żadne radykalne sądy, bo nie dostrzegłem w pracy reżyserki wściekłego ataku na wartości nazywane konserwatywnymi i ani tym bardziej przesadzonego gloryfikowania współczesnego feminizmu. Jest tutaj w uzyskanym finalnym efekcie trochę chaosu i jest też (co uważam za wadę wynikającą z braku warsztatowego doświadczenia) niekoniecznie jasno wyrażona myśl przewodnia - co akurat w kwestii czysto filmowej zdecydowanie nie wpływa korzystnie na odbiór. Jest w obrazie absolwentki prestiżowej paryskiej szkoły filmowej jednak sporo czystego piękna i nie tylko kluczowe wyraziste wizualne porównanie odnoszące się do dzikich klaczy. Jest przede wszystkim jednak ważna idea i naturalizm w kreacjach pięknych duchowo i fizycznie dorastających kobiet, uwięzionych w świecie konwenansów lub nawet wprost rygorów. Jest ta immanentna buntownicza młodzieńcza ekspresja pragnąca wolności i zahartowane osobowości, w dramatycznych okolicznościach konfrontowane z kulturową i społeczną presją. Jest w nim też odczuwalna siła i pomimo przygnębiającej treści poniekąd również nadzieja. Co przynajmniej dla mnie rekompensuje drobne niedostatki w ścisłym znaczeniu prowadzenia narracji.

sobota, 28 marca 2020

The Last Black Man in San Francisco (2019) - Joe Talbot




Ten nieoczywisty do interpretacji szkic psychologiczno-socjologiczny, na pierwszy rzut oka obrazem przede wszystkim stoi, a precyzyjnie ujmując jego właściwym i dominującym podczas projekcji walorem jest dopracowany kadr. To kolejny oryginalny projekt ekipy Studia A24, będący szeroko komentowany w branży filmowej, szczególnie przez sympatyków i poszukiwaczy względnie nowych form twórczych. W romantycznej wizualnej narracji kryje się intrygujący duch ambitnej treści, w formule obserwacji zachowań społecznych i żałuje niestety, że ta z pewnością w założeniach i motywacjach głęboka analitycznie historia sama w sobie historii (w znaczeniu uporządkowanych i jasnych sekwencji) nie niesie. To bezspornie wymagające intelektualne wyzwanie, a formalnie, że ujmę to efektownie - niby odbitka fotograficzna sytuacji i stanów emocjonalnych wykonana na połyskującym papierze. Znaczy wygląda ona bardzo ładnie, przyciągając wzrok kryjąc w sobie znacznie więcej treści jakoby barwna otoczka absorbująca uwagę zdawała się pozornie oferować. To sztuka z ukrytym drugim dnem, z wieloma cennymi szczegółami zakamuflowanymi w jaskrawej fakturze obrazu i osadzona w duchu nowoczesnej artystycznej bohemy. Przyznaję iż miałem problem by dotrzeć do jej jądra i zgłębić w stu procentach trafnie intencje twórców, ale kiedy już podparłem się przypisami, to pomogły mi one docenić nie tylko wcześniej dostrzeżony scenograficzno-operatorski kunszt wizualny ale i błyskotliwą wyobraźnię scenarzysty. Tylko że ogólnie mam odczucia ambiwalentne, bowiem błądząc w spekulacjach zbyt wiele podczas seansu sam musiałem sobie dopowiadać, a same obrazy niewątpliwie kunsztowne pojawiały się i znikały pozostawiając po sobie tylko przyjemne estetyczne doznania. Natomiast emocji większych w nich brak było, bo pod tym względem jest to produkcja niezadowalająco płaska, a nawet jak domniemam dla widza, który nie będzie miał ochoty dociekać i poszukiwać interpretacyjnych tropów mdła zwyczajnie.

piątek, 27 marca 2020

Galveston / Galveston. Droga do ocalenia (2018) - Mélanie Laurent




Rzetelnie nakręcone brutalne kino, mocno emocjonalnie angażujące, ale tak jak prawidła gatunku nakazują bez łzawego smucenia. W nim droga i szlakiem ucieczki wspólnie podążający życiowi rozbitkowie, których losy raptownie ze sobą złączone. Ona młoda prostytutka doświadczona parszywym dzieciństwem. Naiwna i lekkomyślna, stale sprowadzająca na siebie kolejne kłopoty. On sporo starszy twardy sukinkot na krawędzi życia i śmierci, który z nieodpowiednim towarzystwem zadarł. Relacja między nimi dynamiczna, konsekwentnie ewoluująca w bliskość, bez jednak podtekstu seksualnego. Ciężkie to doświadczenie filmowe w sensie ciężaru jakim widza obciąża. Obraz potwornie przygnębiający - surowy i bezpośredni, ale też emocjonalnie boleśnie dotykający. Aktorsko Ben Foster jak zazwyczaj czyni, szczególnie kiedy desperatów grywa, trafia kreacją w punkt idealnie, a Elle Fanning mimo iż młoda to już w fachu doświadczona, bez problemów dotrzymuje mu kroku. Mówię wam dosadne to w każdym calu kino, mimo że nieco szablonowe to wciąga, a rozciągnięty dość mocno w czasie finał na dodatek najpierw tak gwałtownie wstrząsa, że aż człowiekowi dech odbiera i wykrzywia twarz w potworny grymasie bólu, aby ostatecznie równie intensywnie wzruszać przekazując wartościową treść uniwersalną. Szanuję taką od dawna już niemal kompletnie spraną formę stylistyczną, w której kumulacja nieszczęść potworna. Co więcej mam do niej wielką słabość, bo niby gdybym jej nie miał, to niewątpliwie przerabianie wtórne powracających klisz spowodowałoby z pewnością zobojętnienie. Niby to kino akcji, ale dla szerszego grona odbiorców mało atrakcyjne, bo pozbawione spektakularnej otoczki, za to silnie angażujące na poziomie zdecydowanie wyższym niż produkowane w biegu filmy sensacyjne, szczególnie te w przerysowanym widowiskowym wydaniu.

P.S. Kto to Mélanie Laurent dopiero zapoznanie z jej notką biograficzną mnie uświadomiło. Zaskoczenie było spore, ze znam Panią doskonale!

czwartek, 26 marca 2020

Mustasch - RatSafari (2003)




Ostatnimi czasy najczęściej o muzyce Mustasch pisałem krytycznie, a jeśli już nie całkiem krytycznie to mało entuzjastycznie, z wyraźną nutą rozczarowania zawartą w tych moich na blogu forsowanych refleksjach. Wiązało się to z faktem, że to przede wszystkim bieżące albumy kapeli były poddawane autopsji, a kierunek obrany po krążku z 2009-ego roku (notabene albumie już wtedy nieco rozczarowującym i niezapowiadający dla mnie większej satysfakcji na przyszłość), uważam za absolutnie w kontekście rozwoju formacji nietrafiony, a nawet pisząc wprost odstawiający całkowicie na bocznicę ambicje pisania muzyki, a owszem energetycznej ale z walorami długotrwałej zdatności do spożycia - mówiąc precyzyjnie takiej, która nie nudzi się po trzech, czterech odsłuchach. Taką bowiem Szwedzi z powodzeniem grali od momentu debiutu (Above All 2002 rok) do Latest Version of the Truth (2007), a szczyt ich fantastycznej formy zdaje się z dzisiejszej perspektywy przypadać na okres 2003-2005, kiedy oto powstały, będący tematem tej notki RatSafari i zaraz po nim równie fantastyczny Powerhouse. Oczywiście to maksymalnie subiektywna ocena i jestem się w stanie założyć o utratę dobrego gustu muzycznego, że skręt w stronę bardziej przystępnego rocka zapewnił ekipie Ralfa Gyllenhammara (posiadacza kapitalnego wokalu, który szczególnie w powyżej wychwalanym etapie można śmiało porównać do Iana Astbury'ego) na tyle spore grono fanów, że mają dla kogo nagrywać, a studyjny ich żywot nie przypadkiem z powodzeniem trwa nadal. Ja jednak twierdzę, że gdyby ścieżka prowadziła ich bardziej w kierunku stonera, to ich nazwa obecnie znaczyłaby znacznie więcej niż znaczy. To akurat myślę, iż zmianie w najbliższej przyszłości nie ulegnie, a moja nadzieja do tej pory systematycznie i konsekwentnie pryskała, kiedy z nowymi materiałami studyjnymi powracali. Nie zmieni to jednak mojego gigantycznego przywiązania szczególnie do startowych produkcji z których dziewiczy kontakt zaliczyłem właśnie pod koniec 2003-ego, tudzież na początku 2004-ego, kiedy kierowany intuicją na ich muzykę natrafiłem podczas rytualnych odsłuchów co ciekawszych rekomendacji, odbywanych w wówczas jeszcze mocno nastawionej na handel płytami kompaktowymi sieci Media Markt. Nie będę ściemniał, że z dystansem przyjąłem muzykę Mustasch, bo prawdą jest, że RatSafari "siekło" mnie konkretnie i zaraz po wyskrobaniu odpowiedniej kwoty na zakup płytki, począłem poszukiwać debiutu, którego zdobycie okazało się na polskim rynku niemal niemożliwe. Brak dystrybucji i kaplica - ściągasz z zagranicy, albo kopiujesz jeśli ktoś ma. Innej drogi brak! To nie obecne czasy, kiedy wszystko jest wszędzie, a rola internetu w dystrybucji i dostępności muzyki otwierająca możliwości. Tym samym zanim (niestety żaden z kumpli nie miał) All Above poznałem jeszcze trochę wody w Warcie upłynąć musiało. Raczyłem się więc póki co intensywnie tym, co miałem, a miałem kawał doskonale skonstruowanego rączego rocka z własną osobowością, gdzie skojarzenia z tuzami z przeszłości obijały się echem, ale w żadnym stopniu nie stanowiły wtórnego odgrzewania wczorajszych kotletów. :) Riffy kapitanie korzystają więc na RatSafari z rockowej dynamiki i stonerowego feelingu. W dodatku moc w nich atletyczna, a linie wokalne świetnie eksponują mocne strony głosu wokalisty - zarówno w wyrazistych zwrotkach i chwytliwych refrenach. Aranżacje nie stawiają na szybkie pozyskiwanie uwagi, a dawkują przyjemność z obcowania z dźwiękami o pochodzeniu może nieodkrywczym, ale za to wspaniale kontemplującymi rozwijane z klasą tematy. Co cholernie ważne płyta wciąga i szybko nie ma zamiaru odpuścić, a długotrwałe do niej przywiązanie powodowane jest użyciem odpowiedniej formuły kompozytorskiej, w której  genialnie ożeniono melodyjność z dramaturgią. Czego właśnie tak boleśnie brak we wstępie wspomnianym albumom nagranym w drugiej dekadzie XXI wieku. 

środa, 25 marca 2020

The Nile Hilton Incident / Morderstwo w hotelu Hilton (2017) - Tarik Saleh




Lokalizacja Egipt, ale rozczarowując rozpalonych możliwością podziwiania bajecznych scenerii fanów all inclusive, nie ten oczywiście z okien pięciogwiazdkowego hotelu położonego w nadmorskim kurorcie, tylko od środka - z wnętrza którego prawdziwy obraz przed turystami starannie chroniony. Dokładnym miejscem akcji Kair – gigantyczna metropolia z bogatą historyczną przeszłością, dynamiczna i pełna tak wiele mówiących współcześnie wyrazistych nie tylko dla wytrawnego socjologa kontrastów. Miasto bogatych dzielnic i zamieszkałych w nich uprzywilejowanych decydentów, ale jak z zasady wynika, w miejscach gdzie rządzi twarda władza i przemoc jednocześnie, aglomeracja korupcji i strachu. Szczególnie, że akcja tego wyśmienitego obrazu toczy się pośród zaułków biedy i na kilka dni dosłownie przed wybuchem Arabskiej Wiosny Ludów. Ten pozbawiony jakichkolwiek filtrów thriller/kryminał jest zatem osadzony w konkretnym czasie historycznym i okolicznościach społeczno-politycznych, stąd ich wpływ na fabułę zrozumiały i niebagatelny. W poruszającym klimacie przygnębiającej niemocy, przerażającej brutalności miejsca, tropiony jest morderca pięknej piosenkarki. Widz od początku domyśla się, że zamieszani w udział w zbrodni są ludzie z koneksjami - na stanowiskach i z pieniędzmi. Fabuła opleciona na karkołomnym śledztwie, sprowadza się właściwie do skazanej z góry na porażkę próby rozprawienia się z systemem, stawiając bohatera przed dylematem - stanąć w poprzek czy pozwolić się ponieść z prądem? Kino nakręcone jak doczytałem przez człowieka z zachodu, powiązanego tylko częściowo pochodzeniem narodowym z arabską mentalnością i specyfiką miejsca akcji. Kino brutalnej prawdy, którego nie porównam bezpośrednio w naszych realiach do obrazów Smarzowskiego, chociaż tonacja w nim zachowując wszelkie proporcje zbieżna. Lecz kiedy Smarzowski w przeważającej większości brodzi spektakularnie w ojczyźnianym szambie i nie pieszcząc się z tematem wyprowadza intensywnie ciosy, to Tarkik Saleh szambo przy okazji wskazując, skupia się jednak w smutku i w hollywoodzkim  nieco stylu na wymiarze cierpiętniczym egzystencji ostatniego sprawiedliwego. Wciągając, a wręcz w ukazaną patologiczną rzeczywistość widza zasysając, bowiem oddaje do oceny kino zrobione zgodnie ze wszelkimi zapewniającymi autentyczność warsztatowymi kanonami, ale też dewiacje obnażając i tym samym z całą mocą je piętnując poprzez jednoznaczną identyfikację widza z postacią ofiarnego stróża prawa.

wtorek, 24 marca 2020

A Rainy Day in New York / W deszczowy dzień w Nowym Jorku (2019) - Woody Allen




Staram się prawie od dekady na bieżąco oglądać nowe filmy Allena, myślę bowiem (uwaga nadchodzą truizmy!), że należy obowiązkowo gorliwie doceniać niestrudzony zapał obecnie już 84-latka, póki jeszcze chce i może. Zakładam z obserwacji stanowisk i zachowań (nie wyłącznie w moim najbliższym środowisku), że jego autorskie kino (bez nadmiernej filozofii uzasadniającej dlaczego), tak po prostu się lubi, nawet jeśli w zupełnie czasem skrajnie odmiennych rejonach gatunkowych odnajduje się największe filmowe spełnienie. Bowiem Woody Allen z wielką klasą POPRAWIA samopoczucie - zawsze daje pewność, iż zasiadając przed ekranem spędzi się czas przyjemnie i bez poczucia jego straty, gdyż te zwięzłe zwiewne produkcje, oferują prócz naturalnej rozrywki też wyjątkowo zabawnie serwowaną intelektualną pożywkę. I nawet jeśli zdarzy się słabszy pomysł (bo akurat realizacji słabszej nie pamiętam), to i tak każdorazowo maestro klimatem zdoła na tyle nadrobić, że finalnie mniej atrakcyjny temat i tak fajnym jest przeżyciem. Kręcąc tak wiele i tak systematycznie jak Allen, nietrudno przecież o jakościowe wahania i gdzieś owszem jest ta obawa, czy będzie akurat mega czy może tylko całkiem ok. :) Tym razem jest ku mojej radości super, hiper, mega itd., a entuzjazm tak wielki prezentuje, bo czekałem dość długo na coś tak satyrycznie uroczego - coś co przypomniało mi, że aż tak fantastycznie na jego filmie to ostatnio bawiłem się po premierze Co nas kręci, co nas podnieca. W zasadzie to niczego zaskakującego nie przygotował, bo to klasyczna dla niego uśmiechnięta intelektualnie komedia romantyczna, z takimi samymi "pretensjonalnymi" lub inaczej oderwanymi od trosk przyziemnych bohaterami jak zazwyczaj. Tym razem jednak doskonale sobie dziadek Woody poradził idąc (można by napisać) na spotkanie nowego, czyli odnajdując się we współpracy niemal z samymi smarkaczami. Całkiem przecież oryginalną i bardzo skromnie zaawansowaną wiekowo ekipę aktorską w pierwszym planie zmontował, która o rety rety, była o te bagatela sześćdziesiąt lat młodsza od mistrza. Oni zaś za ten niewątpliwy zaszczyt (wszyscy, bez wyjątku) odwdzięczyli się legendzie kapitalnymi kreacjami. Wszędobylski ostatnio Timothée Chalamet, jako o kilka poziomów bardziej przystojny Allen, równie mocno ostatnimi czasy obsadzana i absolutnie tutaj porywająca Elle Fanning, w nie tylko genialnym, bo groteskowo zabawnym quasi monologu z restauracji oraz może w tle, ale też naturalnością przekonująca i poza urodą też sarkastycznym wyszczekaniem urzekająca (znana nade wszystko jako dziecięca gwiazdka kanału disney'owskiego) Selena Gomez. 

poniedziałek, 23 marca 2020

Little Women / Małe kobietki (2019) - Greta Gerwig




Sława tego tytułu (nigdy do tej pory nie była) i nie jest też jak przypuszczałem w najnowszej odsłonie determinowana jakimś niezwykłym talentem reżyserskim. Wprawdzie krytyka od kilku lat (znaczy od Lady Bird) jest dla Grety Gerwig wyjątkowo łaskawa i zapewne w jej intelektualnym spojrzeniu upatrywało się usprawiedliwiania dla kolejnej ekranizacji (może nawet tej najlepszej), ale z kolei dla mnie były te apetyty odrobinę niezrozumiałe, bo na wyrost czynione. W tym akurat przypadku finalnie wyszło Grecie bardzo dobrze, a może rozbierając efekt na segmenty to właściwie poprawnie przez pryzmat wykonanej pracy reżyserskiej. To świetnie że fabuła oparta na poczytnej powieści Louisy May Alcott, która to po raz kolejny przez filmowców zostaje adaptowana, nic nie traci, a nawet pewnie w tej odsłonie zyskuje w oczach miłośników stęsknionych rozbudowanych obyczajówek. Upierać się zamierzam wszelako, że pomimo ekscytacji środowisk filmowych osobą Grety Gerwig, największą wartością tej niewątpliwie pięknej opowieści o znaczeniu bliskości rodzinnej, dojrzewaniu i konfrontacji młodzieńczych marzeń z wymagającą rzeczywistością (czy porywach serca w konfiguracjach różnorodnych temperamentów i osobowości, jako rodzaju szybkiego kursu dorastania do rozczarowań, czy wielkich tragedii), jest niezwykle urokliwa scenografia, stanowiąca przynajmniej w moim przekonaniu kluczową wartość finałowego wrażenia. Subtelna muzyka i wizualna uroda idealnie współgrają, tworząc wspaniały klimat rekompensujący tym samym trochę mało przejrzysty charakter chaotycznej narracji - warunkowanej rzecz jasna rwącym potokiem kwestii wypowiadanych przez postaci. Poza tym aktorskie kreacje są przepyszne, a każda z młodych dam zaangażowanych przez producentów (zakładam w porozumieniu z dopieszczaną Gretą Gerwig), idealnie obsadzona zostaje ze względu na naturalne predyspozycje czy wcześniej już zdobyte doświadczenie filmowe. Są tutaj też oczywiście w wyśmienitej dyspozycji obecni panowie, z których z pewnością płci pięknej najbardziej w pamięć zapadnie wyrosły już na dobre na najgorętszy młody talent aktorski Pan Timothée Chalamet. Przez pryzmat aktorski i wizualny praca ekipy dowodzonej przez Grewig doskonale przysposabia i inscenizuje literacki materiał źródłowy, powodując że ta z racji tematyki i mentalności kobieca opowieść potrafiła zauroczyć nawet w moim przekonaniu dość trwale impregnowanego na czułostki faceta. I to jest też dla mnie największe zaskoczenie powyższej sytuacji, że tak jak podkreśliłem z początku, to ja metodycznej ręki reżyserskiej i wizjonerskiego oka Gerwig nie spostrzegam jako jakiegoś fenomenu, to jednak szanuję jej staranny warsztat, estetyczne spasowanie i emocjonalne w wykonaną pracę zaangażowanie. Obiecuję więc że będę śledził nie tylko jak do tej pory jej aktorską karierę, która wbrew przyjętej ogólnie opinii zdaje mi się mimo wszystko wyprzedzać jakościowo tą reżyserską. Podpisano – człowiek czasami omylny. :)

czwartek, 19 marca 2020

White Stones - Kuarahy (2020)




Jak się okazuje nie tylko były bębniarz kluczowego składu Opeth (tego który zapewnił Szwedom sukces po wydaniu Still Life) rzeźbi już od kilku lat z powodzeniem po swojemu, w osobistym projekcie pod szyldem Soen. Jak widać po przed laty chwilowej death metalowej odskoczni Mikaela Akerfeldta w super grupie Bloodbath, także Martin Mendez poczuł, iż potrzebuje spróbować zrobić coś na własną rękę i właśnie teraz wydał debiutancki krążek grupy, w której jak ze zdjęć promocyjnych zdążyłem (licząc skrupulatnie :)) wywnioskować, wspiera go czterech innych muzyków. Trochę to ekipa tajemnicza, bowiem niewiele w sieci wiedzy w jej temacie znaleźć zdołałem, ale nie to jest przecież najważniejsze kto za mikrofonem stoi i kto okłada poza basem pozostałe instrumenty. Ważne z jakim efektem to czyni i najistotniejsze, jak skomponowany materiał koresponduje z dźwiękami z jakimi Mendez był do tej pory kojarzony. Jedni recenzenci piszą, że to stare oblicze Opeth jest na Kuarahy rekonstruowane, inni zaś ostrożnie to przekonanie punktują. Jedno jest pewne i zgoda wśród znawców tematu panuje, że debiut White Stones jest daleki od współczesnej twórczości wciąż ewoluującego Opethu. Kuarahy wychodzi do fanów z przyklejoną przez wytwórnię etykietą death metalową, ale jak z marszu słychać, kiedy album zaczyna się w odtwarzaczu kręcić jest to dość luźne skojarzenie, zawierające w sobie fundamentalną półprawdę. Bowiem prócz niedźwiedziego growlu wokalisty, to niewiele jest tu tak typowo "deathowe". Żeby daleko nie sięgać i nie komplikować, Kuarahy to bardziej zaskakująca kombinacja siły i precyzji oraz nawet grobowego klimatu Bloodbath, z właśnie wyżej sugerowanym progresywnym charakterem Soen. Przynajmniej tak ja to słyszę i czuję, jednoznacznie stawiając tezę, że jeśli Mendez podświadomie mógł nawiązywać do zalążkowego stadium twórczości Opeth, to finalnie debiut Białych Kamieni nie spada nazbyt blisko matki jabłoni. Jeśli się mylę nie dostrzegając tu wyraźnych wspólnych mianowników, to przepraszam że w błąd wprowadzam. Obstawać jednak zamierzam przy swoim, dodając że stara szkoła ukręcania brzmienia na modłę lat dziewięćdziesiątych i przywiązanie do solidnych struktur wychodzi na Kuarahy przed szereg, a jeśli już aranżacyjne ornamenty się pojawiają, to wynikają z kombinowanego riffowania, niźli szerokiego spektrum gatunkowych inspiracji, czy jakiejś niezwykłej wyobraźni kompozytorskiej. Co nie przeszkadza mi uznać, że to bardzo dobry materiał i jeśli szansę od losu dostanę, obserwować zamierzam czy i na jakie szerokie White Stones w przyszłości wody wypłynie i jak uroczo obłąkane obrazki jeszcze nakręci. 

środa, 18 marca 2020

Konopielka (1981) - Witold Leszczyński




Wielce znaczący przez pryzmat błyskotliwej treści klasyk polskiego kina, solidnie wrośnięty w pamięć peerelowskiej generacji, lecz o ograniczonej współcześnie popularności wśród względnie młodego pokolenia. Nieco zapominany dla nich dzisiaj pośród licznych innych, bardziej rozrywkowych i łatwiej zrozumiałych filmów z obcej epoki. Częstokroć nawet całkiem nieznany współczesnym, ponadto jak myślę traktowany niezrozumiale przez historię rodzimej kinematografii marginalnie. Balladowa perła o znacznie większej wartości poznawczej i historycznej niż niejeden cytowany precyzyjnie z marszu do dzisiaj kultowy produkt ówczesnej rodzimej filmografii, a jednak w cieniu wielu, mimo że przez zawodową krytykę doceniony i przez wielbicieli wspominany z sympatią, jako kino ambitne, ale w sympatycznie w lekkiej konwencji nakręcone. Bowiem nawiązując do pryncypiów obrazów refleksyjnie ideowych, jednocześnie z gracją łączący właśnie problematykę światopoglądową z pięknymi zdjęciami okoliczności rustykalnej przyrody i kultury, misją artystyczną i wreszcie właściwą filmom zapadającym głęboko w pamięć szerokiemu gronu odbiorców wyrazistością o komediowym sznycie. Półtoragodzinna przypowieść w swojej formule mocno alegoryczna, oparta fabularnie o powieść Edwarda Redlińskiego, w zasadzie samograj którego nie można było jakoś koncertowo zepsuć, ale można było zaszczepić jej też dodatkowego atutu, którym okazała się cała genialna obsada, której praca podniosła range i rozpoznawalność o co najmniej jeszcze jeden stopień. Kaziuk (Krzysztof Majchrzak) i Handzia Kaziukowa (Anna Seniuk) w pierwszym planie to tandem zjawiskowy, zasługujący na głośne pianie z zachwytu oraz drugi plan równie naturalny, bez siłowania się z rolami, kreujący je autentycznie i przezabawnie - chociaż to nie tylko rodzaj oczywistej satyry o ich walorach świadczy. Tutaj zachwyca język bezpośredni i zdobny w urocze archaizmy śpiewną gwarą ludową wypowiadane, także prostota warsztatowych środków i sugestywna skansenowa scenografia w odcieniach czerni i bieli oraz same w sobie piękne realizmem oblicza, niezwykle uduchowione przyrodnicze otoczenie minionej dawno wsi polskiej. Świadoma i zmyślna, bystra i poetycka, poniekąd metafizyczna przypowieść o konfrontacji postępowej kulturalno-oświatowej kolektywizacji z wrośniętą w mentalność, przekazywaną z dziada pradziada tradycją. Piękna i zabawna ballada o  przywiązaniu do tożsamości, lecz także w równym stopniu o opornej, lecz finalnie skutecznej fascynującej cielesnej pokusie. Bliska ludziom, bo bliska ich ciekawskiej naturze.

wtorek, 17 marca 2020

Soilwork - Figure Number Five (2003)




Błyskawicznie Soilwork po przełomowym dla kariery Natural Born Chaos powrócił z nowym albumem i jak słyszę najwyraźniej właśnie obecnie zapłacił cenę za tą swoją niecierpliwość, gdyż bezpośrednia konfrontacja obu krążków przynosi jednoznaczne wnioski. Figure Number Five okazał się zestawem mniej ekscytujących numerów, które pomimo krytycznego przekonania jednak trudno nazwać odrzutami. Może po zaskakującym poprzedniku nadeszło naturalne przyzwyczajenie do dość unikalnego jak na owe czasy stylu, a może Natural Born Chaos wyczerpał temat - w co trudno uwierzyć, kiedy jeszcze latami dziesiątki formacji eksploatowały z powodzeniem te rejony. Bądź też spodziewałem się że rozedrgane, zgrzytliwe konstrukcje i kaskady kąśliwych riffów przyjmą jeszcze bardziej zapalczywe formy, a chwytliwość nie będzie wychodzić na pierwszy plan, mimo iż refreny przykleją się do ucha momentalnie, wypełzając spomiędzy kanonady lub rozpościerając nad brutalną formułą smagających mnie uderzeń perkusji i gitarowej lawy relaksujący klimat? Fakt, sporo oczekiwałem i sam nawet nie do końca potrafiłem sprecyzować czego chcę i obecnie też moje niepochlebne cokolwiek spojrzenie na całość Figure Number Five, nie wyraża dosłownie tego co czuję do tego krążka. Ciśnienie po sukcesie Natural Born Chaos Szwedzi odczuwali niewątpliwie wysokie, bowiem dzięki niemu grupa zdobyła wówczas zdecydowanie sporą popularność w środowisku metalowym, więc trzeba było pójść na całość i na maksa wyeksploatować formułę, a wtedy na złość chyba okazało się, że w międzyczasie trochę wypśtykali się z tych najlepszych pomysłów. A jeśli nawet nie, to obiektywnie nastąpiło znaczące "upiosenkowienie" (Departure Plan) i z drugiej mańki zbrutalizowanie (kompozycja tytułowa) - czyli względnie istotne zróżnicowanie propozycji miało miejsce, co teoretycznie powinno dodać nie ująć wartości. Aranżacje stały się bardziej przejrzyste co otwarcie odcisnęło piętno, odbierając FN5 charakteru monolitycznego, którym tak żarliwie emanował Natural Born Chaos. Jednako będąc do bólu szczerym, to płyta ta w moim odtwarzaczu ówcześnie gościła równie często co komplementowana poprzedniczka, więc po co właściwie tutaj te utyskiwania? Brzmienie wykręcone we Fredman Studio odpowiednio kopało, łącząc znany sound melodyjnego death metalu z popularnym wtedy grubo ciosanym nu metalem (dla ścisłości zastępowanym coraz śmielej, albo już całkowicie metal core'm), czyniąc finalny produkt z punktu "słyszenia" bardzo efektownym. Mimo iż rozpocząłem tekst w tonie z lekka malkontenckim, to zamykam go uczciwe twierdząc, że minusy nie przesłaniają mi też i dzisiaj plusów, a wysoka wartość energetyczna Figure Number Five i obecnie może być uznana za wzorcowy przykład profesjonalnego spajania melodyjności z agresją, na polu walki o urozmaicanie i upowszechnianie heavy metalu. :)

poniedziałek, 16 marca 2020

Killswitch Engage - Disarm the Descent (2013)




Pamiętam iż ponad piętnaście lat temu, po chwilowym (dwa krążki - The End of Heartache, As Daylight Dies) zachłyśnięciu się niezwykle witalną twórczością Killswitch Engage, dość szybko straciłem (nie rezygnując jednak z systematycznych odsłuchów wyżej wymienionych) większe zainteresowanie tym, co w obozie kierowanym przez rodaka żyjącego za oceanem na bieżąco się dzieje. Możliwe iż uznałem kierując się też intuicją, że każda kolejna płyta nagrywana przez Amerykanów będzie li tylko suplementem do dotychczasowej dyskografii i nie ma się co łudzić, iż KE wypłynie na szersze, a może przede wszystkim ambitniejsze wody. Nie myliłem się, bo każdy późniejszy krążek, bezpośrednio po premierze, lub z opóźnieniem odsłuchiwany nie przynosił niemal żadnych zaskoczeń, chociaż zawsze przykuwał na względnie krótki moment moją uwagę. Bo oferował paradoksalnie produkt o smaku sprawdzonym i tak samo jak ochoczo mlaskałem z zadowolenia, tak już w oka mgnieniu nieco mi się ulewało, od tego oczywistego przebojowego mielenia. Przyznaję że s/t z 2009-ego siłą rozpędu zignorowałem i dopiero wieść, iż do ekipy z Massachusetts powraca oryginalny frontman (chociaż Howardowi Jonesowi nic nie brakowało), zdopingował mnie do na powrót zainteresowania ich aktualną działalnością. Raz dwa do sedna i kropka - bowiem co tu dużo kreślić, jeśli sami muzycy nie dają powodu by za każdym razem móc coś nowego o ich muzyce napisać. :) Powrót Jesse'go Leacha okazał się pokłosiem jego współpracy z liderem KE przy okazji pracy nad debiutanckim albumem projektu Time of Grace. Panowie się zapewne obwąchali i uzgodnili być może, że w obliczu mniejszych lub większych nieporozumień Dutkiewicza z Jonesem, dobrze by było gdyby do składu Jesse wrócił. Cholera wie, nie znam zakulisowych rozgrywek w ich obozie, a i szkoda mi czasu na dociekanie, więc to tylko mało znaczące spekulacje. Istotne jest priorytetowo co nagrali i jak to na mnie oddziałuje! Co następuje odnaleźli się w swojej strefie komfortu znakomicie, tam gdzie dominują potężne chwytliwe śpiewne refreny i gitarowe galopady z kapitalnie wyeksponowanymi melodyjnymi pasażami oraz typowymi dla metalcore'a breakdownami. Tam gdzie króluje całkiem konkretne grzańsko z mnóstwem adrenaliny i nieco bardziej w refrenach skumulowanej romantyki. Ponadto też soczysta produkcja, świetne mocarne i zarazem selektywne brzmienie. Mają chłopaki łapę do rzeźbienia mega atrakcyjnych dla ucha heavy/thrashowych riffów i za to należy ich chwalić i szanować. Oni nigdy nie popchną metalu w rejony wyjątkowo ambitne, a będą tylko z powodzeniem dostarczać swoim fanom kolejnych porcji satysfakcji, co fantastycznie czynią też na Disarm the Descent. I to też jest ok! :)

piątek, 13 marca 2020

Taxi Driver / Taksówkarz (1976) - Martin Scorsese




Taksówkarz na wszelkie sposoby, w setkach analiz został już prześwietlony i zinterpretowany – czas od premiery i kaliber tej legendarnej produkcji na to oczywiście decydująco wpłynął. Nie widząc więc większego sensu w dosłownym powielaniu przeprowadzonych wnioskowań, tudzież sileniu się na oryginalne spojrzenie oraz zgadzając się w pełni z tezą o ogromnym znaczeniu obrazu w historii kinematografii, spieszę poniżej wyłącznie suche fakty wyłuszczyć, w celu obowiązkowego uzupełnienia archiwizacji powiązanej z nazwiskiem jednego z najwybitniejszych i wciąż jeszcze aktywnych zawodowo twórców filmowych. Co następuje! Taksówkarz to pierwsze prestiżowe branżowe nagrody i znaczący rozgłos wokół osoby Martina Scorsese - obraz który zasłużenie z czasem urósł do miana kultowego. Ponadto obok roli młodego Vita Corleone w ikonicznym Ojcu Chrzestnym, trampolina do wielkiej kariery dla Roberta De Niro. Kreacja, która wywarła zasłużenie zarówno gigantyczny wpływ na status aktorski Roba, ale też weszła na stałe do kanonów szeroko rozumianej popkultury, bowiem jej specyfika i autentyzm, ponadto znaczenie trudne do przecenienia, a i samo oddziaływanie na widza przepełnione skrajnymi czy przeciwstawnymi odczuciami - co nawiasem mówiąc pomaga, gdy ma być przez historie zapamiętana. W postaci Travisa Bickle’a kryje się intrygująca tajemnica i mrok odpychający – synteza lęku i ciekawości. To wszystko w indywidualnym bohaterze z przedrostkiem anty, któremu współczujemy, ale też, którego czyny potępiamy, mimo że ocena otaczającej go rzeczywistości w naszych oczach spójna i trafna. W tym potencjalnym psychopacie o wrażliwości romantyka, kryje się cała masa sprzeczności i kotłuje równie wiele intensywnych emocji, kanalizowanych bezskutecznie w samotności. Sfrustrowany, bezsilny i udręczony malkontent na podstawie obserwacji czynionych wnikając dzięki zawodowym uwarunkowaniom w brutalną rzeczywistość ulic Nowego Jorku, stawia właściwe diagnozy przywdziewając w działaniach niewidzialną pelerynę ostatniego sprawiedliwego. Wychodząc na powierzchnię z „karabinem” i pragnąc wyeliminować jednostki zagrażające - zmyć tym samym z ulic wszelkie szumowiny. Obserwujemy więc ciemną stronę wielkiego miasta, kapitalnie sfotografowaną przez Michaela Chapmana i opracowaną muzycznie przenikliwymi dźwiękami przez zmarłego na dwa miesiące przed premierą Bernarda Herrmanna. Jesteśmy od stadium larwalnego świadkami procesu przeistaczania się tytułowej postaci, z obsesyjną myślą odszczurzania miasta, w imię ratowania jego niewinności. To nie jest jednako wyłącznie teatr jednego aktora, nawet jeśli głęboki w treści, wielce sugestywny scenariusz Paula Schradera koncentruje się na osobie Travisa, to role drugoplanowe mają na tyle decydujący wpływ na fabułę i tym samym losy bohatera, a w istocie też same w sobie stanowią o sile wiarygodności portretu miasta i jego mieszkańców, że trudno nie fascynować się osobnymi kreacjami Jodie Foster, Harveya Keitela czy newralgicznej dla obranego kierunku działań Travisa postaci granej przez Cybill Shepherd. Pozwolę sobie jeszcze tylko na koniec wykreślić paralele pomiędzy dziełem Scorsese, a kilka lat wcześniejszym Nocnym kowbojem Johna Schlesingera, która łączy obydwa tytuły nie tylko poprzez miejsce i czas akcji, ale też stawia ich bohaterów po dwóch skrajnych stronach barykady. Łatwo przecież zauważyć, iż Travis w swoim amoku walczy też z tym wszystkim (z całym złem), które reprezentują sobą Joe Buck i Enrico Rizzo - a co nie jest tylko i wyłącznie ich świadomym wyborem, lecz wynikiem zbiegów okoliczności, ograniczonych możliwości czy zwyczajnie ich nieprzystosowania i naiwności. 

czwartek, 12 marca 2020

Midnight Cowboy / Nocny kowboj (1969) - John Schlesinger




Wówczas, a było to na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych głośny obraz Johna Schlesingera zaliczony został naturalnie do kategorii tych mocno kontrowersyjnych, gdyż tematyka w nim odważna i autentyzm prezentacji rzeczywistości brutalny, bez zawoalowywania czy innego przypudrowywania tu i tam dla uzyskania kategorii szerszą publikę gwarantującej. Rzecz o teksańskim młodzieńcu, który któregoś dnia wyrywa się z prowincji zmierzając na wschód ku nowym wyzwaniom, z nadzieją na zmianę pozbawionego dotychczas perspektyw losu. Motywem przewodnim jego żałosna nowojorska kariera żigolaka - unikając eufemizmów i nawiązując do  bezpośredniego charakteru filmu, po prostu męskiej prostytutki. Śledzimy łańcuch przygnębiających interakcji i splot okoliczności punktujących bez ogródek naiwność przybysza, w zderzeniu z bezwzględną rzeczywistością - spotkanie prowincjonalnej, a nawet wprost wsiowej mentalności z nowojorskim blichtrem, na drugim biegunie środowiskiem kloszardów i w ogólności wielkomiejskim moralnym zepsuciem czasów rozwiązłości. Wielkie miasto wielkich szans, w teorii tylko, bo skądinąd w praktyce wylęgarnia wszelkiej maści odszczepieńców, wykolejeńców czy paranoików. Jak przyjeżdżasz tam nikim i masz do zaoferowania od siebie tyle co innych tysiące goniących za szansą, w poszukiwaniu szczęścia, to niezbyt wysoko możesz mierzyć, a zazwyczaj zostajesz bez litości błyskawicznie pozbawiony jakichkolwiek złudzeń. Mocno psychodeliczny to obraz, szczególnie w tych fragmentach gdzie Schlesinger karmi widza szaleńczo montowanymi fragmentami wspomnień z dzieciństwa pierwszoplanowego cowboya - retrospekcjami będącymi w istocie powracającymi tajemniczymi koszmarami. Z zapadającymi szczególnie w pamięć rolami Jona Voighta i Dustina Hoffmana oraz wykorzystaniem w tle melodyjnie pogodnej i lirycznie melancholijnej piosenki Harry'ego Wilsona oraz charakterystycznego muzycznego motywu przewodniego, przywróconego w nowej aranżacji pamięci przez Faith No More w 1992 roku na albumie Angel Dust. Na pozór Midnight Cowboy to bezduszne spojrzenie na kontrowersyjne zjawisko, w rzeczywistości w przekonaniu reżysera obraz był nie tylko w założeniu opowieścią o nadziei i przyjaźni w gęstych oparach szczerego realizmu i zapewne nawet dla jego twórcy przed pięćdziesięciu laty został zaskakująco szczodrze nominowany i nagrodzony podczas gali oscarowej, stając się obiektywnie, bez względu na zdobyte laury jednym z największych dzieł reżysera kultowego Maratończyka.

środa, 11 marca 2020

Kylesa - Static Tensions (2009)




To co z miejsca kojarzy się z Kylesą, to rzecz jasna podwójna perkusja i to niecodzienne synchroniczne, dziko intensywne okładanie przez tandem zręcznych pałkerów nadającego ich muzyce mocy i pulsu instrumentu. Dwa to wokalna symbioza pomiędzy męskim szorstkim skandowaniem Phillip Cope'a, a głosem niewieścim Laury Pleasants, który tylko niewiele zaciekłością ustępuje temu naładowanemu testosteronem, a dodatkowo dodaje warstwie śpiewnej depresyjnego charakteru, równoważąc tym samym punkowe zapędy Phillipa. Static Tensions to czwarty długograj ekipy z Savannah i pierwszy, który wyszedł zdecydowanie poza obręb undergroundu, choć tak po prawdzie niewiele stracił przez to na surowości oblicza, a nawet dodał jej brzmieniu dynamiki i agresji. Nie będąc gorącokrwiście radykalnym fanem poprzedniczek (być może przez to że nie znam tej muzyki na tyle rzetelnie), mam to przekonanie, że dopiero od czwórki rozpalili wokół siebie wystarczający żar, aby zacząć zasłużenie trafiać do większych magazynów muzycznych i rozbudowywać tym samym zakres swoich wpływów w obozach maniaków szeroko rozumianego metalu. Niby reprezentują na Static Tensions sludge, ale nie ma opcji aby Kylese umieścić w wąskich ramach gatunku, bez przekonania iż wpływów w niej różnorakich za mało - aby została wyróżniona, jako je skutecznie rozsadzająca. Niewątpliwie hipnotyzujący trans i piosenkowy sznyt kompozycji amerykanów pozwala ich sztuce dotrzeć dalej, ale i psychodeliczny posmak równolegle głębiej niż standardowe numery klasycznych przedstawicieli gatunku. Przekonują dosadnie o tym kolejne albumy formacji i nawet jeśli dzięki nim Kylesa nie wypłynęła na tak szerokie wody jak ich ziomkowie z Mastodon, to psioczyć na ich zawartość bardziej niż to konieczne w odpowiednio reckach Spiral Shadow, Ultraviolet i Exhausting Fire (może ten ostatni to wyjątek) nie próbowałem. Myślę jednak, iż to właśnie long z 2009-ego roku pozostawił we mnie najmocniejszy ślad jako całość i też poszczególne osobne numery z niego wlazły mi pod skórę najskuteczniej. Zawsze jak wracam do odsłuchów ich krążków, to podświadomie czuje nakaz aby wpierw odpalić "napięcia". Co bez większych "oporów" czynię.

wtorek, 10 marca 2020

Judy (2019) - Rupert Goold




Tragicznej postaci Judy Garland ten poruszający filmowy hołd się absolutnie należał, tak jak za fenomenalnie zjawiskową kreację Renée Zellweger jednomyślnie zasłużyła na wszelkie najwyższe laury aktorskie - z Oscarem na czele. Dziewięćdziesiąt procent wartości tego filmu, to ujmująca Renée - ona jest w tym filmie i jest tym filmem. To w moim przekonaniu jak dotychczas rola jej życia, mimo iż pewnie dla szczególnie milionów kobiet na zawsze pozostanie zahukaną, niezgrabną Bridget Jones z serii adaptacji powieści Helen Fielding. Jednak za kulisami roli „wiecznej Dorotki” tkwi więcej niż tylko silnie dotykający tragizm postaci za młodu wytresowanej przez przemysł rozrywkowy. Można śmiało domniemywać, iż sukces tej wyśmienitej kreacji, to także odnalezienie przez Zellweger w osobie Garland sporej cząstki samej siebie. Postaci spostrzeganej ostatnio również nie przez pryzmat jej dokonań artystycznych, lecz rozliczanej za to jakie nietrafne w życiu prywatnym decyzje podjęła i jak mocno wpłynęły one na jej wygląd. Bowiem dla Renée rola tak wyrazistej osobowości artystycznej, czarująco bezpośredniej i wyjątkowo przez ciężar sławy przytłoczonej, stała się szansą na nowe otwarcie i uratowanie zasadniczo własnej godności. Oddając popisowo cześć i przywracając pamięć niezwykle utalentowanej artystce, przy okazji powróciła w nieporównanie większej chwale niżby dotychczasowa, całkiem bogata kariera jej zapewniła. Sięgnęła poziomu wybitego i nie istotne, czy to po części, albo w dużej mierze kwestia doskonałej charakteryzacji, fantastycznego oddziaływania motywacyjnego reżysera, a może genialnemu zmysłowi obserwacji odpowiedzialnych za choreografię indywidualnego ruchu i specyficznej mimiki Judy Garland. Efekt finalny jest przepełniony porywającym autentyzmem, a Renée Zellweger w jakże ważkich detalach (przymrużając między innymi w charakterystyczny sposób oczy, przybierając naturalne pozy Garland) i w ogólności idealnie w jej osobowości się odnajdując, stała się na ekranie zaiście nią samą. Wykorzystaną przez filmowo-estradowy biznes finansową bankrutką, doszczętnie przez chciwych bossów wyeksploatowaną. Czarująco bezpośrednią, ale mocno odczuwającą konsekwencje w postaci fizycznych dolegliwości i emocjonalnych zaburzeń wielką divą, która długim lotem ze szczytu spadając, wbrew własnym słabościom chaotycznie ratowała resztki własnej legendy z obsesją pozostawienia po sobie pamięci. Polecam gorąco wraz z chórem zachwyconych widzów tą intensywnie emocjonalną porcję bardzo zgrabnie zmontowanych kadrów z życia prywatnego zjawiskowej osobowości scenicznej. Bogato zaaranżowanego wspaniałymi muzycznymi doznaniami dramatu o przemijającej sławie i przede wszystkim cierpieniu pod ciężarem wieloletniego psychicznego ciśnienia. Zamkniętego nie wyłącznie dla ckliwego efektu, jedną z najbardziej wzruszających scen, jakich w kinie miałem okazje doświadczyć, przez co opadająca kurtyna w całej okazałości obnażyła moją wstydliwą męską wrażliwość. Przyznaje bowiem, że nie pamiętam kiedy ostatnio kończyłem seans tak ciężkim oddechem powstrzymując się bezskutecznie przed łzami. 

poniedziałek, 9 marca 2020

Cult of Luna - Vertikal (2013)




Twórczość Cult of Luna okazała się w moim przypadku bombą z bardzo opóźnionym zapłonem i w dodatku jak na razie o mocno ograniczonym zasięgu - bo zaledwie do dwóch ostatnich krążków. Zainspirowany niegdyś do dziewiczych odsłuchów za sprawą Eternal Kingdom, mimo że w pewnym sensie zdołałem unieść zarówno ciężar jak i rozmiary wspomnianego wydawnictwa, dokonując przecież kilkukrotnie niemal sadystycznego gwałtu na moim ośrodku słuchu, to "suma sum" potwornie jednowymiarowa porcja dźwięków nie zdążyła zagnieździć się w mojej świadomości, jako materiał w całości zrozumiały i intensywnie motywujący do rozpoznania tak przeszłości, jak i obserwacji przyszłego rozwoju grupy. Dowodem na to drugie fakt, że kiedy po pięciu latach pojawił się Vertikal, to nawet nie pokusiłem się o sprawdzenie jak on smakuje. Mój błąd, mój bardzo wielki błąd! Stąd teraz wściekły na siebie, ze wstydem wypłacam sobie dla otrzeźwienia i wytężenia zmysłów symbolicznego plaskacza, co by na przyszłość być nieco bardziej uważny, w większym stopniu cierpliwy i ogólnie w kwestii oceny tego czego nie rozumiem zdecydowanie mniejszym ignorantem. ;) Szczęśliwie z mylnego przeświadczenia wybudził mnie A Dawn to Fear i jak to najczęściej bywa zbieg okoliczności nazywany przypadkiem, kiedy to wpadłem mechanicznie, raz na jedną z kompozycji z powyższego, dwa natychmiast po odsłuchu na liczne rekomendacje najnowszej roboty Szwedów. Idąc od dwóch, może już trzech miesięcy szlakiem rozpoznawania zarówno ubiegłorocznego albumu jak i właśnie Vertikal, mimo iż nadal staram się zgłębiać jego treść, nie będąc w dodatku jak zdążyłem nadmienić ekspertem w temacie całkiem już obfitej dyskografii grupy, ośmielę się korzystając z zaczerpniętej wiedzy, wraz z nabytą praktyką odsłuchową na poczet maksymalnie subiektywnego bloga, kilka krótkich zdań o albumie sprzed siedmiu lat skonstruować. Wieloletni admiratorzy talentu muzyków Cult of Luna (pozwolę sobie ich na potrzeby powstającego tekstu nazwać fanami), jednomyślnie donoszą, iż Vertikal nie był/nie jest przełomem na miarę gatunku, ale w mikrokosmosie grupy miał znaczenie doniosłe, bowiem dzięki niemu ekipa pochodząca z Umeå, po pierwsze znalazła swój własny charakter zrzucając krępującą etykietę dziecka Neurosis i biorąc pod uwagę wiek, brata bliźniaka Isis, jak i po wtóre wspięła się jakościowo na sam szczyt, gdzie dzięki Dawn of Fear nadal dumnie trwa. Nowe to było i na miarę ich historii bezprecedensowe otwarcie, konceptualnie oparte na kanwie Metropolis Fritza Langa, stąd szereg w necie obrazków bardziej lub mniej oficjalnie korzystających z dzieła jednego z najwybitniejszych niemieckich ekspresjonistów w rodzącym się wówczas kinie. Wyraźnie odświeżona formuła, lecz wciąż monolityczna orientacja nie przeszkadzała w zbudowaniu kapitalnej dramaturgii, bowiem punktów kulminacyjnych na drodze rozbudowanych kompozycji spora ilość, przez co opasła wymagająca muzyka, nie przeszkadza w odczuwaniu ustawicznego zainteresowania i przyjemności z obcowania z jej właściwościami. Hipnotyzujący transowy wymiar, posępny klimat i przygniatający do gleby ciężar urozmaicony został plemienną rytmiką i licznymi syntezatorowymi plamami, kojarzonymi wprost z ejtisową zimną falą. Obfita porcja rozkosznej hipnozy, której urok najdosadniej odczuwalny po zmroku, na mocno podkręconym potencjometrze w słuchawkach - podczas ucieczki przed tym co za mną, tym co przede mną, tym co tu i teraz, jest od kilkudziesięciu dni już ze mną na stałe.

piątek, 6 marca 2020

Richard Jewell (2019) - Clint Eastwood




Jeśli nawet obecnie Eastwood nie robi już filmów tak ekscytujących jak niegdyś (szczególnie jak to pod koniec starego i na początku nowego millenium bywało), to nie znaczy, że nie kręci starannie przemyślanego, w naturalny sposób staroświeckiego, lecz wciąż wciągającego kina. Już sama historia którą tutaj z zaangażowaniem na ekran przenosi broni się doskonale, a dodatkowo jest kapitalnie zagrana. Wymienię teraz w kolejności od największego wrażenia na mnie wywartego – naturszczykowaty i mnie akurat nieznany z nazwiska aktor kreujący postać bohatera tytułowego, z półki gwiazd pierwszej jasności natomiast jako prawnik Jewella wszędobylski obecnie i zawsze wyrazisty Sam Rockwell, pyskata i dziko seksowna dziennikarka w osobie Oliwii Wilde, ponadto pod wymagania dość topornej aparycji w roli agenta federalnego idealnie obsadzony John Hamm oraz bezdyskusyjnie Kathy Bates, fantastycznie grająca matkę Richarda (na zawsze niezapomniana Annie Wilkes z głośnej adaptacji prozy Stephena Kinga). Pod względem aktorskim bezdyskusyjnie prima sort - zakładam bez naiwnego błądzenia, że również w dużej mierze dzięki klasie reżyserskiej i osobowości Eastwooda, który impetem charyzmy i siłą doświadczenia potrafi wydobyć z aktora najlepsze charakterystyczne cechy i warsztat wysokiej jakości. Myślę poza tym, iż opowiedzieć ciekawie historię, która u podstawy niczym nie zaskakuje, bowiem ogólnie jej kolejne etapy dla każdego kto zechce przewertować internet znane, to sztuka spora i tak jak kilka lat wstecz zrobił to z sukcesem Eastwood w przypadku doświadczeń z aparatem państwowym pilota lądującego na rzece Hudson, tak również wspaniale to uczynił w tym przypadku. Tym tropem kulisy newralgicznego momentu z życia anonimowego Richarda Jewella, który dzięki osobistemu zafiksowaniu i posiadaniu w praktyce wykorzystanej intuicji, z "nieocenioną" pomocą manipulacyjnych praktyk służb federalnych i mediów przeszedł krętą drogę przez piekło fałszywych oskarżeń od bohatera do podejrzanego (i na szczęście z powrotem) nie sieją nudy. W sumie dzięki zapałowi Eastwooda doświadczamy więcej niż solidnie nakręconej, w istocie tragikomicznie przygnębiającej historii człowieka z cienia. Człowieka z tajemnicą i o podejrzanym dla służb profilu, człowieka pozornie niezbyt rozgarniętego o powierzchowności flegmatycznego grubasa, a całkiem bystrym umyśle i ze skrywanymi niewygórowanymi ambicjami, bez większych jednak szans na realizację tych małych marzeń. Historii w tej postaci bezapelacyjnie godnej gorącego polecenia nie tylko miłośnikom eastwoodowskiego kina.

P.S. Byłem pewien, że po Przemytniku Eastwood odejdzie na zasłużoną emeryturę, której ani wtedy, ani tym bardziej teraz nie mam odwagi mu zasugerować. Kręć amerykańska ikono ile się da i jak długo się da. 

czwartek, 5 marca 2020

Mr. Jones / Obywatel Jones (2019) - Agnieszka Holland




Jestem szczerze zaskoczony, chociaż przez wzgląd na ogromne zasługi dla promocji polskiej kinematografii za granicą, nie powinienem wątpić w uznane w branży umiejętności Agnieszki Holland. Lecz trafiając kilka miesięcy temu przy okazji premiery Obywatela Jonesa na różnego rodzaju wzmianki pozbawione zasadniczo opisów w tonie euforycznym, natomiast pełne nawet otwartej krytyki ze strony oburzonych werdyktem Jury 44 FPFF w Gdyni, naturalnie nie spodziewałem się akurat, że szanowne grono specjalistów pod przewodnictwem Macieja Wojtyszki miało tak trudny wybór, pomiędzy faworyzowanym znakomitym Bożym Ciałem Janka Komasy i jak się okazało równie znakomitym filmem Agnieszki Holland. Nie ukrywam bowiem, iż odczułem podczas projekcji dotkliwe zaangażowanie, co motywuje mnie do stwierdzenia że Holland nakręciła niezwykle przejmujący film, który w moim, jak się okazuje dość odosobnionym przekonaniu (jak wyżej już wspominam sporo zawodowych krytyków i pasjonatów kina kręciło nosem), może się równać wielu już klasycznym obrazom, jak natychmiast w tej sytuacji przywołany z mojej pamięci Pianista Polańskiego. Przywróciła mi Pani Agnieszka tym samym, po niezbyt udanym Pokocie (dla odmiany niezrozumiale przyjętym po premierze niemal chóralnie entuzjastycznie) na powrót wiarę w swoje kino i udowodniła, iż potrafi z klasą sięgać do poziomu jaki względnie niedawno osiągała w przypadku W ciemności. To bezsprzecznie (upierał się będę!) ta sama liga gatunkowa i jakościowa, równie mocno poruszający dramat historyczny o społeczno-politycznym wydźwięku, w którym doskonale przywołuje ducha okrutnych czasów, z pełnym autentyzmem pobudzając intensywne emocje. Temat porażająco tragiczny przedstawia odpowiednio rzetelnie i choć nie można odmówić prawa historykom do wytykania użycia pewnych uogólnień, czy też ponad standardy wymagającemu widzowi dostrzegania w narracji nieco zbyt archaicznej formuły, to bardzo cenny dla zwiększenia kręgu potencjalnych adresatów zdaje się osiągnięty idealny balans, pomiędzy skomplikowanym i newralgicznym wstrząsającym charakterem opisywanych sytuacji, a warsztatową umiejętnością ukazania ich w przystępny, aczkolwiek daleki od łopatologii sposób. Ponadto za równie dominującą zaletę Obywatela Jonesa uznaję doskonałą robotę specjalistów od scenografii, z naciskiem na precyzyjne dobranie atrybutów w postaci rekwizytów oraz kreującej wyrazisty klimat palety użytych barw. Mimo iż jak donoszą wzmianki o kulisach powstawania obrazu, nie zadano sobie trudu odszukania wszystkich możliwych autentycznych lokacji, to te wykorzystane nieco zastępczo bardzo przekonująco oddały charakter miejsc, czy okoliczności przyrodniczych. Tym samym nie odczułem też podczas seansu najmniejszego dyskomfortu polegającego na dysonansie na linii prawda ekranu, prawda czasu, skupiając się niemal wyłącznie na kluczowym dziennikarsko-kronikarskim aspekcie zapisu piekła totalitarnego ustroju i w tej samej płaszczyźnie, przez pryzmat siły i możliwości oraz wagi edukacyjnej starcia pomiędzy jednostką, a bezlitośnie zuchwałym systemem - kierującym idealistycznym człowiekiem nakazem moralnym, a rozbijającymi w pył jego złudzenia politycznymi uwarunkowaniami. Dostrzegając też oczywiście równolegle wszelkie liczne niuanse docierające z tła (między innymi George Orwell i inspiracja do napisania Folwarku zwierzęcego), jak i w szczególności zatrważającą aktualność ludzkich postaw i zachowań wymuszanych zastraszeniem czy motywowanych przywilejami (urzędniczy brak skrupułów). 

środa, 4 marca 2020

Ozzy Osbourne - Ordinary Man (2020)




Kiedy jakakolwiek wiekowo zaawansowana, przeważnie masowo wysyłana na emeryturę muzyczna legenda (i nie istotne po latach czy na bieżąco) nowy krążek wydaje, obserwuje uważnie zawsze dwie skrajne tendencje w ocenianiu jej studyjnej pracy. Pierwszej admiratorzy z wielką atencją i estymą traktując produkt finalny, starają się nie w mniej niż dziesięciu rozbudowanych akapitach zawrzeć nie tylko esencję dotychczasowej kariery legendy, ale z detaliczną wręcz precyzją opisać rezultat merytorycznego (czytaj. kompleksowo i komplementarnie dźwiękowo-lirycznego) wysiłku oraz przytoczyć z równą uwagą wszelkie okoliczności współpracy legendy z zaangażowanymi instrumentalistami, producentami, inżynierami dźwięku, ale i często jako wsparcie dla talentu legendy fachowcami od pisania przebojów na zamówienie. Druga zaś grupa stojąca po przeciwnym biegunie, to zawodowa krytyka unikająca jak zarazy encyklopedycznego ględzenia, a koncentrująca się wyłącznie na maksymalnie subiektywnej ocenie własnych odczuć względem poddawanych autopsji dźwięków, stawiając w centrum uwagi częściej formę i własne ego (zwięzłe teksty z eksponowaniem poczucia humoru), niż wszystko co mniej lub bardziej bezpośrednio wiąże się ze środowiskiem powstawania albumu legendy. Nie jest chyba przypadkiem, że pierwszą grupę reprezentują niemal wyłącznie dinozaury dziennikarstwa, którym wtłoczono przed laty do łbów, że szacunek do artysty i słuchacza wymaga, aby z pełnym profesjonalizmem przygotowanym być do wykonywanej pracy, a jej finalny efekt nie może być nawet w najmniejszym stopniu pozbawiony realizacji kolejnych absolutnie koniecznych podpunktów z listy kontrolnej. Na przeciwnym biegunie zorganizowali się młodzi, ambitni i przekonani o własnej wyjątkowości w szybkich pojedynkach na błyskotliwe riposty, którym nie odmawiam prawa do komentarza trafnego, choć nierzadko będącego rezultatem po prostu pobieżnego liźnięcia tematu. W czym dostrzegam jednak problem? Po cholerę zamiast pisać o zawartości i oceniać Ordinary Man klępę właściwie nie na temat? Mianowicie po pierwsze - każda z metod funkcjonując w samotności wydaje się skazana nie tylko na uzasadnioną krytykę (proszę sobie tutaj dopisać czytelne ich wady), ale przede wszystkim ograniczona formalnie i jakby nie doskonała w realizacji stosownej maniery, to w oczywisty sposób niepełna. Bowiem jeśli mam potrzebę poznać jak tylko możliwie najbardziej obiektywną opinię dziennikarską, to aby wyczerpująco rzeczowo wydrążyć interesujący temat, sięgam do źródeł zarówno zafiksowanych w tradycyjnie intelektualnym warsztacie, jak i aby pod wpływem okrągłej semantyki i równie obłej frazeologii (polonistów przepraszam) nie skonać z nudów, rozgryzam (przyznaje z większą radością) punkt widzenia tym razem praktycznych intelektualistów w osobach niezwykle zręcznych werbalnie narcyzów. Mam wtedy do dyspozycji szeroki przekrój technik poznawczych, możliwości prezentacji osobistych spojrzeń i (to będzie teraz oczekiwane "po drugie") tracę motywację odbierając sobie całkowicie prawo do wyrażania publicznie na stronach bloga własnego zdania. Żałuję więc, że nie napisze poniżej, co konkretnie podoba mi się w jak domniemałem do chyba przedwczoraj pożegnalnym solowym krążku Księcia Ciemności i zauważę zwyczajnie, że bez względu na jakiekolwiek potknięcia, niedociągnięcia, tudzież merkantylne motywy jego powstania, to Ordinary Man od prawie dwóch tygodni kręci się w moim odtwarzaczu często i intensywnie, więc myślę, iż PODOBA MI SIĘ skurkowaniec bardzo. Żałuję też, że zanim wszystkich moich refleksji merytorycznych nie postanowiłem spisać, kierowany oczywiście ciekawością (ona pierwszym stopniem do piekła, w którym poniekąd się znalazłem trzymając teraz z powyżej opisanych powodów gębę na kłódkę zamkniętą) przestudiowałem przynajmniej 66,6 procent internetu, chcąc przed pierwszym odsłuchem dowiedzieć się czy jest na co czekać. Na co czekać jak się już organoleptycznie w praktyce przekonałem było, tylko nie było teraz co pisać, bo k**** wszyscy jak się okazało na starcie już wszystko napisali! ;)

P.S. Odsyłam zatem rozczarowanych zerową niemal zawartością recenzji w recenzji i skutecznego poczucia humoru w poczuciu humoru, do co najmniej setek lepszych recenzji zawierających wszystkie wymagania recenzji oraz do tekstów może mniej rozbudowanych, ale w zamian zapewniających fantastyczną rozrywkę. 

wtorek, 3 marca 2020

The Professor / Richard mówi do widzenia (2018) - Wayne Roberts




To zabrzmi dość niespójnie, może nawet kuriozalnie, ale The Professor to naprawdę zabawna komedia o wielkim osobistym ludzkim dramacie. Nie do końca jednak typowa tragikomedia z chorobą cywilizacyjną, jako katalizatorem następującej w błyskawicznym tempie radykalnej przemiany. Motywem przewodnim w niej żegnanie się z życiem, inaczej koszmar długiego konania, mimo iż pozbawiony afektacji, to śmiertelnie na poważnie, lecz bez stałej cierpiętniczej miny na osłupiałej twarzy ofiary. Z cierpieniem fizycznym, ale poniekąd bez stałej potwornej męki duchowej. Bohaterem filmu Wayne'a Robertsa Pan Profesor literatury z elitarnego college'u, stający zbyt szybko u kresu życia. Człowiek z pozycją zawodową i jednocześnie (jak to częstokroć w parze idzie) z ciężarem rodzinnego zaniedbania - budowanego bezrefleksyjnie przez lata konsekwentnego oddalenia z partnerką. Na ekranie dojrzały wiekowo Johnny Depp, stający zdecydowanie na wysokości ambitnego zadania. Wymogu zagrania roli nieoczywistej, wymagającej paradoksalnie dosadnej szarży, trzymanej jednocześnie w ryzach, aby cienkiej granicy pomiędzy dobrym smakiem, a tandetną groteską nie przekroczyć i całej roboty śpiewająco nie spier..., znaczy zniweczyć. Kino zadające właściwe pytania bez irytującej egzaltacji, kino zarazem przewrotne jak i zasadniczo w odważny aczkolwiek wartościowo ciepły sposób podające nie całkiem na tacy uniwersalne prawdy. Czym jest szczęście, stabilizacją czy szaleństwem niemal bez ograniczeń? Czy przez życie z satysfakcją przeszedłeś, czy tylko egzystowałeś w codziennym kieracie? Ile spieprzyłeś i ile masz jeszcze czasu by tony błędów, choć odrobinę naprawić? Na czym się wreszcie skupić kiedy dni policzone? Te powyżej wymienione i sporo jeszcze innych pytań się nasuwa, wprawiając w drganie refleksyjną nutę. Świetne dialogi (pewnie ktoś zauważy, że nazbyt efektowne), ale dla mnie bez większego znaczenia ta relatywna wada, gdy przesiąknięte one doskonałym sarkastycznym poczuciem humoru i głęboką treścią w formule odnajdywania ważkich sugestii także pomiędzy wierszami. Bardzo dobre, chwilami nawet kapitalne kino, stylem humoru myślę, że śmiało nawiązujące do American Beauty i naprawdę świetnie przez łzy bawiące. Kino wielkiej wagi, z wielkim ironicznym uśmiechem i urwanym finałem, jednak pomimo wymienionych powyżej zalet, to jednak trochę poniżej poziomu klasyka Sama Mendesa.

poniedziałek, 2 marca 2020

Adopt a Highway / Autostrada nadziei (2019) - Logan Marshall-Green




Zapewne bez udziału Ethana Hawke’a debiut reżyserski dotychczas dość mało rozpoznawalnego aktora (przede wszystkim dalszego planu) przeszedłby bez większego echa, a już na pewno ja nie miałbym motywacji, a może nawet i okazji by go obejrzeć. I dobrze się stało, że do tak kameralnej produkcji dał się przekonać wybitny aktor, bowiem dzięki temu nazwisko jak się okazuje bardzo zdolnego reżysera poszło w świat, a zarazem gwiazda Hawke’a po raz kolejny udowodniła, że intensywnie świeci także w kinie dalekim od tego mainstreamowego. Logan Marshall-Green udowadnia w pełnym zakresie, iż ma świetne oko do ujmującego kadru i żyłkę do sposobu narracji baz żadnych fajerwerków, ale ze wspaniałym subtelnym i dojrzałym wglądem w świat postaci z krwi i kości. Snując wzruszającą biografię zniszczonego przed laty złymi decyzjami młodego życia, historię prostodusznej postaci powracającej po ponad dwudziestoletnim pobycie w więzieniu do zupełnie obcego świata, reżyser dociera do serca widza i nawet jeżeli niemal wcale nie korzysta z napięcia i mega dramatycznych scen, to potrafi w ujęciu uroczej ballady skutecznie poruszyć. Myślę że kiedy dostanie większy budżet i będzie miał okazję skorzystać z bardziej rozbudowanego scenariusza, to już za moment pozwoli sobie aspirować do elity względnie młodych, a bezwzględnie wartościowych twórców kina autorskiego. O jego nazwisku i umiejętnościach pisać będzie zawodowa krytyka wyłącznie w samych superlatywach, a nawet może wkrótce przy sprzyjających okolicznościach objawi się jako pretendent do najwyższych laurów w branży. Posiadam to przekonanie, myślę że się nie mylę! Póki co zanotował Logan Marshall-Green bardzo dobre wejście serdecznie wzruszającą, choć absolutnie nieodkrywczą historią, godną polecenia głównie miłośnikom niezależnych produkcji niskobudżetowych, po których dzięki znakomitemu przygotowaniu merytorycznemu i technicznemu absolutnie nie widać, że ich twórcy zmagali się ograniczonymi środkami. 

Drukuj