poniedziałek, 16 marca 2020

Killswitch Engage - Disarm the Descent (2013)




Pamiętam iż ponad piętnaście lat temu, po chwilowym (dwa krążki - The End of Heartache, As Daylight Dies) zachłyśnięciu się niezwykle witalną twórczością Killswitch Engage, dość szybko straciłem (nie rezygnując jednak z systematycznych odsłuchów wyżej wymienionych) większe zainteresowanie tym, co w obozie kierowanym przez rodaka żyjącego za oceanem na bieżąco się dzieje. Możliwe iż uznałem kierując się też intuicją, że każda kolejna płyta nagrywana przez Amerykanów będzie li tylko suplementem do dotychczasowej dyskografii i nie ma się co łudzić, iż KE wypłynie na szersze, a może przede wszystkim ambitniejsze wody. Nie myliłem się, bo każdy późniejszy krążek, bezpośrednio po premierze, lub z opóźnieniem odsłuchiwany nie przynosił niemal żadnych zaskoczeń, chociaż zawsze przykuwał na względnie krótki moment moją uwagę. Bo oferował paradoksalnie produkt o smaku sprawdzonym i tak samo jak ochoczo mlaskałem z zadowolenia, tak już w oka mgnieniu nieco mi się ulewało, od tego oczywistego przebojowego mielenia. Przyznaję że s/t z 2009-ego siłą rozpędu zignorowałem i dopiero wieść, iż do ekipy z Massachusetts powraca oryginalny frontman (chociaż Howardowi Jonesowi nic nie brakowało), zdopingował mnie do na powrót zainteresowania ich aktualną działalnością. Raz dwa do sedna i kropka - bowiem co tu dużo kreślić, jeśli sami muzycy nie dają powodu by za każdym razem móc coś nowego o ich muzyce napisać. :) Powrót Jesse'go Leacha okazał się pokłosiem jego współpracy z liderem KE przy okazji pracy nad debiutanckim albumem projektu Time of Grace. Panowie się zapewne obwąchali i uzgodnili być może, że w obliczu mniejszych lub większych nieporozumień Dutkiewicza z Jonesem, dobrze by było gdyby do składu Jesse wrócił. Cholera wie, nie znam zakulisowych rozgrywek w ich obozie, a i szkoda mi czasu na dociekanie, więc to tylko mało znaczące spekulacje. Istotne jest priorytetowo co nagrali i jak to na mnie oddziałuje! Co następuje odnaleźli się w swojej strefie komfortu znakomicie, tam gdzie dominują potężne chwytliwe śpiewne refreny i gitarowe galopady z kapitalnie wyeksponowanymi melodyjnymi pasażami oraz typowymi dla metalcore'a breakdownami. Tam gdzie króluje całkiem konkretne grzańsko z mnóstwem adrenaliny i nieco bardziej w refrenach skumulowanej romantyki. Ponadto też soczysta produkcja, świetne mocarne i zarazem selektywne brzmienie. Mają chłopaki łapę do rzeźbienia mega atrakcyjnych dla ucha heavy/thrashowych riffów i za to należy ich chwalić i szanować. Oni nigdy nie popchną metalu w rejony wyjątkowo ambitne, a będą tylko z powodzeniem dostarczać swoim fanom kolejnych porcji satysfakcji, co fantastycznie czynią też na Disarm the Descent. I to też jest ok! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj