poniedziałek, 27 czerwca 2016

Death - Human (1991)




Nie ma już od piętnastu lat na tym łez padole maestro Schuldinera, a mnie nieodłącznie towarzyszy, kiedy albumy Death odtwarzam pytanie, gdzie dziś byłby, w jakim muzycznym środowisku gdyby w tak młodym wieku nie przegrał z bezlitosną chorobą? Odpowiedź w pewnym sensie oczywista, bo człowiek z takim potencjałem kompozytorskim i taką wizją nie powielałby schematów, nie ograniczał się w zamkniętej stylistyce. W naturze swojej miał eksplorację nowych lądów, a potrzeba ich odkrywania była najistotniejszym motorem napędowym w jego twórczości. Precyzyjnie jednak kierunku rozwoju nie śmiałbym przewidywać, spekulacje pewnie by mnie ośmieszały i obnażałyby moje ograniczone horyzonty. Zatem nie porywam się na brawurowe wróżenie z fusów tylko okazję wykorzystam do bicia pokłonów przed pozostawionym nam maluczkim fanom dorobkiem mistrza. Skupię się w tym miejscu na krążku w pełni przełomowym dla flagowego okrętu dowodzonego przez Chucka Schuldinera. W moim przekonaniu to właśnie na Human rozpoczął się dla ikony wyścig wyłącznie z samym sobą, bo nie było dla nich konkurencji. Takie ekipy jak Nocturnus, Cynic, Pestilence czy Atheist wprawdzie trzymały poziom i na swój charakterystyczny sposób z impetem przesuwały czy poszerzały granicę, jednak w moim odczuciu nigdy nie sięgnęły tych szczytów, które zarezerwowane były wyłącznie dla Death. Może powód takiego stawiania spraw zawarty w subiektywnym braku pełnej kompatybilności pomiędzy moimi muzycznymi potrzebami, a stylem prezentowanym przez wymienionych. Może obiektywnie rzecz biorąc każda z tych grup była jedynie gorszą, bo wtórną odpowiedzią na geniusz formacji Schuldinera. Sprawa dyskusyjna, zatem by tekstu do rozmiarów elaboratu nie napompować i na zajadłe plucie jadem przez ekstremalnych fanów powyższych ekip się nie narazić napiszę koncyliacyjnie, że wielkość Death niepodważalna, a znaczenie wymienionych towarzyszy broni też znaczące. Human to niepodważalna klasyka, idealna konstrukcja mogąca być bez przesady nazywana intelektualnym death metalem. I nie mam tutaj wyłącznie na myśli skomplikowanych struktur instrumentalnych, lecz również teksty będące przenikliwymi obserwacjami natury człowieka z istotnym wpływem tez z pogranicza psychologii, socjologii i filozofii. To przede wszystkim odróżniało Death od setek innych ekip parających się ciężkim graniem, że w warstwie lirycznej nie odjeżdżali w pierdoły fantasy czy gore, tylko twardo stąpali po ziemi. Album przełomowy, epokowy, legendarny – bez dyskusji!    

czwartek, 23 czerwca 2016

Rival Sons - Hollow Bones (2016)




Nie ma po co na głębokie filozofowanie się silić, bo nie napiszę już praktycznie nic nowego, kiedy w przeciągu krótkiego czasu kolejny tekst o Rival Sons powstaje, a sama muzyka niewiele od wypracowanego, charakterystycznego stylu grupy się różni. Może i pewne niuanse świadczące, że jednak w miejscu nie stoją na Hollow Bones da się wychwycić, jednak ich kaliber dość mały by mogły wpływać znacząco na całościowy charakter tworzonych dźwięków. To kolejny kapitalny (nazwę go odważnie klasycznym) materiał Amerykanów będący dowodem potwierdzającym ich nieprzeciętną klasę i zajmowane od lat kilku czołowe miejsce na retro rockowej scenie. Synteza wielkiego talentu wokalnego Jaya Buchanana, jego kluczowej muzycznej wyobraźni oraz instrumentalnej biegłości i kompozytorskiego polotu jego towarzyszy, która z prostych środków potrafi aranżacyjne perły wydobyć. Hollow Bones to zarówno rockowe petardy, widowiskowe bluesowe improwizacje, nostalgiczne ballady z płaczliwą gitarą, jak i akurat tutaj w większej ilości ekstatyczne duchowe przeżycia bazujące na natchnionych wycieczkach w stronę gospel. Gdybym był wierzący to z pewnością podrygiwałbym w uniesieniu dziękując Bogu za tych czterech fantastycznych artystów zza oceanu. Mimo braku we mnie tego rodzaju wiary, gdy słucham przykładowo drugiej części utworu tytułowego bioderka me pląsają rytmicznie, ręce ku niebiosom się wznoszą, a braki wokalne stają się nieistotne w momencie, gdy potrzeba nieskrepowanej werbalnej ekspresji silniejsza od samokontroli. :) Jedyny problem, i to taki, który problemem gdy innych większych szczęśliwie brakuje, to długość krążka oscylująca w granicach czterdziestu minut. Brakuje więc jednego bardziej rozbudowanego numeru, który to by dopełnił całość i zamknął materiał w idealnym czasie. Po dziewięciu kawałkach apetyt nie do końca jest zaspokojony, potrzeba pozostania w świecie Rival Sons wciąż silna, obcowanie z dialogiem wokalu z wiosłem konieczne. Stąd też bardzo rzadko na jednym odsłuch Hollow Bones się kończy.

piątek, 17 czerwca 2016

Irrational Man / Nieracjonalny mężczyzna (2015) - Woody Allen




Woody Allen jak nikt inny potrafi z wyświechtanego banału skroić przenikliwy intelektualnie majstersztyk. Udowadniał to po wielokroć i tym razem (chociaż narzekań krytyki nie uniknął) utrzymał poziom wysoki. Charakterystyczna, wypracowana przez lata lekka konwencja allenowska bazująca na klasycznych hollywoodzkich wzorcach, rozbudowana o ciężki ładunek filozoficzno-psychologiczny po raz kolejny (mimo, że to przecież było już tyle razy) potrafi utrzymać w skupieniu i po seansie pozostawić nie tylko w dobrym nastroju, lecz również dać materiał do rozważań. Szczęśliwie nie są to arcypoważne, wyłącznie czysto akademickie deliberacje, tylko przede wszystkim luźne refleksję w towarzystwie, jak doczytałem Ramsey Lewis Trio. Poszukiwanie sensu życia, powolne grzęźnięcie w stagnacji bez perspektywy odnalezienia świeżych podniet, które to pobudziłyby energię, przyniosły witalność i motywację. Odważnie spojone z wewnętrzna dyskusją bohatera w temacie idei porzucenia miałkiego teoretyzowania na rzecz namacalnego doświadczenia, kwestii moralności zależnej od oceny sytuacyjnej, usprawiedliwiania morderstwa dobrymi intencjami i estetyki podejmowanych działań, a finalnie zgrabnie spuentowana przez Allena odwołaniem do zbrodni i kary w duchu karmicznego porządku świata, lub może bardziej przypadkowych splotów wydarzeń - to wszystko moja subiektywna interpretacja. :) I może akurat Irrational Man w bezpośredniej konfrontacji z jego ikonicznymi produkcjami wypada mniej błyskotliwie to jednako dzięki genialnym aktorskim umiejętnością jednych z moich aktorskich ulubieńców w osobach Emmy Stone i Joaquina Phoenixa utrzymuje rasowy warsztatowy szlif. 

czwartek, 16 czerwca 2016

Grandma / Babka (2015) - Paul Weitz




Małe, kameralne kino o cholernie ważnych sprawach, zamknięte w zaledwie osiemdziesięciu minutach i w tych skromnych rozmiarach zawierające liczne głębokie prawdy o ludzkich relacjach w rodzinnym mikrokosmosie. Rodzina w centrum, a kluczową jej postacią babka. Tyle że ona sama zdecydowanie odstająca od przyjętego modelu - babcia chętniej spaliłaby skręta niż upiekła szarlotkę, raźniej wskoczyłaby do łóżka z atrakcyjną fizycznie i intelektualnie niewiastą niżby śpiewała psalmy w świątyni. Bo to pyskata sarkastyczna ekscentryczka z dominującym charakterem i szerokim doświadczonym spojrzeniem. Stanowcza feministka, świadoma lesbijka o artystycznej wrażliwości skrytej głęboko pod grubą skórą hartowaną goryczą. Wraz z "nieostrożną" wnuczką i poniekąd także we współpracy z apodyktyczną córką poszukuje rozwiązania "problemu", który znienacka się pojawia zmuszając do przedsięwzięcia intensywnych działań i odpowiedzialnych kontrowersyjnych decyzji. Z pozoru proste, choć niepozbawione rzecz jasna obiekcji rozwiązanie z czasem stają się coraz bardziej wątpliwe, a podjęte finalnie decyzje w żadnym wypadku nie są ukazywane jako te jedyne i najwłaściwsze. Tu w rzeczy samej tkwi istota tej dojrzałej i wartościowej produkcji, że nie narzuca przekonań, nie próbuje podstępnie przemycać ideologii i umoralniać z pozycji "wiem lepiej". Bez nadęcia i łzawej otoczki z rozważną nostalgią ale i odpowiednią porcją celnego poczucia humoru. Niszowe, niezależne kino dla niespętanych konwenansami umysłów, znaczy tych jeszcze odpornych na ideologiczną indoktrynację. 

wtorek, 14 czerwca 2016

Ali (2001) - Michael Mann




Śmierć mistrza nakazała sięgnąć po raz wtóry po jego filmową biografię autorstwa Michaela Manna, a że nie tylko od strony merytorycznej to pozycja zacna, zatem powrót do niej z pewnością nieprzyjemnym obowiązkiem nie był. Dodatkowo zdeklarowanym wielbicielem wszelkiego rodzaju autentycznych historii opowiedzianych językiem filmowym, a dotyczących postaci nietuzinkowych jestem, stąd zatopienie się w tych smutnych okolicznościach w wartościowym obrazie prócz pogłębienia wiedzy o ikonie równolegle stworzyło okazję do kilku istotnych refleksji. Ich obiektem człowiek budzący swego czasu ogromne kontrowersje, z jednej strony ikona boksu i wszelkich organizacji walczących z rasizmem z drugiej showman z ogromnym ego, niewyparzoną gębą, taki arogancki kogut podporządkowujący sobie mieszkańców kurnika. Społecznik, który wykorzystał sławę nie wyłącznie dla egoistycznych celów, lecz także megaloman podatny na religijno-ideologiczną indoktrynację. Egoista i altruista w jednej osobie, z żelazną konsekwencją realizujący postanowienia i wprowadzający zasady w życie. Postać barwna niezwykle, z wyrazistymi przekonaniami zdolny do rzeczy wielkich jak i popełniający masę błędów. Uparty z przyrodzeniem z granitu, bezkompromisowy z gigantyczną wewnętrzną motywacją. Utalentowany i pracowity, z wrodzonymi predyspozycjami i wykutymi w treningu umiejętnościami. Mitoman poniekąd z tandetną gadką nastawioną na zdobywanie lanserskiego poklasku (ach te jego rymowanki) i mistrz niekwestionowany, który wstrząsnął środowiskiem pięściarskim i ówczesnym amerykańskim społeczeństwem deklarującym w przytłaczającym stopniu przywiązanie do konserwatywnych tradycji w duchu segregacji rasowej. Nie dziwi zatem, iż jego kariera  obfitująca w liczne zwroty akcji, gdzie brak poprawności politycznej przysporzył mu zarówno mnóstwo wrogów wśród białych decydentów i wiele sympatii pośród kolorowych braci, stała się kapitalnym materiałem dla filmowców. Cieszy mnie, iż tak bogaty życiorys został genialnie wykorzystany przez Michaela Manna, zarówno od strony emocjonalnej, przenikliwie analizując legendę jak i warsztatowej kapitalnie oprawiając treść dźwiękami z epoki, szlagierami czarnej muzyki oraz niezwykle realistycznie odtwarzając sekwencje walk z genialnym zakończeniem obrazu kultowym starciem Alego z Foremanem. Unikalna postać i godna jej prezentacja.

P.S. Przyznać muszę, choć wielbiciel „talentu” Willa Smitha ze mnie żaden, iż akurat w tej roli wypadł naprawdę przekonująco.

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Black Sabbath - Paranoid (1970)




Black Sabbath, co „najoczywistszą” oczywistością w tym najdoskonalszym klasycznym układzie personalnym, to ciężki, masywny riff Iommiego, wyrazisty bulgot basu Geezera, swingowy puls perkusji Warda i antyśpiew Ozzy’ego. Z tego standardowego zestawu instrumentów cztery ikony hard rocka stworzyły szeroki wachlarz możliwości, dzięki ogromnej muzycznej wyobraźni oraz determinacji. Na Paranoid w moim i zapewne wielu przekonaniu znajdują się utwory absolutnie esencjonalne dla szybko wypracowanego stylu legendy. Bo oto te osiem numerów to rozbudowany formalnie, pełen zwrotów akcji antywojenny manifest w postaci War Pigs, chwytliwy i dynamiczny tytułowy Paranoid, surowy wręcz „prosty” Iron Man, ekstremalnie mroczny Electric Funeral, żwawy do potupania nóżką stworzony Hand of Doom oraz Fairies Wear Boots, nieco eksperymentalny, popisowy w sensie obijania zestawu perkusyjnego Rat Salad i zjawiskowo wypełniony klimatem, przesiąknięty czarującym groovem Planet Caravan. Każda z tych kompozycji może być uznawana za tą reprezentacyjną dla stylu Black Sabbath, bo oto wszystkie te kierunki, w różnych proporcjach ale były kontynuowane na klasycznych krążkach i gdybym miał ochotę to z łatwością mógłbym przypisać im w tym miejscu po kilku odpowiedników z kolejnych albumów. Stąd mój wniosek, że jeżeli istnieją osoby nieświadome, tacy urwani z choinki laicy w kwestii rockowej legendy i chcieliby oni poczuć czym to zasłużył się pierwszy skład Black Sabbath w historii ciężkiej muzy to polecam właśnie Paranoid jako idealny probierz ich „stylu” Drugi album w dyskografii Brytyjczyków to niczym stworzony na kilka lat przed zakończeniem marszu po chwałę zestaw greatest hits. Nie ma bata – rzecz kultowa!

