czwartek, 9 czerwca 2016

AC/DC - Highway to Hell (1979)




Jest rok 2016, niemal już połowa, a ja piszę te kilka zdań w zupełnie od niedawna nowych okolicznościach dla AC/DC. Grupa, która zdecydowaną większość kariery przetrwała w żelaznym składzie z niewielkimi roszadami na pozycji pałkera oraz tą najistotniejszą zmianą frontmana, teraz rozsypuje się na moich oczach niczym domek z kart. Tracą Panowie zdrowie, jeden po drugim i siłą rzeczy (to nieuniknione) zejść muszą ze sceny. Na początek Malcolm, teraz Brian Johnson i pytanie kto następny? Kapela podtrzymywana w sposób nieco kontrowersyjny w koncertowym rytmie za sprawą angażu (rany boskie) statycznego, bo z uszkodzonym kulosem Axla Rosa nie poddaje się jednak i jak donoszą ci, co mieli okazję ich w tym zestawieni na żywo zobaczyć (osz cholera) dają radę. Nie widziałem i zapewne już nie zobaczę ich z Axlem (dobrze/niedobrze – cholera wie), więc powstrzymam się od grubej spekulacji w kwestii ocennej, pozwolę sobie tylko na jedną kąśliwą uwagę. Mianowicie jak pomyślę, że dziadek w krótkich spodenkach hasający po scenie doładowany słuszną porcją tlenu aby uratować trasę (opcja pierwsza, dla kasy, opcja druga, dla uciechy fanów – właściwą odpowiedź proszę sobie indywidualnie zakreślić) angażuje gwiazdora z poważnymi zaburzeniami osobowości, to automatycznie mój niepokój zostaje wzbudzony. Trzeba wiedzieć (pozwolę sobie na brawurowy cytat) „kiedy ze sceny zejść niepokonanym”, by na drwiny się nie narażać i nie ryzykować utraty opinii koncertowego tornada, które jak sam byłem świadkiem w 2010 roku zmiata ze sceny wszystko! Chce wierzyć, że pomimo tak dużych problemów ten rock’n’rollowy pociąg przejeżdża z impetem pozostawiając za sobą charakterystyczny zapach spalin. To pewne – to już koniec, tylko odwleczony nieco w czasie. Żegnaj legendo i proszę odejdź z klasą, niech Angusowi nie przyjdzie do głowy pomysł by nagrywać kolejny album, tym bardziej z zastępstwem wokalnym. Ja zamiast wymuszonych działań studyjnych zdecydowanie wole zapuścić sobie klasyki i co ciekawe coraz częściej te z epoki Bona Scotta. Gdzieś następuje we mnie pewna przemiana i jak uwielbiam kołyszące bluesy ze środkowej fazy Johnsona to teraz z atencją zarzucam longi z lat siedemdziesiątych, a wśród nich co jasne Highway to Hell. Te drapieżne rockery, bez wyjątku kipią potężną energią rozsadzającą głośniki i podgrzewającą krew w żyłach to najwyższej temperatury. Bo to płyta przepełniona testosteronem, napompowana adrenaliną, gdzie czuć gorący temperament Australijskich rockmanów. Nie ma na Higway to Hell jakichkolwiek wypełniaczy, brak nawet chwilowych przestojów (Night Prowler to żadna ballada - rzekłem :)) – jest gorrrąco, jest krew, pot ale nie ma łez. Bo prawdziwi mężczyźni nie łkają (ewentualnie tylko wypluwają z siebie gorycz). Korzystają z życia pełnymi garściami chwytając we własne łapska kobiece wdzięki, idąc przez życie z uśmiechem na gębie, arogancko zdobywając poklask i uznanie. W towarzystwie brylują, sypią żartem, czarują, rozsiewają feromony, są samcami, nie ciotami. Czasem schodzą do piekła, lecz tylko by pobudzić w sobie determinację, strzelają płomieniami miłości, kochają na całego i tego samego oczekują od swych niewiast. Bawią się setnie i kurwa niestety kończą swój żywot zbyt wcześnie. Pozdrowienia dla króla życia, ukłony dla wiecznego Bona Scotta! 

P.S. Mężczyźni też nie przepraszają, tylko informują jak czują, że trzeba. Zatem by była jasność, nie jestem homofobem, żadnym też seksistą – to tylko Highway to Hell mi tak robi!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj