Jak mówią kobiety "uroczo chłopięcy Taron Egerton", czyli
niegdysiejszy Eddie zwany orłem ponownie u Dextera Fletchera wymiata, tym razem
wcielając się w postać Eltona Johna. W formule spowiedzi terapeutycznej „podziel
się z grupą”, w dwóch tonacjach zarówno wszelkich odcieni mniej lub bardziej
głębokiej czerni (to co w duszy,) jak i wszystkich oczojebnych jaskrawości tego
świata (to co na scenie). W szołmeńskim musicalowym wydaniu, gdzie mimo iż
prawda potrafi boleć, bowiem fakty z życia gwiazdy niepoddane są większej kosmetyce, to jednak nieco ślizgamy się po nich w chronologicznym bałaganie,
który dzięki świetnej reżyserii stanowi bardzo sprawnie kontrolowany chaos.
Na potrzeby zaimponowania energetycznym widowiskiem kapitalnie hiciory z kariery
Eltona zaaranżowano, a ich miejsce i znaczenie w scenariuszu wyraziście uzmysławiają logikę, która
kierowała intencjami twórców. Życie na szczycie, ostra jazda na fali dzięki
spadającej z nieba mannie, aż zaryjesz raz, drugi, trzeci mordą o glebę,
przebijając kolejne dna upodlenia. Bowiem sława, pieniądze spadają na
nieśmiałego, zagubionego o niskim poczuciu wartości wrażliwca - jakby nieszczęść przez współczesny świat niewybaczanych było mało, do tego
jeszcze o homoseksualnych skłonnościach. Stąd musiało być też na ekranie zarówno
kontrowersyjnie jak i ckliwie, aby uwypuklić desperackie poszukiwanie miłości fizycznej
i akceptacji duchowej oraz nie musiało, ale na szczęście było odjazdowo, korzystając z poczucia humoru w inteligentnej ironicznej, jak i krzykliwej
formule. Cekiny, błyskotki przeróżne, których określeń nie znam. Pióra, okulary
i stroje cudaczne - absolutnie nieskromne. Oprawa efekciarska, robota operatorska mistrzowska i montaż
genialny. Sprężenie ekipy technicznej konkretne, artystyczny pomysł i
emocjonalna deklaracja wyraziste. Aby dać widzowi petardę rozrywkową i aby uzmysłowić to co każdy
nawet półinteligent wie (ćwierć, cholera go wie, albo paradoksalnie wie nawet lepiej), że jak masz talent i jesteś
wrażliwy, to to drugie do kieszeni, a to pierwsze do spieniężenia. Zatem
uśmiech szeroki i jazda – show must go on, bo dolary karmić mają pustkę i całą
masę pasożytów orbitujących wokół gwiazdy. Ileż takich historii napisało życie
i w złoto show biznes zamienił, adaptując na potrzeby kina mainstreamowego. Nie zawsze
jednak udawało się oczywistości ubrać w tak barwny i żywiołowy spektakl o
głębokim emocjonalnym fundamencie, ponadto w formie musicalu, gdzie śpiewane fragmenty
nie burzą narracji, a nawet ją podkręcają stając się punktami kulminacyjnymi.
Jakbym przed rewiami w kinie, jak widać nieskutecznie się bronił, to jednak kilka takich powstało, które
potrafiły mnie w stu procentach wkręcić, a Rocketman to obok dużo bardziej
sławnego La La Landu z ostatnich lat z tej kategorii kolejna perła.
środa, 28 sierpnia 2019
wtorek, 27 sierpnia 2019
Rosemary's Baby / Dziecko Rosemary (1968) - Roman Polański
Późnym wieczorem człowiek
impulsywnie przerzuca kanały i podczas tej pozbawionej większego sensu
czynności trafia na klasyka, jak się okazuje nieprzypadkowo akurat w tym dniu
emitowanego. Urodziny naszego mistrza, to należy je uczcić pokazując
legendarny i przełomowy dla jego kariery obraz, który z impetem wbił jego
nazwisko na usta całej ówczesnej światowej branży filmowej. Rosemary's Baby mimo że znam oczywiście
doskonale i tym razem utrzymał mnie przed telewizorem do samego finału. Jest w
nim wciąż ten immanentny dla stylu Polańskiego hipnotyzujący magnetyzm, który
nawet odrobinę nie osłabł, mimo że tak wiekowy. Co z punktu widzenia siły
oddziaływania najistotniejsze to to, iż klimat w którym zło i napięcie można kroić
niekoniecznie zakrwawionym nożem wchodzi pod skórę i od wewnątrz zmysły
atakuje. Wszystko jest tutaj dopieszczone perfekcyjnie, poczynając od scenografii
genialnie światłami podkreślanej, przez przekonujące aktorstwo, scenariusz z
fascynującą nieoczywistą tajemnicą i wreszcie magiczną, nerwowo rozedrganą
muzyką Krzysztofa Komedy, z ponadczasowa tematem z Kołysanki. W moim przekonaniu
ciekawostką dla zarówno młodocianego kinomaniaka, jak materiałem do
niekończących się deliberacji dla posiwiałych weteranów sal kinowych jest styl, który świetnie łączy odartą z szołmeństwa szkołę środkowoeuropejską, z podrasowaną amerykańskimi możliwościami tradycją kina spod znaku rzecz jasna Hitchockowskiego suspensu. Ale i
coś nowego, nieco ryzykownego Polański do tej kreatywnej hybrydy dodał, to szokowanie
poprzez wyraźne kontrowersje, czyli goliznę i priorytetową psychodelii nutę w teatralnym
ujęciu, bowiem wiemy iż silnie też inspirował się produkcjami z wytwórni Hammer. Flirtuje zatem z rozmachem Polański z nieco kiczowatą stylistyką, jak i antycypuje w kilku ujęciach powstanie brutalnego nurtu giallo, ale za sprawą psychologii zaawansowanej i z charyzmą serwowanej nie popada w tandetę i w konsekwencji śmieszność. Poddaje słusznemu nieinwazyjnemu wartościowaniu postawy bohaterów, bez pretensjonalnego dydaktyzmu w płytkiej moralizatorskiej oprawie, lecz z demonicznie perfidnym poczuciem wiary popartej obserwacją natury ludzkiej sugerującej, że szatan działa podstępnie w środowiskach które kamuflażem dla jego misji. Cyrografy podpisane, dusze zaprzedane za dobra doczesne i obietnice wiecznej dominacji. :) Tyle, że nic tutaj nie jest takie oczywiste, a prawda może objawić się w absolutnie pozbawionym pierwiastka metafizycznego wyjaśnieniu, że oto nasze instynkty, pragnienia i lęki obracają się przeciwko nam w formie psychicznych zaburzeń, które z łatwością w nas kiełkują gdy w newralgicznym momencie poddani działaniu stresu zostajemy.
P.S. Już tyle przez
lata o Dziecku Rosemary napisano, poddano szczegółowej analizie i na wszelkie sposoby na
czynniki pierwsze rozkładano, że nie pozostaje właściwie nic do dodania, a moje
nieodkrywcze, lub co gorsza nadinterpretacyjne refleksje mają wyłącznie sens jako uzupełnienie filmografii
Polańskiego na stronach NTOTR77.
poniedziałek, 26 sierpnia 2019
Dolor y gloria / Ból i blask (2019) - Pedro Almodóvar
Almodóvar kontemplacyjny i retrospekcyjny – subtelny jak chyba nigdy dotąd, uderzający bezpośrednio w
osobisty ton, jak źródła donoszą i treść sugeruje opierający historię na motywach biograficznych. Emocjonalny,
lecz niestety nie wystarczająco emocjonujący, drenujący mocno odczucia bohatera, ale
trudny do empatycznego zrozumienia. Szczególnie z punktu widzenia mężczyzny o
zdecydowanie uboższej wrażliwości, ze znacznie mniejszym przywiązaniem do roli
matki w życiu dorosłym, a tym bardziej impregnowanego na bliskość w ujęciu
kontaktów z partnerami tej samej płci. Wizualnie jak to zwykle w filmach Almodóvara bywa wyrazisty,
bogaty intensywnością kolorów, do wybornego degustowania barw i kompozycji narracyjnej pod których hipnotyczną warstwą kryje się ekshibicjonizm zawarty w prostocie fabuły, świadomie bez
bardziej wyrazistej dramaturgii. Piękny to obraz bo odważny, piękny bo uczuciowy, piękny
bo z wrażliwością malowany, lecz poza intymnym charakterem wiwisekcji w całym swoim obliczu zachowawczy, bez napięcia, tym
bardziej ekstazy. Być może należy też otwarcie napisać, że Ból i blask mówi o
zaburzeniach wywołanych przesadnym egocentryzmem o podłożu artystyczno-intelektualnym. Przekwitłym
narcyzmem w formule spowiedzi, nie dla potrzeby oczyszczenia tylko skupienia
uwagi na sobie. Czy aby siedemdziesięcioletni Pedro Almodóvar (ujmując sprawę bez owijania w bawełnę)
głasków z litości się nie domaga, może też poniekąd swoje wady okolicznościami usprawiedliwia? W ludzkim odruchu głaszczę melancholika po
głowie, klepię go po przyjacielsku po ramieniu, zazdroszcząc mu jednocześnie
wrodzonego talentu i życiowego farta, który poparty zapleczem predyspozycji dał
mu życie w którym chyba jednak więcej blasku niż bólu.
P.S. Antonio Banderas do kontemplowania, Penélope Cruz do schrupania. :)
niedziela, 25 sierpnia 2019
Stone Sour - Audio Secrecy (2010)
Szczerze pisząc, to lepiej gdybym zamiast wieczornego odsłuchu Audio Secrecy wrzucił w uszy album z równie nieodległej przeszłości, ale jednak z dużo większym zapleczem sentymentalnego przywiązania. Niestety postanowiłem sobie dwie doby wcześniej, że teraz albo nigdy przejdę do praktycznego realizowania planu uzupełnienia refleksji snutych wokół płyt tej mniej przed orkiestrę wysuwanej grupy, w której wokalnie udziela się Corey Taylor. Paradoksem nawiasem mówiąc jest sytuacja, że te dużo bardziej mainstreamowe dźwięki, rzecz jasna w konfrontacji z ekipą zamaskowaną są wciąż w cieniu - że Slipknot ze swoją zdecydowanie bardziej brutalną ofertą zdobył status gwiazdorski, a Stone Sour mimo iż ma fanów, to jednak w ilości mniej licznej. Przerzucając jednak natychmiast poprzednie zdanie na margines i pozostawiając tkwiący w nim ciekawy wątek do dociekań na inną okoliczność, teraz jestem zobowiązany udzielić wyjaśnienia na zasadne pytanie, czemuż to akurat kontakt z Audio Secrecy nie może się równać wieczornemu odsłuchowi hmmm.... (tutaj wpisałbym sporo tytułów albumów, ale nie to jest sednem tego wpisu, a i szacunek do Stone Sour nie pozwala na przeginanie!). :) Żeby nie było totalnych nieporozumień - ja Audio Secrecy w zasadzie lubię, bo mnie ani ziębi, ani grzeje, ale jak miałbym ochotę na stonesoure'owego rocka, to wolałbym aby kręcił się Come What(ever) May, albo nawet ten ostatni, mimo kilku mielizn świetny jednak Hydrograd. Audio Secrecy to niestety w mojej i pewnie nieodosobnionej opinii popłuczyny po efektownej i efektywnej poprzedniczce. Na Audio coś tam kilka, może w porywach kilkanaście riffów ze smaczkami, dzięki którym w ogólności płaskie kompozycje zyskują na punktacji. Całość przelatuje nie wzbudzając większej ekscytacji, a bezpośrednia przebojowość predestynuje ją wyłącznie do kategorii przyjemności o bardzo ograniczonym terminie przydatności (już pod koniec 2010 wyszedł termin). Ponadto jak mam zawsze w przypadku muzyki Stone Sour obowiązek szczerością motywowany napisać irytują mnie wszystkie quasi ballady, które jeśli określę pościelówami dla zaangażowanych uczuciowo nastolatków, to chyba nie skrzywdzę ich autorów, bo czy nie dotknę słowem unoszonych ckliwością nastolatków nie bardzo mnie już interesuje. Ja wiem, że lajtowość zawsze była częścią składową twórczości Stone Sour, ale bywało że potrafili całkiem bez żenady ożenić emocje z łagodnością. Niestety na Audio Secrecy smucą w zbyt zasmucający mnie sposób, a jest to aż tak dotkliwe zasmucanie, że nie mam już ochoty (prawdę pisząc serca by hejtować), rozwijając wątek podobieństw do "mega jadowitej" rockowej formacji z Kanady, funkcjonującej swego czasu w discmanach każdego ucznia z poziomu amerykańskiej hajskul.
sobota, 24 sierpnia 2019
The Raconteurs - Help Us Stranger (2019)
Jedenaście lat po nagraniu drugiego i jak do momentu premiery Help Us Strangers ostatniego albumu projektu założonego w 2005 roku przez obecnie już niezwykle wpływowego na scenie rockowej Jacka White'a, The Raconteurs oficjalnie powracają. Pod dowództwem człowieka z którym liczą się największe legendy sprzed prawie półwiecza i uznają go w mainstreamowym ujęciu za główną postać młodego jeszcze względnie pokolenia, która daje nadzieję rockowi nie tylko na przetrwanie, lecz co chyba najistotniejsze na ciągły ambicjonalny rozwój. Nie będę protestował zbyt stanowczo, bowiem w sporym stopniu z tą tezą zdaję się zgadzać, dodam jednak że z tym rockiem dzisiaj nie jest aż tak źle jak jeszcze dekadę temu wieszczono i że oprócz White'a sporo młodych i cholernie zdolnych, którzy albo już się na poziom wyjątkowości wzbiło lub wkrótce to uczyni. Oni często poukrywani w niszy, ale takiej gdzie dzisiejszy rock z pewnością nie gnuśnieje, a poza bardziej oficjalnym nurtem i poza trendami zdaje się rozkwitać hodowany na nawozie młodzieńczych pasji wrażliwców, ich artystycznych ambicji i dostosowanych do dzisiejszych realiów aspiracji. Nie ma sensu dyskutować w tym miejscu nad kwestią kto jest bardziej perspektywiczny, nie mówiąc już kto bardziej utalentowany. Ważne że ciekawe persony funkcjonują, piszą na fundamencie znajomości klasyki gatunku świetną, często zaskakująco świeżą muzykę i pozwalają się cieszyć z jej odsłuchu. To co poniżej zostanie tutaj wyartykułowane płynie ze świadomości osoby, która do grupy szalikowców White'a przez wiele lat nie należała, a i dzisiaj podchodzi do jego twórczości z chłodną głową i mimo że wiele z podjętych przez niego działań muzycznych potrafi mnie przekonać i z dużą dozą przyjemności kręcą się u mnie krążki z jego udziałem, to akurat The Raconteurs tak naprawdę poznaje dopiero za sprawą Help Us Strangers i nie mam pojęcia jak to co nagrał ma się do płyt sprzed ponad dekady. Znając jednak świetnie (od kilku lat katuje) dorobek The Dead Weather i dwie ostatnie produkcje solowe mogę tylko spojrzeć z tej nieco ograniczonej perspektywy na muzyke z opisywanego krążka i szybko dostrzec, że tak jak w przypadku formacji w której wokalnie oprócz White'a udziela się Alison Mosshart, gdzie z wdziękiem oboje miotają się pomiędzy szaleństwem wyobraźni, a przebojowością nośnych motywów, to w wydaniu The Raconteurs jest to wyłącznie chwytliwe, mocno klasyczne bluesujące granie zapatrzone w wyspiarską tradycję, szczególnie wyraźnie zaś w klasykę beatlesowską. Nie jest to zrzynka 1:1, bo sporo w pomysłach zawartych na Help Us Strangers zerkania na amerykańszczyznę kojarzoną z Nashville (muśnięcie folkiem), odrobinę hałaśliwego sprzed laty dziedzictwa sceny z Detroit, harmonii po linii Electric Light Orchestra i rzecz jasna (podkreślam ponownie) bluesa, ale w rzeczy samej melodyjna spuścizna liverpoolskiej czwórki zdaje się stanowić rdzeń na którym owija z wdziękiem wymienione inspiracje. Jest to ponadto zupełnie inna twarz White'a niż w przypadku ostatniej, eksperymentalnej i wciąż przeze mnie nie w pełni zmysłami poznanej i docenionej płyt solowej. Help Us Stranger to bezpretensjonalny zestaw kompozycji, przygotowany dla czystej przyjemności - płyta po prostu z fajnymi piosenkami, bez ambicji odkrywania nowych lądów, megalomańskiego ścigania z ambicjami, kombinowaniem z brzmieniami, czy tym bardziej banalnego uganiania się za trendami. Fajne dźwiękowe doświadczenie, którego siłą paradoksalnie właśnie oczywistość, a miarą przy ocenie skuteczne odprężenie podczas odsłuchu. Mnie się podoba, bo wyciszając jednocześnie nie usypia. :)
piątek, 23 sierpnia 2019
Us / My (2019) - Jordan Peele
Istnieją zjawiska (także
w kinie), których nie jestem w stanie zrozumieć, tym bardziej zaakceptować
sytuacji, kiedy za geniusza profesjonalna krytyka czy obyta z tematem publiczność
uznaje kogoś, kto absolutnie własną twórczością na to zaszczytne określenie nie
zasługuje. Po kierowanym ciekawością seansie Get Out postanowiłem, że nie ma mowy abym temu żałosnemu
hochsztaplerowi dał jeszcze kiedykolwiek szansę, ale uległem jak widać raz jeszcze masowemu wpływowi opinii publicznej i pod presją rekomendacji włączyłem
tuż przed północą Us. Cóż z tego wyniknęło, co teraz o człowieku i jego pracy
myślę już donoszę. Kilka wizualnie interesujących ujęć, klimat niepokoju i
zagadka do której wyraźnych tropów masa - tak jednak w zagmatwaniu zakamuflowanych,
że nawet klatka po klatce oglądając i tak ich bym w całość nie złożył. Brak bowiem do
klucza dostępu, stąd jakbym się nie spinał on nie do zdobycia! Pomysł i
scenariusz jest dość zabawny, motywacja przekombinowana, ale techniczna
realizacja na tak wysokim poziomie, że sceny przerażają (ale do pewnego
momentu) i mimo że pewnie ktoś tutaj do widzą puszcza oko, to mimika postaci
wgryza się w moją psychikę dreszcze wyzwalając (do pewnego momentu) i jakieś
tam całkiem nie małe pocenie powodując (do pewnego momentu). :) A może to jakaś
trzecia droga realizacyjna, znaczy miszmasz, a „po naszemu” to groch z kapustą
w praktyce upichcony? Dziwna, a wręcz drażniąca to sytuacja, bowiem mocno
wykluczające się reakcje zostają sprowokowane, a ja nie wiem czy to
improwizowana hochsztaplerska manipulacja drwiąca z bezsensownej przemocy we
współczesnych horrorach czy poważne kino grozy z przemyślanymi precyzyjnie
założeniami i stojącą za nimi kompleksową filozofią. Nie wiem, nie wiem, nie wiem - trudno mi orzec czy to lew
czy nosorożec. :) Ciężko zrozumieć intencje, bo cholera wie o co w tym czymś
chodzi. Domyślam się, a może zwyczajnie strzelam, że idzie o hajp napędzający fejm! Kolejna
szarża Jordana Peele'a, nic ponadto.
P.S. Na plus i to bez
ironii piszę scenografia operatora okiem wyostrzona, całkiem gitesowa muzyka Michaela Abelsa oraz fajowo splątana Lupita Nyong'o.
czwartek, 22 sierpnia 2019
Godsmack - Awake (2000)
Wracając za każdym razem wyłącznie incydentalnie do Awake i Faceless stawiam sobie w obowiązku napisanie kilku słów odnośnie czasów w jakich powstały, jak i oczywiście muzyki którą zawierają. Udało się w końcu po kilku co najmniej próbach tego dokonać i uznaję, iż to nie przypadek że powracam do tych dwóch płyt niemal zawsze w tandemie, gdyż zasadniczo to co napisze teraz o Awake mógłbym śmiało podpiąć pod Faceless i na odwrót. Zatem recka poniższa składać się będzie z dwóch rozdziałów w tym samym chyba temacie, tyle że dzisiaj więcej o samej muzyce, a w najbliższej przyszłości o okolicznościach w jakich powstawała(y). Sentymentalne gadki odkładam więc na później, a teraz prosto z mostu spróbuję - zakładam że merytorycznie o charakterystycznych cechach stylu. Pierwsze co kojarzę kiedy pierwotne odsłuchy dwójki/trójki robiłem (długo myślałem że s/t było debiutem), to fakt, iż Godsmack na Awake/Faceless nie bawi się w detaliczną precyzję, a stawia na moc brzmienia i bezpośredni przekaz. Królują szarpane, inaczej rwane riffy konkretnie podbijane pracą bębniarza. Żadne wyszukane zagrania tylko dzikie, żywiołowe, może nawet rytualne bębnienie i sugestywne gitarowe łojenie urozmaicane standardowymi efektami. Bowiem pomysł na siebie Amerykanów, to wyrzucenie na front świetnie radzącego sobie za mikrofonem Sully'ego Erny, który rządzi i dzieli, a instrumentaliści są tylko po to by mu podbić tło wypełniając je energetycznym stuffem oraz popisać się odrobinę w tych fragmentach kiedy wokalista nabiera oddechu. Tak to słyszę i nie dziwię się że prostota która siłą grupy przyniosła im znaczną wówczas popularność. Szli wtedy gdzieś pod trendów prąd, minimalizując środki, a maksymalizując siłę twardego riffu i mocarnego okładania perkusji. Korzystając jednocześnie zarówno z tradycji mrocznego hard rocka, dodali do rockowej esencji skocznej rytmiki i nieco orientalnie zabarwionych melodii. Byli inni, mocno się wyróżnili lecz wszystko to jednak byłoby mało aby na listy przebojów wskoczyć, gdyby Godsmack nie potrafili pisać po prostu cholernie chwytliwych piosenek, do których kiedy już wracam to zawsze z przyjemnością.
środa, 21 sierpnia 2019
Volbeat - Rewind, Replay, Rebound (2019)
Ociągałem się aby nowy
Volbeat sprawdzić, bo to już nie to co kiedyś i ja nie ten sam co te nawet i
lat dwanaście. „Zmusiłem się” ostatecznie po dwóch tygodniach odsuwania na
potem i jakież było moje zdziwienie (nie totalne zaskoczenie, bowiem Volbeat
zawsze gładko wchodzi), kiedy po pierwszych czterech numerach byłem tak szczeniacko podjarany jak na początku
lat dziewięćdziesiątych kiedy uzbierałem na Amigę 600. Wtedy, jak mi pamięć wybiórcza podpowiada też w tych krótkich chwilach jak na niej nie
grałem, to chciałem tańczyć, raczej w praktyce chaotycznie wymachiwać kończynami, a morda się cieszyła, bo
ja sześć zero zero mam, a nie wszyscy inni mają! Natomiast (skoro już sobie tak ochoczo żartuję ;)) w bliższym czasu odniesieniu – jak wtedy, gdy
ostatnio ktoś poczęstował mnie wypiekiem znakomitym ku mojemu tępemu zdziwieniu
ze szczawiem (stop, wróć!) szpinakiem ku***, a mnie smakowało i wyraźnie żenująco
szczerą radochę sprawiło! Ale nie o mnie, a o nowym krążku ekipy Michaela
Poulsena miało być i będzie! Startują motywem żywcem wyciętym z krążków AC/DC,
ale to tylko podpucha bowiem otwieracz to ładna, ugładzona radiowa pioseneczka, która mimo, że
nie została zahartowana w cięższym brzmieniu to nie jest aż tak mdła by odrzucić
krążek precz. To co najlepsze wchodzi już przy okazji dwójki i ciągnie efektowną całość opakowaną w klimatyczną kopertę na wysokich obrotach aż do numeru
zamykającego album, który jako jedyny okazuje się nieco zbyt anemiczny. Zaprawdę powiadam Wam sporo się w tych nastu numerach
dzieje i nudy przynajmniej przez kilka sesji nie zaznacie, a gwarantuje, że
większość kompozycji zagości na waszych play listach na czas dłuższy aż do
zajechania, zanudzenia, ekstremalnie zzrzyg****. Prują na RRR chwilami takim fajnym i
ciężkim riffem, że mi membrany w głośnikach poza granice wytrzymałości się
wyrywają, a ja pocę się dosłownie z podniecenia ale i obawy, bowiem to kosztowny zestaw. Czasem nie jest to prosty
rock’n’rollowy standard, a całkiem nieoczywisty zawijas (w zasadzie wszędzie coś :)) nawet lajtowy thrash
(The Everlasting) z drugiej mańki ejtisowy pop rock z natchnioną pastiszową melorecytacją (The Awakening of Bonnie Parker), ale prym
wiedzie naspeedowane boogie ożenione z punk rockiem i tym elvisowym wokalem (genialne z
dęciakami i gościnnym udziałem Pana brody Die to Live, a zaraz za nim idealnie westernowy, turbo
odrzutowy, a jednak taneczny Sorry Sack of Bones), który pewnie miłośniczkom
rocka płci pięknej jakimś magicznym sposobem rozpina biustonosze bezdotykowo. A te chórki, o żesz jakie cudo – słyszę jaki to ma gigantyczny potencjał
koncertowy! A te solówki – słyszę jaki to soczysty bezpretensjonalny heavy sznyt
do powietrznej gitary szlifowania! Zabawa przednia, przegląd przebojowy ogólnie około rockowy – z wdziękiem i charyzmą. Nie wiem tylko na jak długi okres
przydatności do sztubackiego rozentuzjazmowania.
wtorek, 20 sierpnia 2019
Once Upon a Time ... in Hollywood / Pewnego razu... w Hollywood (2019) - Quentin Tarantino
Wszystko czym nie tylko
zawodowo żył i jak udowadnia jego współczesna twórczość wciąż żyje Tarantino w zasadzie zaczęło w wypożyczalni taśm video (trzymam kciuki, a jak będzie trzeba złożę w
geście błagalnym dłonie) i oby nie zakończyło się w tym roku na premierze
jego dziewiątego autorskiego filmu. Zastanawiam się jednak, co świeżego mistrz
mógłby na obecnym etapie do swojej filmowej mikstury dodać, aby kolejna
produkcja nie stała się już kompletnie przewidywalna, będąc wciąż atrakcyjnym
wizualnie, lecz już tylko rzemieślniczym powielaniem genialnej, a mimo to wtórnej koncepcji.
Mam wrażenie, że mimo niemal boskiego statusu trudno będzie mu sprawić, aby od
lat już otrzaskane triki miały tak silne oddziaływanie jak onegdaj bywało, a
bazowanie wyłącznie na ukrywaniu finału to chyba już za mało by widzowi czegoś
ponad najwyższej jakości rozrywkę dostarczyć - nie mówiąc już wstrząsnąć, czy do
większej refleksji przymusić. Na dzień dzisiejszy jednak konsekrowany Tarantino
zrobił to, co wierni od niego oczekiwali. Po raz kolejny po swojemu, niby
unikając powtarzania się przy wykorzystaniu kontemplacyjnego slow cinema jako
kamuflażu (przez zdecydowaną większość czasu projekcji), aby w finale ku
zaskoczeniu zbitego szczwanie i z wdziękiem z tropu widza stać się sobą,
czyli błyskotliwym ironistą z sadystycznym zamiłowaniem do pastiszu i przemocy
wywracającej całą wcześniejszą narrację radykalnie. No właśnie, tego w tym
miejscu nie zdradzę jak ta kompensacyjna (cytat goni za cytatem, parafraza
ściga parafrazę – kinofilia ma się wyśmienicie) zabawa kinem się finalizuje –
nie zarzucę dosłownego spojlera pozbawiającego amerykańskiego wrażenia wow. Napiszę tylko (można, a nawet chyba trzeba w razie czego dwa zdania przeskoczyć. :)) podkreślając szacunek dla przebiegłości mistrza, że kapitalnie to
rozegrał wykorzystując jako tło autentyczny zarys związku Romana Polańskiego z
Sharon Tate i tragicznego finału z udziałem bandy Mansona. W formule czysto tarantinowskiej mimo, że przy użyciu kamuflażu sportretował ówczesną popkulturę i pełną wewnętrznych sprzeczności, naiwną i podatną cholernie na manipulacje rodzącą się hipisowską kontrkulturę, ale po primo napisał alternatywną wersję wydarzeń i dodał hollywoodzkiego happy endu – zagrał dla osobistej satysfakcji na nosie tworząc z makabrycznej historii baśń (one upon a time...) ze szczęśliwym zakończeniem.
Ze zmysłowym wyeksponowaniem sentymentalizmu za pomocą świetnej sztuki operatorskiej
i scenograficznej - z umiłowaniem rozpływając się w detalach z minionej
epoki. Z miłości do filmu ten często zbyt
gorliwie, aczkolwiek nie literalnie odczytywany hołd dla branży zrodzony, ale przede
wszystkim przenikliwa i mimo, że pozytywna to boleśnie prawdziwa przypowieść o
męskiej przyjaźni. Z genialnym aktorstwem nie tylko kluczowej pary DiCaprio/Pitt ponadto obowiązkowo też innych gwiazd pojawiających się w kadrze więcej niż
trzy minuty, ale również tych wprowadzonych podstępnie w opowieść epizodycznych
bohaterów w rodzaju Michaela Madsena, Kurta Russella, czy Bruce’a Derna. Takie
mam skojarzenie, że coś w podobnym stylu jakiś czas temu uczynili Coenowie
kręcąc Ave, Cezar! Wtedy fantastyczne aktorstwo wspomogło satyryczny hołd dla hollywoodzkiej
branży z lat 50-tych, to samo równie kunsztownie z wyobraźnią i poczuciem humoru poniekąd też Tarantino zaserwował, kłaniając się własnym
fascynacjom o ponad dekadę późniejszym.
P.S. Ścieżka dźwiękowa strasznie mojej drugiej, lepszej, mądrzejszej itd. połowie się podobała - dostałem nakaz kategoryczny aby nie pominąć jej roli w tekście, co niniejszym czynię. :)
P.S. Ścieżka dźwiękowa strasznie mojej drugiej, lepszej, mądrzejszej itd. połowie się podobała - dostałem nakaz kategoryczny aby nie pominąć jej roli w tekście, co niniejszym czynię. :)
poniedziałek, 19 sierpnia 2019
Killswitch Engage - Atonement (2019)
O Panie melodii, władco
mega przebojowych refrenów i turbo chwytliwych riffów. Tyś od dekad ponad dwóch
tak łaskawy dla ekipy Adama Dutkiewicza, a twa szczodrość wciąż wielka i w
perspektywie trwania kariery Killswitch Engage zapewne niewyczerpana. Dzięki niej
już ósmy krążek w dorobku Amerykanów skrzy się od atrakcyjnych dla ucha pasaży
i linii wokalnych, którym nawet najbardziej zawzięty wróg popularności popem muśniętego
metal core’a się nie oprze i jak tylko się da będzie kamuflował fakt, że w
sobie publicznie, a na głos w odosobnieniu tym razem z Jesse’m Leachem kolejne
linijki tekstów wyśpiewuje, machając przy tym dyńką rytmicznie i symulując grę
na powietrznym wiośle. Ma ta ekipa spore szczęście zarówno do obdarzonych
histerycznym wrzaskiem i jednocześnie emocjonalnym czystym śpiewem frontmanów
oraz kapitalnie piszących za każdym podejściem hiciory kompozytorów. Ma także
cholernie oddaną bazę fanów i zaufanie jakim ich obdarzają, gdyż poniżej
najwyższego poziomu w opanowanej do perfekcji formule stylistycznej nigdy nie
zeszli, a teraz wraz z wydaniem Atonement tylko potwierdzają, że nie ma się
nadal co martwić o ich formę studyjną. Ponadto jakość materiałów ze studia
idzie jak stali bywalcy ich gigów donoszą w parze z koncertowymi popisami,
zatem pełna profeska i szacunek w branży! Na ósmym albumie i już trzecim po
powrocie oryginalnego wokalisty wszystkie numery kopią intensywnym riffem i
pieszczą przebojowym szlifem, ale spośród nich NTOTR77 najszerzej gębę cieszy, najmocniej zęby szczerzy przy Unleashed, The Signal Fire, The Crownless King, I Am Broken Too, Know Your Enemy, Take Control, I Can't Be the Only One, w których też części udzielają się wokalnie goście.
P.S. To był pierwszy
wpis w temacie KE i myślę, że systematycznie w chwilach powracającej słabości
do ich hiciorów pozostałe płyty z większą lub mniejsza dozą humoru, lecz zawsze
z wnikliwością postaram się bez złośliwości quasi recenzować. ;)
niedziela, 18 sierpnia 2019
Cafarnaúm / Kafarnaum (2018) - Nadine Labaki
Osią tego wstrząsającego świadectwa, bezdyskusyjnie nietypowej jak na standardy kina adresowanego do masowej publiczności wypowiedzi, poparty twardą i poruszającą argumentacją akt oskarżenia, skierowany przeciwko nieodpowiedzialnym dorosłym i kulturowym doktrynom których oni niewolnikami. Bohaterem (dosłownie i w przenośni) odważny kilkuletni
zaledwie chłopiec przeciwstawiający się instynktownie nieludzkim obyczajom, sprowadzonym w praktyce do poziomu materialnego zysku czy ogólnie interesowności.
W świecie okrutnym o skrajnie surowym obliczu, gdzie dzieciaki błyskawicznie dorastają, odarte przez świat bezwzględnych dorosłych z niewinności, beztroskiego dzieciństwa i
jakichkolwiek złudzeń. W pozbawionej niemal całkowicie ludzkich odruchów,
skąpanej w chaosie i przemocy brutalnej rzeczywistości, dobre serce w drobnym
ciele o temperamentnym i wdrukowanym we wrażliwą dziecięcą psychikę wulgarnym
obyciu. Przenikliwie i bez wydumania ukazana istota dziecięcej wrażliwości
skonfrontowana z piekłem stworzonym przez podobno zdecydowanie mądrzejszych
dorosłych. Emocje oczekiwane w niej były, całe tony przeszywających emocji.
One wręcz wrzały, ale zazwyczaj w tych momentach, kiedy sceny wymykały się surowej
obróbce i szły w kierunku artyzmu z sugestywnym muzycznym wspomaganiem. Być
może delikatna, tudzież krucha równowaga byłaby zachwiana gdyby było ich więcej, ale też w
takiej konfiguracji miałem lawinowo narastające odczucie obcowania z dwoma skrajnymi metodami, niekoniecznie idealnie się przenikającymi czy wspomagającymi. Być może
kompletnie lub odrobinę błądzę, może mój gust filmowy nie jest odpowiednio
wyrafinowany, bądź zwyczajnie genialne kino widzę wyłącznie tam gdzie autentyzm
łączy się w spójną całość z potęgą reżyserskiej wyobraźni zaprzęgniętą do pracy
na rzecz stworzenia nie tylko dokumentalnej historii, ale także posiadającej pierwiastek artystyczny finezyjnie zaaranżowanego spektaklu. Mam tu na myśli w oczywistym znaczeniu fakt,
że nieudawane pokłady emocjonalności wypływające intensywnym strumieniem z
poruszającej prawdy, powinny spleść się spójnie z perfekcyjnie zrealizowaną produkcją nie tylko wprost w sensie warsztatu aktorskiego, ale całej machiny
środków stylistycznych zaangażowanych do uzyskania czegoś więcej niż tylko reportażowego dzieła. Wtedy tylko obraz zasługuje na miano wielkiej sztuki, w innej
sytuacji może stanowić powód zachwytu i merytorycznego uznania, ale w sensie
dokumentalnej archiwizacji o walorze nieprzypudrowanej prawdy. Tego rodzaju
kinowa ekspozycja zawsze nastręcza mi problemu o naturze oceny, bowiem pod względem wartości sięga zenitu natomiast nie
potrafię przyznać punktacji najwyższej konfrontując jej ze spektakularnymi cudami kina amerykańskiego czy europejskiego. Jak porównać tą z różnych dyscyplin twórczość, jak zestawić pod kątem wizualnej formuły? Kafarnaum jest bez najmniejszego cienia wątpliwości arcydziełem, ale o charakterze dokumentującym realia, mimo że inscenizowane. Arcydziełem emocjonalnym,
mimo że paradoksalnie w głównej mierze właśnie czysto dokumentalnym z ograniczonym spożytkowaniem potencjału muzycznej ornamentyki! Trudno się po jego seansie otrząsnąć! Można się po seansie w rozmyślaniach poplątać! Można wreszcie przebić się przez osadzone głęboko w
dotychczasowym doświadczeniu osobiste przekonania i przyznać wbrew temu, co się
uznaje za właściwe ocenę maksymalną. Co tym samym teraz na przekór zasadom czynię. ;)
sobota, 17 sierpnia 2019
Jodaeiye Nader az Simin / Rozstanie (2011) - Asghar Farhadi
Absolutnie nie jestem i
też absolutnie nie aspiruje do miana pasjonata jakiejkolwiek szkoły kina
egzotycznego, tym bardziej że mnóstwo ciekawych rzeczy dzieje się w kinie
amerykańskim i europejskim, a ja nie nadążam nawet za z tych podwórek
wartościowymi nowościami. W przypadku twórczości Ashgara Farhadiego sytuacja
jest jednak zdecydowanie inna bowiem reżyser odkryty właśnie dla kina
światowego przebił się na szersze rynki za sprawą jak pamiętam Rozstania i Klienta
stając się tym samym twórcą przez elitę głównego nurtu rekomendowanym. :) Drugi
z wymienionych tytułów już znam (tak pisałem, pisałem także), a pierwszy należało
oczywiście poznać tym bardziej że ostatni zrobiony już w europejskich warunkach
(Wszyscy wiedzą) stał się w ostatnim czasie jednym z bardziej przeze mnie
docenionych. Tak jak bezpośrednio dałem do zrozumienia kiedy z Klientem się
zapoznałem, tak też Rozstanie to obraz który mimo osadzenia w arabskich realiach,
mógłby równie dobrze powstać w bliższych kulturowo okolicznościach miejsca, a
różnice w sposobie życia w sensie funkcjonowania ograniczyłby się wyłącznie do
mentalnego rozumienia roli mężczyzny i kobiety przez pryzmat religijnych
wierzeń i tradycją przesiąkniętych konwenansów. Cała reszta czyli relacje w
obrębie rodziny, a przede wszystkim problemy natury psychologicznej to niemal
skala 1:1 tego co od wewnątrz mamy możliwość na co dzień spostrzegać, a nawet często
też doświadczać. Zatem niby rzeczywistość inna, odległe galaktyki, a jednak
uniwersum to samo. Rozstanie jest obrazem wysoce pragmatycznym, pozbawionym detalicznej
obróbki, ukazującym życia surowy stan. Niemal z boku rejestrowaną kroniką
wydarzeń bez dodatkowej kosmetyki, nawet w sensie pozbawienia go tła muzycznego
minimalistycznie ograniczonego do odgłosów zgiełku miasta. Stąd siła przekazu
jego opiera się wyłącznie na pierwotnym potencjale tkwiącym w historii, której
w tej formule do psychiki widza wtłaczanej poniekąd daleko do typowo filmowo poruszającej
emocjonalności. Zamiast warsztatowych trików odciągających od jądra zamieszania
dostajemy świadomą i precyzyjnie dozowaną prostotę dopieszczaną wieloma
sugestywnymi merytorycznymi detalami, sprytnie między wierszami przemyconymi. Doceniając
przywiązanie Farhadiego do fabularnej rejestracji/filmowej interpretacji
prozaicznego życia rodzinnego i przerastającej możliwości kontrolne bohaterów
strasznie splątanej spirali zdarzeń oraz rozumiejąc zastosowanie prostych
środków stylistycznych mam równocześnie przekonanie, iż w wersji zmodyfikowanej
przez potrzeby i oczekiwania kina bardziej mainstreamowego spojrzenie Ashgara
Farhadiego (Wszyscy wiedzą) stało się może nie bardziej przenikliwe i suspensem
szczwanie doprawione, ale na pewno znacznie bardziej realizacyjnie kompletne i
dla artystycznego wrażenia atrakcyjne.
piątek, 16 sierpnia 2019
Tool - Lateralus (2001)
Kilka zdań, małą garść wspomnień sprzed wielu laty rzutem na taśmę wrzucam, zanim po grubo ponad dekadzie Tool doda piąty długograj do skromnej listy studyjnych dokonań - jak na trzy dekady istnienia. Pamięć moja może nie jest wyjątkowo sprawna ale okoliczności zakupu wówczas taśmy, inaczej kasety z Lateralus nie zagubiły się pośród innych ważniejszych retrospekcji. Sytuacja była prozaiczna, absolutnie nie wyróżniająca się spośród innych w owym czasie i nabycie nośnika skromnego, już wtedy archaicznego wiązało się ze skromnym budżetem studenta naprędce łatającego dziury i zaspokajającego niewyolbrzymione potrzeby dorywczymi zarobkowymi pracami. Album o długości niemal 80 minut prezentował się pod względem wizualnym bliźniaczo z kasetami 90-cio minutowymi i był widokiem zaiste dość rzadkim. Poza tym nic w oprawie graficznej taśmy nie wychodziło poza standard i brakowało jej rzecz jasna wypasionej formy w jaką ubrane znacznie droższe cd było. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma or na co człowieka stać. :) To powyżej jedno, a drugie to zawartość muzyczna, czyli merytoryczne właściwości zasadniczego elementu twórczości Amerykanów, znaczy muzyka i teledyski. Te drugie szły oczywiście śladem już dawno wydeptanym i mimo, że nie przynosiły zaskoczeń to kapitalnie oddawały dźwiękowego ducha i poza tym ich wymiar artystyczny oraz profesjonalizm wykonania chyba nawet dzisiaj nie budzi wątpliwości co do atrakcyjności i jakości. Wreszcie sama muzyka, i tutaj same ochy i achy jak pamiętam towarzyszyły premierze, a grupa z już bardzo wysokim statusem na scenie w tym momencie była nobilitowana do miana genialnej, a Lateralus uznany za gatunkowe uniwersum. Z pamięci cytując sypały się na wszelkie sposoby odmieniane synonimy określeń skończony, wizjonerski, fenomenalny itd. Ponadto całemu szaleństwu niewiele brakowało do przeżycia niemal generacyjnego w odniesieniu do młodych mrocznych, często powyżej normy wyobcowanych dusz, poszukujących artystycznej strawy dalekiej od znienawidzonej popowej papki. Będąc poniekąd wówczas jedną z takich kruchych istot uległem jednako tylko przez moment tej narracji, bowiem mimo że Lateralus do dzisiaj bardzo szanuję, to nie jestem w stanie uznać jego wyższości nad żadnym wcześniejszym, ani też jak do tej pory jedynym późniejszym studyjnym nagraniem grupy. Jest na tym krążku wszystko co powoduje u mnie przyspieszenie bicia serca i tętna napędzenie, czyli tona charyzmy w głosie Maynarda Jamesa Keenana, druga tona warsztatowych i kompozytorskich umiejętności instrumentalistów, trzecia mroku i czwarta wreszcie dramaturgi. Jest genialne operowanie napięciem, które (i tutaj dostrzegam problem, a dokładnie małą wadę) mimo wszystko klei bardzo bogate w zmiany charakteru i rytmiki wątki ratując krążek przed względną monotonią. Potwornie długi album, a na nim proporcjonalnie równie gigantyczne kompozycje, których osobliwy toolowski charakter przyjmuje wymiar wręcz progresywny, a przez to traci na bezpośredniej sile oddziaływania. Cały album stanowi zdecydowanie monolit i to wyróżnia go w moim przekonaniu od bardziej rozchełstanego, a przez to prawdziwszego Undertow, czy równie nieskrępowanej Aenimy. Niby środki wyrazu na nich bliźniacze, ale aranżacyjna strona nieco różna. Aranżacje bezdyskusyjnie świetne, bo spójnie klejące poszczególne tematy, lecz wielowymiarowość w progresywnym ujęciu dość schematyczna, bowiem osadzona na kopiowanym szablonie. Dzisiaj najrzadziej wracam właśnie do Lateratus i w jego formule widzę najwięcej (może dwie ;)) wady, co nie pozwala mi nawet kiedy mam nastrój wahliwy stwierdzić, że nie kocham trzeciego longplaya Narzędzia. :)
P.S. Dla Lateratus dostrzegam szansę, tą szansą ewentualne (boje się okrutnie) rozczarowanie Fear Inoculum. Wtedy to nowy krążek w mojej maksymalnie subiektywnej ocenie stanie się tym najsłabszym ogniwem w ich dyskografii. :)
czwartek, 15 sierpnia 2019
Greta (2018) - Neil Jordan
Świadomie zaaranżowany
"przypadek" jest katalizatorem brzemiennych w skutki wypadków! Dwie osamotnione
dusze poranione przez bezlitośnie płynący czas się spotykają! I tak dalej i tym podobne! ;)
Zasadniczo nic wyjątkowego, tym bardziej odkrywczego czy ponad standard
fascynującego. Całość po początkowych ujęciach zapowiadających psychologiczny
dramat przybiera kształty sugerujące rasowy thriller. Tyle że on dość płaski, z
licznymi logicznymi dziurami i banałem w głównej roli. Psychopatka prawie
zmartwychwstała i ogólnie można było przewidzieć co się w kolejnych scenach
wydarzy, ale to taka konwencja która w schematycznym wydaniu nie może zaskoczyć,
a nawet mimo że wieje z niej dość przekonująco grozą, to i uśmiech zażenowania chociaż
raz podczas projekcji wzbudzi. To wszystko właściwie było tyle już razy, że
świeżości trudno oczekiwać, a tym bardziej gdy widz jest już uodporniony na te
wszystkie immanentne dla gatunku manipulacje. Byłbym jednak niesprawiedliwy gdy
je na przykład współcześnie Polańskiemu wybaczam, a wyśmiewałbym teraz Neila
Jordana, więc profilaktycznie natychmiast zamilczę, ciesząc się że w międzyczasie nieco jadu dla świadomości z czym mamy do czynienia wylałem. ;)
środa, 14 sierpnia 2019
Tolkien (2019) - Dome Karukoski
Pięknie rozpisana (mimo
iż nie pozbawiona cech prowokujących krytykę) biograficzna historia J.R.R. Tolkiena, sugestywnie zawieszona pomiędzy faktami, a baśniowym klimatem wprost
rodem z jego twórczości. Klasycznie z licznymi retrospekcjami ukazane trudne
życie z uwzględnieniem dramatu utraty ojca i matki, w dalszej części
dorastania jako sierota, szczęśliwie jednak korzystając z przywilejów edukacji w dobrej szkole z internatem,
rozwijając dalej wrodzony talent na elitarnej uczelni. W dalszej perspektywie poprzez wojenny koszmar i
wreszcie upragnioną rodzinną stabilizację. Fabularny zapis ucieczki od
wszelkich traum i wspomnień w świat fantazji, osadzonej jednak na gruncie
rzeczywistości i przeniesionej w formule metafor na karty sagi o Śródziemiu. Zauważę,
iż z podobnym schematem scenariuszowym i wizją reżyserską mieliśmy niedawno do
czynienia w przypadku filmu Simona Curtisa o Alanie Milne, wszystkim chyba sentymentalnym dorosłym dzieciakom znanym autorze
książek o przygodach Kubusia Puchatka. Jednako w odróżnieniu od Curtisa, Dome
Karukoski idąc podobnie romantycznym szlakiem uniknął zbytniego smęcenia, a jego
praca ma więcej w sobie charyzmy bez stosowania przesadnej afektacji. Ona
oczywiście intensywnie serce i wzrok w uniesieniu angażuje, przez co może na
pierwszy rzut oka obie interpretacje mogą się szczególnie emocjonalnie jak i
wizualnie wydawać bliźniacze. Tutaj w Tolkienowskiej biografii mimo wszystko montaż jest bardziej dobitny, a ujęcia prócz dopieszczonej detalami scenografii (atrybuty Anglii początku XX
wieku - architektura, przedmioty) i w kontraście do świata uporządkowanego pokoju (bezlitosnej i pozbawionej sensu wojennej przemocy), wykorzystują ujmująco zaaranżowane odniesienia do świata fantasy żyjącego w głowie Tolkiena. W
zasadzie typowo laurkowe, może ciut nazbyt przewidywalne kino posiada jednak czar tak
wielki w którym etykieta, elokwencja, estyma, także potęga wyobraźni oraz miłość i
piękna braterska przyjaźń potrafi wynieść widza ponad prozaiczność codzienności, uzyskując efekt
tak podobny do twórczości Tolkiena.
P.S. Nicholas Caradoc Hoult nowa
obiecująca gwiazda kina, czyli jak odkrywczo właśnie zauważyłem J.R. Salinger
z filmu Danny'ego Stronga oraz, co dla mnie wielkim zaskoczeniem Robert Harley z Faworyty Lantimosa i Nux z
najnowszej odsłony Mad Maxa. Będę postać obserwował!
wtorek, 13 sierpnia 2019
Powrót (2018) - Magdalena Łazarkiewicz
Może to nieco zgrany i
banalny patent, ale kontrast w dwóch startowych ujęciach używając zwrotu
potocznego "robi robotę" i sugestywnie wprowadza w kameralny dramat matki
i ten nadrzędny, wymownie tragiczny córki. Tych świadomych kontrastów, w znaczeniu wyrazistych
cech ukazanych okoliczności jest tutaj zresztą sporo więcej i właściwie cały
pomysł na efektywność emocjonalną historii zdaje się opierać na ich skonfrontowaniu. Prócz
tego jest też źródłowa tajemnica, która kryje się za fatalnym stanem relacji matki z
córką oraz równie dysfunkcyjnej kondycji psychicznej obu kobiet. W dalszym zaś
planie, lecz jak z kolejnymi minutami się przekonujemy z newralgicznym wpływem na rozwój
wypadków występują pozostali członkowie rodziny Wysockich, z uwzględnieniem roli
byłej nauczycielki, sutenera i wujka/kapłana. W tych prostych w formie,
drobiazgowo udokumentowanych i osadzonych w bolesnym realizmie i genialnie odegranych scenach tkwią gigantyczne
pokłady głębokich emocji. Emocji uzyskanych poprzez wydrenowanie z potencjału całej
przerażającej prawdy o prowincjonalnej Polsce żyjącej w biedzie, szukającej najprostszego oparcia w fałszywie pojmowanej wierze.
Polsce rodzin niejednokrotnie patologicznych nie w sensie potocznym, a jednak
bardzo dalekich od symulowanego na zewnątrz idealistycznego wzorca, oraz tych współczesnych niebezpieczeństw świata przemocy i ostracyzmu na jakie
narażeni są wychowywani na marginesie i przez kontekst miejsca w zrozumiałym
surowym kieracie młodzi ludzie. W miejscach gdzie nikczemność, podłość, draństwo to normalność, nie
zawsze bezpośrednio w rodzinie, ale zawsze na podwórku, na ulicy. Do bólu
autentyczne, w surowej kompozycji, bez kosmetyki oddane cierpienie, będące konsekwencją naiwności i
okrutnej rzeczywistości szarpie człowiekiem okrutnie. Fałsz, hipokryzja, ale i
dystrofia uczuć w życiu codziennym do której się przyzwyczajamy i adaptujemy. Nie
mam pytań, jestem porażony. Wszystko do wyczytania między wierszami w
precyzyjnie wymierzonej dawce psychologicznej obyczajowej traumy, we
wstrząsającej historii będącej pokłosiem pracy Magdaleny Łazarkiewicz i
Katarzyny Terechowicz nad jednym z lepszych polskich seriali ostatnich lat. Zacne, w ciszy wprowadzone na ekrany polskie kino!
poniedziałek, 12 sierpnia 2019
Kurier (2019) - Władysław Pasikowski
Sporo krytyki przyjął
na klatę Pasikowski po premierze Kuriera. Uwag myślę uzasadnionych, które
oczywiście nie tyczyły się warsztatu reżyserskiego, a obranej formuły
przedstawiającej postać Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Bo trudno nie zgodzić się,
że osoba sławnego kuriera w tym ujęciu zbyt prostymi środkami nakreślona,
bez podjęcia próby głębszej niż tylko standardowa refleksja podług obecnie obowiązującą idei Polaka szlachetnego bez wad jakichkolwiek. To jedno, drugie
zaś co rzuca się w oczy, a odnosi do stylistyki i wymaga wyrozumiałości, to
porywanie się na super produkcję bez koniecznych gigantycznych środków
finansowych. Mnie i zakładam każdego, kto posiada elementarne poczucie dobrego
smaku razi tania komputerowa obróbka, której bardzo daleko do przekonującej
naturalności. To paradoks, że jak lata temu Pasikowski kręcił swoje wielkie
hity, to treść i przenikliwość merytoryczna łatała skutecznie braki w
technicznej obróbce, a charyzmatyczne aktorstwo dawało takiego kopa, że ho ho.
A dzisiaj, kiedy Pan Władysław dysponuje znacznie bardziej zaawansowanymi
możliwościami technologicznymi, to wykorzystuje je nazbyt ochoczo, ale bez
odpowiedniego smaku. Ponadto dobierając obsadę nie zawsze o fantastycznym
przygotowaniu i możliwościach nawet jakby się nie starał budować szpiegowskiego
w założeniu, a sensacyjnego w praktyce napięcia to kilka postaci robi z tego
przedsięwzięcia kabarecik - no nie nadają się do tej roboty, albo ich twarze
już tak są opatrzone, że po prostu NIE! Kurier właściwie to ten sam schemat wizualny,
jaki w przypadku Jacka Stronga był zastosowany, tylko zaaranżowany pod
okoliczności II wojny światowej. A ja bym sobie życzył, aby Pasikowski więcej
surowym mięchem zarzucił rezygnując z pseudo wymuskania. Nie
bawił się niczym autor wątpliwych jakościowo pejzaży między innymi światłocieniem z
popularnych aplikacji do obróbki fotografii. Nie chcę by w istocie dramatycznej
historii było jak w komiksie, tylko aby do bólu autentycznie oddawała ona
rzeczywistość i okoliczności, aby wstrząsnąć i przerażać. Aby zmuszała do
wykrzywiania twarzy w geście lęku przed strasznym wojennymi czasami, wybijając z głów co bardziej krewkim młodzieńcom marzenia o spełnieniu w walce. Tutaj
jednak kosmetyka zakryła to co najważniejsze pod grubą warstwą niestosownego
makijażu, mającego na celu wykreować postać nie z krwi i kości, a bardziej
super/hiper bohatera ze stron powieści pisarzy w rodzaju Alistaira
MacLeana. Dużo pracy zapewne w uzyskanie przebojowego tempa włożono, a efekt tylko poprawny. Niezwykle życie (tak
czytałem swego czasu biografie Kuriera pióra Jarosława Kurskiego), a wrażenia sprowadzone do powierzchownej
tylko emocjonalności w atmosferze wtłaczania do głów wypielęgnowanej młodzieży,
że czasy wojny to zaiste doskonała okazja do zdobycia "fejmu". Wolałbym aby
Pasikowski nie kreował się na nauczyciela poprawnej politycznie historii
popularnej, a robił to co sławę w branży mu przyniosło, czyli wkładał kij w
mrowisko. Właśnie tak jak to doskonale merytorycznie i warsztatowo w przypadku
Pokłosia ostatni raz uczynił. To jest jego naturalne środowisko, tam gdzie krew, pot i brud, gdzie niczego się nie koloryzuje i makijażem przykrywa. Doceniając
wszakże w podstawowym stopniu wykonaną robotę (bo były też w ilościach
śladowych mocne momenty), mam niestety jak powyżej wyłuszczyłem sporo do
zarzucenia. Nie na taki mdły laurkowy hołd absolutnie oddane sprawie, bezsprzecznie skomplikowane życie Jana Nowaka-Jeziorańskiego zapracowało. Pamięć o
nim zasłużyła na coś więcej niż tylko banalne z tekturki wycinane epizody. Mimo że
jestem rozczarowany i minusy przesłaniają mi nieliczne plusy to STOP, nie
całkiem radykalna zmiana tonu teraz w kilku zdaniach nastąpi. Jeśli ocena ma
wynikać z poziomu znużenia pochodzącego z autopsji, bez oczekiwań i z
góry założonej tezy, według sugestii zawodowej krytyki, to było tak po prostu
bardzo przyzwoicie i jak na standardy kina akcji bez większych mielizn.
Większość aktorskiej braci wykazała się profesjonalizmem i intuicją, a sama
historia przyniosła podstawową porcję wiedzy o kulisach wybuchu Powstania
Warszawskiego (czytaj potwornie tragicznego w skutkach zrywu wolnościowego).
Bez zbytniego grzebania w niuansach, tak aby większość widzów bez problemu zrozumiała ówczesną sytuację
polityczną i jej bezpośrednie oddziaływanie na podejmowane decyzje. Mało
gdybania, roztrząsania - więcej podanych w przystępnej, poniekąd nawet
rozrywkowej formie podciągniętych pod patriotyczną tezę faktów. Podtrzymuje
wciąż mimo wszystko, że to nie głęboki dramat, a tylko w założeniu wyrazisty film akcji, który
służy zarówno popularyzowaniu postaci skromnego herosa, jak i w
pierwszym rzędzie przeznaczeniem jej uświadamianie historyczne młodzieży według
obecnych zaleceń ministerstwa. Nie stanowiąc tym samym wyczerpującego temat
materiału o charakterze dokumentalnym, biograficznym, nie mówiąc już
psychologicznym. Bardzo żałuję.
niedziela, 11 sierpnia 2019
Idles - Joy as an Act of Resistance (2018)
Sukces oznajmiam! ;) Konsekwentne z albumem obcowanie i żmudna praca intelektualna aby finalnie dostrzec w materiale muzycznym, to co bardziej obyci ze stylistyką już od rozdziewiczającego odsłuchu słyszą. W sumie to od pierwszego kontaktu z twórczością Idles czułem podświadomie, iż w tym rebelianckim graniu tkwi siła która do mnie z pełnym impetem przemów jeśli tylko przestawię się mentalnie na punkiem podszyte sterydowe granie wprost z robotniczych dzielnic brytyjskich aglomeracji. Buntownicze manifesty niezwykle celnie punktujące współczesną rzeczywistość - często też tak samo osobiste jak i polityczno-społeczne czy popkulturowo podszyte sarkastyczne komentarze bez grama przeintelektualizowanego bełkotu, wygłaszane z gigantyczną charyzmą i charakterystycznym łobuzerskim akcentem. Tutaj cały przekaz posiada ten konieczny w zaangażowanym graniu walor spójności, idealnie żeniąc warstwę tekstową z dźwiękowym kręgosłupem. On zbudowany na kontestacyjnych ale i ambitnych inspiracjach z przełomu dekad kiedy bluesujący hard rock wespół z prog rockiem schodził na drugi plan, spychany rebelią punkową. Może z racji względnie młodego wieku nie jestem w tym temacie tak biegły jak w najtisowych rockersach, ale musiałbym siedzieć w szczelnie zamkniętym pojemniku, tudzież ograniczać karmienie swoich gustów wyłącznie popową breją żeby nie usłyszeć w muzyce Idles konotacji z rewolucją spod znaku zarówno The Clash, Sex Pistols (mądrzejsi w temacie podpowiadają też The Birthday Party :)) czy tez nawiązań do przybyłego zza oceanu hard core punku pod banderą Black Flag. Tyle że Idles mimo wyżej wymienionych archetypicznych fundamentów jest zarówno cholernie współczesne, powiedziałbym w brzmieniu nowoczesne, jak i na swój szorstki rzecz jasna sposób przebojowe - rzekłbym idealnie łączące artystyczne ambicje/rebeliancki charakter/komercyjny potencjał. Przyznaje że z rzadka uderzam w te rejony stylistyczne, nie są to tereny na którym do końca czuję się komfortowo, jednako ostatnio trafiło mnie zjawisko pt. Turnstile i teraz właśnie Idles. Tak jak jakiś czas temu zapałałem ognistym uczuciem do Beastmilk/Grave Pleasures. Tak sukces oznajmiam! Sukces oznajmiam gdyż wbrew przyjętym standardom na starość poszerzam horyzonty, odlepiając się z dojrzałym wdziękiem od stereotypów i za młodu wdrukowanych fascynacji. :)
piątek, 9 sierpnia 2019
Rebel in the Rye / Zbuntowany w zbożu (2017) - Danny Strong
Zbuntowany w zbożu to
nie jest tylko opowieść o twórczym cierpieniu, o akcie literackiej kreacji w
mentalnych męczarniach. Zbuntowany w zbożu to przede wszystkim opowieść o
poszukiwaniu własnego charakteru, o terapeutycznej roli pisarstwa, o wieloletnim
szlifowaniu warsztatu w celu doznania przełomu i wyjścia z głębokiego cienia
poprzez konsekwentną samorealizacje i spełnienie wewnętrznych ambicji. Po to by być
publikowanym i jak się okazuje w ostatnich scenach filmu do czasu podziwianym, oraz aby wyzdrowieć – wyrwać się z epizodycznej wojennej
traumy. To historia dopieszczania i pielęgnowania naturalnego talentu, wykorzystywania
inspiracji i czerpania pełnymi garściami z nawiedzającej weny. To fabularna
biografia oparta w zasadzie na kilkunastu newralgicznych latach z życia autora "Buszującego
w zbożu", który jak film stara się udowadniać przebijał się uparcie przez ciągły
brak większego zainteresowania, aż do chwili, która zmieniła wszystko i to
niekoniecznie w pełni po myśli bohatera. Doświadczony przez koszmar wojny z
radykalnie zmienionymi priorytetami walczył o siebie i zabiegał o ratunek przed
obłędem, korzystając między innymi z egzotycznej filozofii i ostatecznie
dopinając swego i tworząc ponadczasowe dzieło, stające się kolejnym istotnym
punktem zwrotnym w skomplikowanym świecie potrzeb J.D. Salingera. Jestem
bardzo mile zaskoczony, bowiem spodziewałem się książkowo poprawnej realizacji,
a otrzymałem oprócz klasycznych patentów od lat wykorzystywanych w gatunku
także coś więcej, co wprowadziło do przecież względnie bezpiecznej formuły
element wręcz magnetyczny, który dostrzegam w ciekawej warstwie
psychologicznych uwarunkowań, historycznego kontekstu oraz bardzo przekonujących
kreacjach z tytułowa rolą Nicholasa Houlta na czele. Ponadto decydujący walor produkcji tkwi
również w nieco nerwowym i charyzmatycznym pulsie, w klimacie podrasowanym
zarówno wyrazistym naświetleniem osobowości Salingera oraz na równi hipnotyzującym
nostalgicznym mrokiem i swingującym tempem w oparach whisky i dymu
papierosowego. Oklaski może nie na stojąco, ale brawa na pewno.
czwartek, 8 sierpnia 2019
Mary Shelley (2017) - Haifaa Al-Mansour
Rozpędza się kariera
Elle Fanning, bądź jest już mocno rozkręcona, gdyż w przeciągu ostatnich może
dwóch/trzech lat wielokrotnie widziałem ją na ekranie, w rolach z drugiego
planu jak i również tych o charakterze kluczowym. Posiada dziewczyna talent niewątpliwie,
jak i co ma swoje dodatkowe niebagatelne znaczenie jest obdarzona przez naturę urodą o niepospolitym uroku, stąd nie powinno
dziwić zainteresowanie branży jej osobą. Tym razem w głównej roli wypada zdecydowanie lepiej
niż poprawnie, chociaż produkcja poza naturalnym wyeksponowaniem postaci tytułowej
nie daje większych niż tylko oczywistych szans na zaprezentowanie warsztatowej
biegłości. Ogólnie praca reżyserska nieznanej mi dotąd Saudyjki, to bardzo
standardowe spojrzenie na biograficzne kino kostiumowe, w którym romantyczna
historia mniej lub bardziej ślepej miłości wiąże się z intensywnie dramatycznymi
konsekwencjami prowadzącymi dość krętymi ścieżkami do finału, którym powstanie
jednej z najbardziej popularnych powieści, stanowiącej obiekt zainteresowania twórców
filmowej pożywki już od początków istnienia taśmy celuloidowej. Życie autorki Frankensteina, a dokładnie jej zawiłe losy i perypetie przedstawione
zostały w formule wizualnej jednoznacznie kojarzącej się z klasyczną literaturą
o charakterze romansu. Opowieść to z jednej strony piękna wizualnie i w
kobiecym tonie melodramatycznie rozpisana, z drugiej zaś (tej bardziej męskiej
dla równowagi :)) całkiem mrocznie i z pazurem ukazana. Chwilami może w objęcia
Morfeusza wpychająca poprzez obawy ,aby nie wyjść poza szablonową oczywistość i
męcząca przez wzgląd na fasadę egzaltowanej emocjonalności. Mimo wszystko nie
jest to obraz aż tak przesiąknięty kobieco spostrzeganym dramatyzmem, aby
mężczyzn odstraszyć grozą cukierkowej narracji pośród wyłącznie miłosnych
uniesień, bowiem znajdują się w interpretacji Haifaa Al-Mansour (nie odmieniłem, bo nie potrafię ;)) także mocniejsze epizody, a
psychologia postaci szczęśliwie wypełza poza czarno-biały schematyzm. Stąd
mimo, że pierwsze kwadranse nie nastrajały optymistycznie i walczyłem ze
znużeniem, to całość wypada w miarę dobrze dając przekrojowy i nieprzeszarżowany
obraz genezy powstania historii o samotności istoty i obsesji odkrycia tajemnicy życia. W życiu Mary Wollstonecraft Shelley upadki i wzloty, dramaty i okresy pełnego uniesień szczęścia. Toksyczny związek z uzależnionym od rozrywek
rozhisteryzowanym narcystycznym niebieskim ptakiem oraz wokół niej ludzie osobliwi
popadający w obłędy i fascynujący zarazem - różnej proweniencji artyści, przede wszystkim literaci i poeci, naukowcy
eksperymentujący z galwanizmem także i lekarze z pasją. Jednym słowem inspiracja przednia - wyjaśnienie dla genezy Frankensteina zatem jasne.
środa, 7 sierpnia 2019
The Kindergarten Teacher / Przedszkolanka (2018) - Sara Colangelo
Wystarczyło kilka
krótkich chwil, może dosłownie potrzebne były cztery minuty nienachlanej ekspozycji obrazu
podbudowywanej precyzyjnie brzmieniem smyczków, abym natychmiast poczuł ten
rodzaj melancholijnej wibracji, który nad wyraz skutecznie zaskarbia moją sympatię i skupia należycie uwagę. Im dalej w opowiadaną historię tym więcej intrygujących
niuansów i niedopowiedzeń - w filmie, który nie jest może bezdyskusyjnym
arcydziełem, ale w swojej kategorii gatunkowej może śmiało być uznany za
projekt skończony. W nim co najmniej dwa główne poziomy do głębokiej analizy, a
na nich liczne prowokujące do dyskusji wątki, bezpośrednio i pośrednio nawiązujące
do głównego tematu, którym projekcja własnych aspiracji w narcystyczno-obsesyjnym tonie. Relacja obdarzonej talentem i doświadczeniem pedagogicznym nauczycielki z utalentowanym literacko przedszkolakiem i niespełnione ambicje jako trzon oraz w tle wypełnianie pustki powstałej poprzez dorastanie własnych
dzieci, tudzież rozczarowanie nimi, bowiem misterny plan ich artystycznego
rozwoju nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i nie mają potrzeb duchowych
większych niż te podobne przeciętnym nastolatkom? Rekompensowanie deficytów w
kontaktach z własnymi nastoletnimi dziećmi, zagospodarowanie tej bolesnej
pustki poprzez próbę ukształtowania osobowości jeszcze podatnej na wpływy
dorosłych, względnie fiksacja objawiająca się potrzebą wyrwania młodej duszy z materialistycznego schematu
wychowania do zarabiania. Czyżby Pani Spinelli przez osobisty kryzys tożsamości
nieco świrowała, popadając w niebezpieczny obłęd? Czyżby mimowolnie stawała się ofiarą
intelektualnej psychozy – pozbawioną upragnionego talentu desperatką pasożytującą na organizmie już zaskakująco świadomej ofiary? ;) Czy to są trafnie postawione
pytania? ;) Warto sprawdzić, nie tylko przez wzgląd na arcyciekawe spojrzenie,
ale także dla przyjemności obcowania z aktorskim ideałem!
Subskrybuj:
Posty (Atom)