piątek, 10 czerwca 2016

Moje córki krowy (2015) - Kinga Dębska




Obraz bardzo dobrze przyjęty przez wybredną polską krytykę i doceniony sporą sympatią przez zwykłą publiczność. Dojrzały dramat, a może bardziej błyskotliwa obyczajówka pozbawiona drażniącego nadęcia, rozdzielania włosa na czworo, bez typowej dla polskiej szkoły jękliwości, z łebskim poczuciem humoru, a jednak na poważnie z autentycznymi głębokimi emocjami. Przenikliwa analiza oparta na trzeźwych spostrzeżeniach i zaangażowanych od wewnątrz obserwacjach. Z wybornym tematem muzycznym akcentującym nieprzeholowaną nostalgię, wyraziście skrojonymi postaciami i naturalną, przekonująca grą aktorską Agaty Kuleszy, Gabrieli Muskały, Mariana Dziędziela, Marcina Dorocińskiego - wszystkich bez wyjątku. Mały film o dużym znaczeniu, niezwykle prawdziwy bez koloryzowania, taniego sentymentalizmu, czy telenowelowego banału. Za to z masą wrażeń do intensywnego przeżywania przez wzgląd na szeroki wachlarz pojawiających się postaw bohaterów i odniesień do osobistych doświadczeń. Bo niestety choróbska są w życiu nieuniknione, pytanie tylko kiedy trzeba będzie się z nimi zmierzyć i w jakiej skali. Czas płynie nieubłaganie, nie stajemy się młodsi i nie jesteśmy odporni na słabości organizmu. Czy poradzimy sobie poddani presji, narażeni na stres, z poczuciem odpowiedzialności, z przygniatającym ciężarem bezradności i około rodzinnymi zgrzytami. Jak przebrniemy przez te próby, w jakim stylu, z jakimi stratami, z jakim bagażem? Kinga Dębska nie podpowiada ewentualnych rozwiązań, nie moralizuje i nie osądza. Opowiada pouczającą rodzinną historię bez fałszów, autentycznie ze swadą, w której walor szkoleniowy istnieje, tyle że sprowadza się on wyłącznie do bezcennej prawdy stwierdzającej, iż jesteśmy niedoskonali zarówno z wadami jak i zaletami. Różni od siebie ale przez tą odmienność także dla siebie inspirujący, a przede wszystkim sobie potrzebni. Bo właśnie taką rolę powinna pełnić rodzina, pielęgnować poczucie dystansu do spraw błahych, wspierać i próbować przynajmniej starać się rozumieć z empatią i dobrą wolą nasze słabości. Wybuchy złości, szczere częstokroć przykre wyrzuty, wzajemne pretensje i żale nagromadzone latami, wrzące i eksplodujące znienacka. Bo emocje muszą prędzej czy później znaleźć ujście, a my powinniśmy być przygotowani na zmierzenie się z ich konsekwencjami gotowi na przekształcenie ich energii w konstruktywne paliwo. Pretekst do ich przepracowania z pewnością się znajdzie i niekoniecznie musi być to choroba czy śmierć bliskich. 

czwartek, 9 czerwca 2016

AC/DC - Highway to Hell (1979)




Jest rok 2016, niemal już połowa, a ja piszę te kilka zdań w zupełnie od niedawna nowych okolicznościach dla AC/DC. Grupa, która zdecydowaną większość kariery przetrwała w żelaznym składzie z niewielkimi roszadami na pozycji pałkera oraz tą najistotniejszą zmianą frontmana, teraz rozsypuje się na moich oczach niczym domek z kart. Tracą Panowie zdrowie, jeden po drugim i siłą rzeczy (to nieuniknione) zejść muszą ze sceny. Na początek Malcolm, teraz Brian Johnson i pytanie kto następny? Kapela podtrzymywana w sposób nieco kontrowersyjny w koncertowym rytmie za sprawą angażu (rany boskie) statycznego, bo z uszkodzonym kulosem Axla Rosa nie poddaje się jednak i jak donoszą ci, co mieli okazję ich w tym zestawieni na żywo zobaczyć (osz cholera) dają radę. Nie widziałem i zapewne już nie zobaczę ich z Axlem (dobrze/niedobrze – cholera wie), więc powstrzymam się od grubej spekulacji w kwestii ocennej, pozwolę sobie tylko na jedną kąśliwą uwagę. Mianowicie jak pomyślę, że dziadek w krótkich spodenkach hasający po scenie doładowany słuszną porcją tlenu aby uratować trasę (opcja pierwsza, dla kasy, opcja druga, dla uciechy fanów – właściwą odpowiedź proszę sobie indywidualnie zakreślić) angażuje gwiazdora z poważnymi zaburzeniami osobowości, to automatycznie mój niepokój zostaje wzbudzony. Trzeba wiedzieć (pozwolę sobie na brawurowy cytat) „kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, by na drwiny się nie narażać i nie ryzykować utraty opinii koncertowego tornada, które jak sam byłem świadkiem w 2010 roku zmiata ze sceny wszystko! Chce wierzyć, że pomimo tak dużych problemów ten rock’n’rollowy pociąg przejeżdża z impetem pozostawiając za sobą charakterystyczny zapach spalin. To pewne – to już koniec, tylko odwleczony nieco w czasie. Żegnaj legendo i proszę odejdź z klasą, niech Angusowi nie przyjdzie do głowy pomysł by nagrywać kolejny album, tym bardziej z zastępstwem wokalnym. Ja zamiast wymuszonych działań studyjnych zdecydowanie wole zapuścić sobie klasyki i co ciekawe coraz częściej te z epoki Bona Scotta. Gdzieś następuje we mnie pewna przemiana i jak uwielbiam kołyszące bluesy ze środkowej fazy Johnsona to teraz z atencją zarzucam longi z lat siedemdziesiątych, a wśród nich co jasne Highway to Hell. Te drapieżne rockery, bez wyjątku kipią potężną energią rozsadzającą głośniki i podgrzewającą krew w żyłach to najwyższej temperatury. Bo to płyta przepełniona testosteronem, napompowana adrenaliną, gdzie czuć gorący temperament Australijskich rockmanów. Nie ma na Higway to Hell jakichkolwiek wypełniaczy, brak nawet chwilowych przestojów (Night Prowler to żadna ballada - rzekłem :)) – jest gorrrąco, jest krew, pot ale nie ma łez. Bo prawdziwi mężczyźni nie łkają (ewentualnie tylko wypluwają z siebie gorycz). Korzystają z życia pełnymi garściami chwytając we własne łapska kobiece wdzięki, idąc przez życie z uśmiechem na gębie, arogancko zdobywając poklask i uznanie. W towarzystwie brylują, sypią żartem, czarują, rozsiewają feromony, są samcami, nie ciotami. Czasem schodzą do piekła, lecz tylko by pobudzić w sobie determinację, strzelają płomieniami miłości, kochają na całego i tego samego oczekują od swych niewiast. Bawią się setnie i kurwa niestety kończą swój żywot zbyt wcześnie. Pozdrowienia dla króla życia, ukłony dla wiecznego Bona Scotta! 

P.S. Mężczyźni też nie przepraszają, tylko informują jak czują, że trzeba. Zatem by była jasność, nie jestem homofobem, żadnym też seksistą – to tylko Highway to Hell mi tak robi!

środa, 8 czerwca 2016

Triple 9 / Psy mafii (2016) - John Hillcoat




Tak się zdarzyło, że potrzebę obejrzenia mocnego kina akcji poczułem, gdy akurat w moim zasięgu pojawił się najnowszy obraz sygnowany nazwiskiem Johna Hillcoata. Może on nie jest specjalistą wyłącznie od modelowej hollywoodzkiej sensacji, jednakowoż za pośrednictwem Tripe 9 udowodnił, że także w tego rodzaju produkcjach odnajduje się znakomicie. Kawał krwistego mięcha zapodał z realizacyjnym rozmachem, intensywną dynamiką i skomplikowaną intrygą. Dramat maksymalnie nasycony brutalnością, osadzony w rzeczywistości śmiało mogącej być określaną jako piekło na ziemi. W niej mafia, gangi uliczne i gliniarze – ryje same zakapiorskie, co jeden to o profilu większego twardziela z miną aroganckiego cwaniaka, miękkimi ruchami i bez emocji oczami. Świat zakłamania, egoizmu i bezwzględności, chciwości i lansu z niewielkimi przejawami ludzkich odruchów tłamszonych koniecznością przetrwania. Złożona plątanina zależności, wyłącznie osobnicy umoczeni bądź szantażowani, żadnych czytelnych granic między dobrem i złem oraz naciąganej tandetnej superbohaterki. Realizm rządzi, bez kosmetycznych zabiegów, a jego fundamentem prócz świetnego przekonującego scenariusza, kapitalnych zdjęć i energetycznego montażu wyborna obsada. W niej między innymi Casey Affleck, Woody Harrelson, Chiwetel Ejiofor i Kate Winslett w roli udowadniającej jak uniwersalną jest aktorką. Nie spodziewałem się przyznam, mimo że nazwiska zacne, iż to wysokooktanowe kino, aż tak wysokiej klasy będzie.

P.S. Kolejny raz popisał się dystrybutor tłumacząc tytuł – brawa, takie ekstremalnie ironiczne.

wtorek, 7 czerwca 2016

Tetro (2009) - Francis Ford Coppola




Francis Ford Coppola, choć zdarzały mu się także filmy dość rutyniarskie dał się poznać oczywiście przede wszystkim jako specjalista od ambitnego kina, wizualnie mocno wystylizowanego. W tym kierunku poszedł wyraźnie przygotowując Tetro, bo właśnie strona wizualna zdaje się być najmocniejszym atutem tej produkcji. Intensywnie czarujące czarno-białe kadry dominują, a kolorowe zarezerwowane są dla retrospekcji oraz plastycznych wizualizacji. W pieczołowicie przygotowanej scenografii, w natchnionej grze światłem i cieniem, takim artystycznym spojrzeniu na kino kryje się największy walor tego obrazu. W atmosferze przesyconej duchem argentyńskiego tanga i nostalgicznym spojrzeniu w kierunku klasycznego włoskiego kina. O krok za formą stoi zaś treść, może nieco banalna, trącająca latynoską telenowelą, jednak podana z intelektualną przenikliwością, Freudowską analityczną głębią przez co dość skutecznie uciekająca spod ostrego noża krytyki. Widowisko hipnotyzujące i zarazem nieco usypiające – takie „artístico” dla części widzów zapewne zbyt pretensjonalne.  

niedziela, 5 czerwca 2016

The Dillinger Escape Plan - Ire Works (2007)




Nie będę jednoznacznie określał miejsca Ire Works w dyskografii Dillingerów, gdyż zwyczajnie moja znajomość ich twórczości ograniczona do rozgryzienia, fakt detalicznego (bo jak inaczej wkręcić się w ich świat :)), lecz jedynie ostatnich trzech albumów, a wszystko co przed Ire Works to tajemnica jeszcze nadal dla mojej świadomości niezrozumiała. Wiem oczywiście, bo czytam od lat prasę branżową, że wraz z tym albumem doszło do istotnej roszady personalnej w szeregach Amerykanów i ona odcisnęła swoje piętno na powstałych kompozycjach, aczkolwiek już Miss Machine sugerowała odejście od wyłącznie połamanego mathcore’a w stronę aranżacji znacznie bardziej chwytliwych i wokalnej ekwilibrystyki korzystającej także z czystej barwy. To takie przekonanie nie wynikające z pełnej autopsji, a jedynie na opiniach tych, co się na działalności muzycznej ekipy z New Jersey znają bardziej. Ja Ire Works analizuje niejako na biegu wstecznym przez pryzmat wpierw One of Us is a Killer i Option Paralysis i na tym tle jest to album, który mógł obecny kierunek rozwoju zasadniczo narzucić. Pośród skomplikowanych matematycznych łamańców skrzętnie poukrywane zostały numery o ogromnym potencjale przebojowym, gdzie immanentny dla muzyków Dillingera szlif szalonych akrobatycznych wygibasów spięty został doskonałą aranżacyjną pracą (ba, pozwolę sobie ją nazwać sztuką) z pełną wyobraźni przestrzenią dla wokalnych popisów Grega Puciato oraz wirtuozerskich parad sekcji rytmicznej i gitarzysty. Muzyka jest ze swobodą puszczana w przeróżne rejony, a bogactwo wykorzystanych środków czerpanych z wielobarwnych stylistyk każe patrzeć na jej autorów z uznaniem. Idealnym przykładem symbiozy pomiędzy awangardą pokręconej technicznej kanonady i melodyjnym potencjałem niemal ocierającym się o pop będą Milk Lizard i Black Bubblegum, dodatkowo na potrzeby promocji krążka ubrane we wspaniałe klipy. Zresztą brak tu słabego kawałka, jakiejś zapchajdziury i nawet, jeśli część z kompozycji wymaga upartego rozkminiania by odnaleźć w nich ukryty zamysł to i tak wysiłek włożony w analizę i syntezę daje finalnie poczucie spełnienia, kiedy wszystkie klocki idealnie spasowane zaczynają tworzyć całość. Cieszę się ogromnie, że nie odpuściłem, kiedy chemii pomiędzy mną, a Dillingerem nie było.

P.S. Na marginesie dodam, że kiedy w Horse Hunter pojawia się głos Brenta Hinds z Mastodon moje spełnienie jest już kompletne. 

piątek, 3 czerwca 2016

Tomahawk - Mit Gas (2003)




Na otwarcie śpiew ptaków i Bird Song atakujący pulsującą energią sekcji rytmicznej, kapitalnie podkręcający napięcie, by co chwila rozpuszczać jej moc w plastycznym zwolnieniu. Dalej rozpędzony Rape this Day, a po nim funkujący You Can’t Win z subtelnym wykorzystaniem Pattonowych elektronicznych gadżetów, zakończony z zaskoczenia odjazdem w prostotę kilku pojedynczych dźwięków. I będę wyliczał dalej, choć żadne słowa nie oddadzą tego, co w tych kompozycjach z pasją zawarte. Podejmę próbę zaintrygowania może kilku przypadkowych czytelników, którzy akurat z pobocznym projektem wokalisty Faith No More nie zaznajomieni. Jeśli zrobię to od strony literackiej nieudolnie, wyraźnie chaotycznie z góry przepraszam i z pokorą spuszczę głowę, jeśli krytyka na mnie spadnie. ;) Zatem by nie przedłużać i w fałszywej skromności czy względnie żałosnej kokieterii nie utonąć, czwarty numer z kolei to Mayday, dysharmoniczny eksperyment z wiercącą dziurę we łbie gitarą i ekstremą wokalną przeplataną szeptem. Rogut natomiast jawi się jako numer pozornie poskładany z nieprzystających do siebie fragmentów w efekcie tworzących intrygującą mozaikę, coś na kształt kolażu. Gdy on wybrzmi przychodzi czas na mojego prywatnego faworyta w postaci kompozycji zatytułowanej Captain Midnight. Jej największy walor, który uznanie wzbudził zamknięty w pełnej dramaturgii epickiej konstrukcji opartej w przeważającym stopniu na elektronice. I jeśli o tych ulubionych utworach pisać to Harelip równie ekscytujący tyle, że za sprawą transowej swingującej psychodelii, When the Stars Begin to Fall, z wykrzyknikiem akcentowaną ekwilibrystyką wokalną i absolutnie zjawiskowy, czerpiący inspirację z estetyki estradowej, zaśpiewany jak doczytałem po hiszpańsku Desastre Natural. Krążek zamyka frapujący łącznik Harlem Clowns przechodzący w numer finałowy będący w sporej części za sprawą linii wokalnej (takie skojarzenie) dziwaczną kołysanką paradoksalnie podstępnie wyrywająca ze snu kakofonicznymi trzaskami miast subtelnie wyciszać. Reasumując, na Mit Gas doświadczam szerokiego przekroju nastrojów i klimatów – od typowych (oczywiście jak na standardy Tomahawk) rockerów, przez nastrojowe, pełne zwiewności i przestrzeni struktury, a na szalonych eksperymentach kończąc. Wszystko intensywnie podlane wszelakimi odgłosami generowanymi przez imponujący zestaw obsługiwany przez maestro Pattona. Podkreślę jeszcze by zadość się stało zasługom szefa tego ansamblu, iż nie byłoby tak genialnego efektu bez porywającego interpretatorskiego talentu Mike’a Pattona, który jako jedyny spośród dla wtajemniczonych w rockową awangardę kultowych nazwisk (Denison, Rutmanis i Stanier) konstytuujących Tomahawk daje upust własnej indywidualności. Reszta podporządkowana jest grze zespołowej, a efektem tej współpracy spójny eklektyzm – który jak wiadomo wyjątkowo trudny do uzyskania.

Drukuj