wtorek, 10 marca 2020

Judy (2019) - Rupert Goold




Tragicznej postaci Judy Garland ten poruszający filmowy hołd się absolutnie należał, tak jak za fenomenalnie zjawiskową kreację Renée Zellweger jednomyślnie zasłużyła na wszelkie najwyższe laury aktorskie - z Oscarem na czele. Dziewięćdziesiąt procent wartości tego filmu, to ujmująca Renée - ona jest w tym filmie i jest tym filmem. To w moim przekonaniu jak dotychczas rola jej życia, mimo iż pewnie dla szczególnie milionów kobiet na zawsze pozostanie zahukaną, niezgrabną Bridget Jones z serii adaptacji powieści Helen Fielding. Jednak za kulisami roli „wiecznej Dorotki” tkwi więcej niż tylko silnie dotykający tragizm postaci za młodu wytresowanej przez przemysł rozrywkowy. Można śmiało domniemywać, iż sukces tej wyśmienitej kreacji, to także odnalezienie przez Zellweger w osobie Garland sporej cząstki samej siebie. Postaci spostrzeganej ostatnio również nie przez pryzmat jej dokonań artystycznych, lecz rozliczanej za to jakie nietrafne w życiu prywatnym decyzje podjęła i jak mocno wpłynęły one na jej wygląd. Bowiem dla Renée rola tak wyrazistej osobowości artystycznej, czarująco bezpośredniej i wyjątkowo przez ciężar sławy przytłoczonej, stała się szansą na nowe otwarcie i uratowanie zasadniczo własnej godności. Oddając popisowo cześć i przywracając pamięć niezwykle utalentowanej artystce, przy okazji powróciła w nieporównanie większej chwale niżby dotychczasowa, całkiem bogata kariera jej zapewniła. Sięgnęła poziomu wybitego i nie istotne, czy to po części, albo w dużej mierze kwestia doskonałej charakteryzacji, fantastycznego oddziaływania motywacyjnego reżysera, a może genialnemu zmysłowi obserwacji odpowiedzialnych za choreografię indywidualnego ruchu i specyficznej mimiki Judy Garland. Efekt finalny jest przepełniony porywającym autentyzmem, a Renée Zellweger w jakże ważkich detalach (przymrużając między innymi w charakterystyczny sposób oczy, przybierając naturalne pozy Garland) i w ogólności idealnie w jej osobowości się odnajdując, stała się na ekranie zaiście nią samą. Wykorzystaną przez filmowo-estradowy biznes finansową bankrutką, doszczętnie przez chciwych bossów wyeksploatowaną. Czarująco bezpośrednią, ale mocno odczuwającą konsekwencje w postaci fizycznych dolegliwości i emocjonalnych zaburzeń wielką divą, która długim lotem ze szczytu spadając, wbrew własnym słabościom chaotycznie ratowała resztki własnej legendy z obsesją pozostawienia po sobie pamięci. Polecam gorąco wraz z chórem zachwyconych widzów tą intensywnie emocjonalną porcję bardzo zgrabnie zmontowanych kadrów z życia prywatnego zjawiskowej osobowości scenicznej. Bogato zaaranżowanego wspaniałymi muzycznymi doznaniami dramatu o przemijającej sławie i przede wszystkim cierpieniu pod ciężarem wieloletniego psychicznego ciśnienia. Zamkniętego nie wyłącznie dla ckliwego efektu, jedną z najbardziej wzruszających scen, jakich w kinie miałem okazje doświadczyć, przez co opadająca kurtyna w całej okazałości obnażyła moją wstydliwą męską wrażliwość. Przyznaje bowiem, że nie pamiętam kiedy ostatnio kończyłem seans tak ciężkim oddechem powstrzymując się bezskutecznie przed łzami. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj