środa, 28 sierpnia 2019

Rocketman (2019) - Dexter Fletcher




Jak mówią kobiety "uroczo chłopięcy Taron Egerton", czyli niegdysiejszy Eddie zwany orłem ponownie u Dextera Fletchera wymiata, tym razem wcielając się w postać Eltona Johna. W formule spowiedzi terapeutycznej „podziel się z grupą”, w dwóch tonacjach zarówno wszelkich odcieni mniej lub bardziej głębokiej czerni (to co w duszy,) jak i wszystkich oczojebnych jaskrawości tego świata (to co na scenie). W szołmeńskim musicalowym wydaniu, gdzie mimo iż prawda potrafi boleć, bowiem fakty z życia gwiazdy niepoddane są większej kosmetyce, to jednak nieco ślizgamy się po nich w chronologicznym bałaganie, który dzięki świetnej reżyserii stanowi bardzo sprawnie kontrolowany chaos. Na potrzeby zaimponowania energetycznym widowiskiem kapitalnie hiciory z kariery Eltona zaaranżowano, a ich miejsce i znaczenie w scenariuszu wyraziście uzmysławiają logikę, która kierowała intencjami twórców. Życie na szczycie, ostra jazda na fali dzięki spadającej z nieba mannie, aż zaryjesz raz, drugi, trzeci mordą o glebę, przebijając kolejne dna upodlenia. Bowiem sława, pieniądze spadają na nieśmiałego, zagubionego o niskim poczuciu wartości wrażliwca - jakby nieszczęść przez współczesny świat niewybaczanych było mało, do tego jeszcze o homoseksualnych skłonnościach. Stąd musiało być też na ekranie zarówno kontrowersyjnie jak i ckliwie, aby uwypuklić desperackie poszukiwanie miłości fizycznej i akceptacji duchowej oraz nie musiało, ale na szczęście było odjazdowo, korzystając z poczucia humoru w inteligentnej ironicznej, jak i krzykliwej formule. Cekiny, błyskotki przeróżne, których określeń nie znam. Pióra, okulary i stroje cudaczne - absolutnie nieskromne. Oprawa efekciarska, robota operatorska mistrzowska i montaż genialny. Sprężenie ekipy technicznej konkretne, artystyczny pomysł i emocjonalna deklaracja wyraziste. Aby dać widzowi petardę rozrywkową i aby uzmysłowić to co każdy nawet półinteligent wie (ćwierć, cholera go wie, albo paradoksalnie wie nawet lepiej), że jak masz talent i jesteś wrażliwy, to to drugie do kieszeni, a to pierwsze do spieniężenia. Zatem uśmiech szeroki i jazda – show must go on, bo dolary karmić mają pustkę i całą masę pasożytów orbitujących wokół gwiazdy. Ileż takich historii napisało życie i w złoto show biznes zamienił, adaptując na potrzeby kina mainstreamowego. Nie zawsze jednak udawało się oczywistości ubrać w tak barwny i żywiołowy spektakl o głębokim emocjonalnym fundamencie, ponadto w formie musicalu, gdzie śpiewane fragmenty nie burzą narracji, a nawet ją podkręcają stając się punktami kulminacyjnymi. Jakbym przed rewiami w kinie, jak widać nieskutecznie się bronił, to jednak kilka takich powstało, które potrafiły mnie w stu procentach wkręcić, a Rocketman to obok dużo bardziej sławnego La La Landu z ostatnich lat z tej kategorii kolejna perła.

wtorek, 27 sierpnia 2019

Rosemary's Baby / Dziecko Rosemary (1968) - Roman Polański




Późnym wieczorem człowiek impulsywnie przerzuca kanały i podczas tej pozbawionej większego sensu czynności trafia na klasyka, jak się okazuje nieprzypadkowo akurat w tym dniu emitowanego. Urodziny naszego mistrza, to należy je uczcić pokazując legendarny i przełomowy dla jego kariery obraz, który z impetem wbił jego nazwisko na usta całej ówczesnej światowej branży filmowej. Rosemary's Baby mimo że znam oczywiście doskonale i tym razem utrzymał mnie przed telewizorem do samego finału. Jest w nim wciąż ten immanentny dla stylu Polańskiego hipnotyzujący magnetyzm, który nawet odrobinę nie osłabł, mimo że tak wiekowy. Co z punktu widzenia siły oddziaływania najistotniejsze to to, iż klimat w którym zło i napięcie można kroić niekoniecznie zakrwawionym nożem wchodzi pod skórę i od wewnątrz zmysły atakuje. Wszystko jest tutaj dopieszczone perfekcyjnie, poczynając od scenografii genialnie światłami podkreślanej, przez przekonujące aktorstwo, scenariusz z fascynującą nieoczywistą tajemnicą i wreszcie magiczną, nerwowo rozedrganą muzyką Krzysztofa Komedy, z ponadczasowa tematem z Kołysanki. W moim przekonaniu ciekawostką dla zarówno młodocianego kinomaniaka, jak materiałem do niekończących się deliberacji dla posiwiałych weteranów sal kinowych jest styl, który świetnie łączy odartą z szołmeństwa szkołę środkowoeuropejską, z podrasowaną amerykańskimi możliwościami tradycją kina spod znaku rzecz jasna Hitchockowskiego suspensu. Ale i coś nowego, nieco ryzykownego Polański do tej kreatywnej hybrydy dodał, to szokowanie poprzez wyraźne kontrowersje, czyli goliznę i priorytetową psychodelii nutę w teatralnym ujęciu, bowiem wiemy iż silnie też inspirował się produkcjami z wytwórni Hammer. Flirtuje zatem z rozmachem Polański z nieco kiczowatą stylistyką,  jak i antycypuje w kilku ujęciach powstanie brutalnego nurtu giallo, ale za sprawą psychologii zaawansowanej i z charyzmą serwowanej nie popada w tandetę i w konsekwencji śmieszność. Poddaje słusznemu nieinwazyjnemu wartościowaniu postawy bohaterów, bez pretensjonalnego dydaktyzmu w płytkiej moralizatorskiej oprawie, lecz z demonicznie perfidnym poczuciem wiary popartej obserwacją natury ludzkiej sugerującej, że szatan działa podstępnie w środowiskach które kamuflażem dla jego misji. Cyrografy podpisane, dusze zaprzedane za dobra doczesne i obietnice wiecznej dominacji. :) Tyle, że nic tutaj nie jest takie oczywiste, a prawda może objawić się w absolutnie pozbawionym pierwiastka metafizycznego wyjaśnieniu, że oto nasze instynkty, pragnienia i lęki obracają się przeciwko nam w formie psychicznych zaburzeń, które z łatwością w nas kiełkują gdy w newralgicznym momencie poddani działaniu stresu zostajemy.

P.S. Już tyle przez lata o Dziecku Rosemary napisano, poddano szczegółowej analizie i na wszelkie sposoby na czynniki pierwsze rozkładano, że nie pozostaje właściwie nic do dodania, a moje nieodkrywcze, lub co gorsza nadinterpretacyjne refleksje mają wyłącznie sens jako uzupełnienie filmografii Polańskiego na stronach NTOTR77.

poniedziałek, 26 sierpnia 2019

Dolor y gloria / Ból i blask (2019) - Pedro Almodóvar




Almodóvar kontemplacyjny i retrospekcyjny – subtelny jak chyba nigdy dotąd, uderzający bezpośrednio w osobisty ton, jak źródła donoszą i treść sugeruje opierający historię na motywach biograficznych. Emocjonalny, lecz niestety nie wystarczająco emocjonujący, drenujący mocno odczucia bohatera, ale trudny do empatycznego zrozumienia. Szczególnie z punktu widzenia mężczyzny o zdecydowanie uboższej wrażliwości, ze znacznie mniejszym przywiązaniem do roli matki w życiu dorosłym, a tym bardziej impregnowanego na bliskość w ujęciu kontaktów z partnerami tej samej płci. Wizualnie jak to zwykle w filmach Almodóvara bywa wyrazisty, bogaty intensywnością kolorów, do wybornego degustowania barw i kompozycji narracyjnej pod których hipnotyczną warstwą kryje się ekshibicjonizm zawarty w prostocie fabuły, świadomie bez bardziej wyrazistej dramaturgii. Piękny to obraz bo odważny, piękny bo uczuciowy, piękny bo z wrażliwością malowany, lecz poza intymnym charakterem wiwisekcji w całym swoim obliczu zachowawczy, bez napięcia, tym bardziej ekstazy. Być może należy też otwarcie napisać, że Ból i blask mówi o zaburzeniach wywołanych przesadnym egocentryzmem o podłożu artystyczno-intelektualnym. Przekwitłym narcyzmem w formule spowiedzi, nie dla potrzeby oczyszczenia tylko skupienia uwagi na sobie. Czy aby siedemdziesięcioletni Pedro Almodóvar (ujmując sprawę bez owijania w bawełnę) głasków z litości się nie domaga, może też poniekąd swoje wady okolicznościami usprawiedliwia? W ludzkim odruchu głaszczę melancholika po głowie, klepię go po przyjacielsku po ramieniu, zazdroszcząc mu jednocześnie wrodzonego talentu i życiowego farta, który poparty zapleczem predyspozycji dał mu życie w którym chyba jednak więcej blasku niż bólu.

P.S. Antonio Banderas do kontemplowania, Penélope Cruz do schrupania. :)

niedziela, 25 sierpnia 2019

Stone Sour - Audio Secrecy (2010)




Szczerze pisząc, to lepiej gdybym zamiast wieczornego odsłuchu Audio Secrecy wrzucił w uszy album z równie nieodległej przeszłości, ale jednak z dużo większym zapleczem sentymentalnego przywiązania. Niestety postanowiłem sobie dwie doby wcześniej, że teraz albo nigdy przejdę do praktycznego realizowania planu uzupełnienia refleksji snutych wokół płyt tej mniej przed orkiestrę wysuwanej grupy, w której wokalnie udziela się Corey Taylor. Paradoksem nawiasem mówiąc jest sytuacja, że te dużo bardziej mainstreamowe dźwięki, rzecz jasna w konfrontacji z ekipą zamaskowaną są wciąż w cieniu - że Slipknot ze swoją zdecydowanie bardziej brutalną ofertą zdobył status gwiazdorski, a Stone Sour mimo iż ma fanów, to jednak w ilości mniej licznej. Przerzucając jednak natychmiast poprzednie zdanie na margines i pozostawiając tkwiący w nim ciekawy wątek do dociekań na inną okoliczność, teraz jestem zobowiązany udzielić wyjaśnienia na zasadne pytanie, czemuż to akurat kontakt z Audio Secrecy nie może się równać wieczornemu odsłuchowi hmmm.... (tutaj wpisałbym sporo tytułów albumów, ale nie to jest sednem tego wpisu, a i szacunek do Stone Sour nie pozwala na przeginanie!). :) Żeby nie było totalnych nieporozumień - ja Audio Secrecy w zasadzie lubię, bo mnie ani ziębi, ani grzeje, ale jak miałbym ochotę na stonesoure'owego rocka, to wolałbym aby kręcił się Come What(ever) May, albo nawet ten ostatni, mimo kilku mielizn świetny jednak Hydrograd. Audio Secrecy to niestety w mojej i pewnie nieodosobnionej opinii popłuczyny po efektownej i efektywnej poprzedniczce. Na Audio coś tam kilka, może w porywach kilkanaście riffów ze smaczkami, dzięki którym w ogólności płaskie kompozycje zyskują na punktacji. Całość przelatuje nie wzbudzając większej ekscytacji, a bezpośrednia przebojowość predestynuje ją wyłącznie do kategorii przyjemności o bardzo ograniczonym terminie przydatności (już pod koniec 2010 wyszedł termin). Ponadto jak mam zawsze w przypadku muzyki Stone Sour obowiązek szczerością motywowany napisać irytują mnie wszystkie quasi ballady, które jeśli określę pościelówami dla zaangażowanych uczuciowo nastolatków, to chyba nie skrzywdzę ich autorów, bo czy nie dotknę słowem unoszonych ckliwością nastolatków nie bardzo mnie już interesuje. Ja wiem, że lajtowość zawsze była częścią składową twórczości Stone Sour, ale bywało że potrafili całkiem bez żenady ożenić emocje z łagodnością. Niestety na Audio Secrecy smucą w zbyt zasmucający mnie sposób, a jest to aż tak dotkliwe zasmucanie, że nie mam  już ochoty (prawdę pisząc serca by hejtować), rozwijając wątek podobieństw do "mega jadowitej" rockowej formacji z Kanady, funkcjonującej swego czasu w discmanach  każdego ucznia z poziomu amerykańskiej hajskul. 

sobota, 24 sierpnia 2019

The Raconteurs - Help Us Stranger (2019)




Jedenaście lat po nagraniu drugiego i jak do momentu premiery Help Us Strangers ostatniego albumu projektu założonego w 2005 roku przez obecnie już niezwykle wpływowego na scenie rockowej Jacka White'a, The Raconteurs oficjalnie powracają. Pod dowództwem człowieka z którym liczą się największe legendy sprzed prawie półwiecza i uznają go w mainstreamowym ujęciu za główną postać młodego jeszcze względnie pokolenia, która daje nadzieję rockowi nie tylko na przetrwanie, lecz co chyba najistotniejsze na ciągły ambicjonalny rozwój. Nie będę protestował zbyt stanowczo, bowiem w sporym stopniu z tą tezą zdaję się zgadzać, dodam jednak że z tym rockiem dzisiaj nie jest aż tak źle jak jeszcze dekadę temu wieszczono i że oprócz White'a sporo młodych i cholernie zdolnych, którzy albo już się na poziom wyjątkowości wzbiło lub wkrótce to uczyni. Oni często poukrywani w niszy, ale takiej gdzie dzisiejszy rock z pewnością nie gnuśnieje, a poza bardziej oficjalnym nurtem i poza trendami zdaje się rozkwitać hodowany na nawozie młodzieńczych pasji wrażliwców, ich artystycznych ambicji i dostosowanych do dzisiejszych realiów aspiracji. Nie ma sensu dyskutować w tym miejscu nad kwestią kto jest bardziej perspektywiczny, nie mówiąc już kto bardziej utalentowany. Ważne że ciekawe persony funkcjonują, piszą na fundamencie znajomości klasyki gatunku świetną, często zaskakująco świeżą muzykę i pozwalają się cieszyć z jej odsłuchu. To co poniżej zostanie tutaj wyartykułowane płynie ze świadomości osoby, która do grupy szalikowców White'a przez wiele lat nie należała, a i dzisiaj podchodzi do jego twórczości z chłodną głową i mimo że wiele z podjętych przez niego działań muzycznych potrafi mnie przekonać i z dużą dozą przyjemności kręcą się u mnie krążki z jego udziałem, to akurat The Raconteurs tak naprawdę poznaje dopiero za sprawą Help Us Strangers i nie mam pojęcia jak to co nagrał ma się do płyt sprzed ponad dekady. Znając jednak świetnie (od kilku lat katuje) dorobek The Dead Weather i dwie ostatnie produkcje solowe mogę tylko spojrzeć z tej nieco ograniczonej perspektywy na muzyke z opisywanego krążka i szybko dostrzec, że tak jak w przypadku formacji w której wokalnie oprócz White'a udziela się Alison Mosshart, gdzie z wdziękiem oboje miotają się pomiędzy szaleństwem wyobraźni, a przebojowością nośnych motywów, to w wydaniu The Raconteurs jest to wyłącznie chwytliwe, mocno klasyczne bluesujące granie zapatrzone w wyspiarską tradycję, szczególnie wyraźnie zaś w klasykę beatlesowską. Nie jest to zrzynka 1:1, bo sporo w pomysłach zawartych na Help Us Strangers zerkania na amerykańszczyznę kojarzoną z Nashville (muśnięcie folkiem), odrobinę hałaśliwego sprzed laty dziedzictwa sceny z Detroit, harmonii po linii Electric Light Orchestra i rzecz jasna (podkreślam ponownie) bluesa, ale w rzeczy samej melodyjna spuścizna liverpoolskiej czwórki zdaje się stanowić rdzeń na którym owija z wdziękiem wymienione inspiracje. Jest to ponadto zupełnie inna twarz White'a niż w przypadku ostatniej, eksperymentalnej i wciąż przeze mnie nie w pełni zmysłami poznanej i docenionej płyt solowej. Help Us Stranger to bezpretensjonalny zestaw kompozycji, przygotowany dla czystej przyjemności - płyta po prostu z fajnymi piosenkami, bez ambicji odkrywania nowych lądów, megalomańskiego ścigania z ambicjami, kombinowaniem z brzmieniami, czy tym bardziej banalnego uganiania się za trendami. Fajne dźwiękowe doświadczenie, którego siłą paradoksalnie właśnie oczywistość, a  miarą przy ocenie skuteczne odprężenie podczas odsłuchu. Mnie się podoba, bo wyciszając jednocześnie nie usypia. :)

piątek, 23 sierpnia 2019

Us / My (2019) - Jordan Peele




Istnieją zjawiska (także w kinie), których nie jestem w stanie zrozumieć, tym bardziej zaakceptować sytuacji, kiedy za geniusza profesjonalna krytyka czy obyta z tematem publiczność uznaje kogoś, kto absolutnie własną twórczością na to zaszczytne określenie nie zasługuje. Po kierowanym ciekawością seansie Get Out postanowiłem, że nie ma mowy abym temu żałosnemu hochsztaplerowi dał jeszcze kiedykolwiek szansę, ale uległem jak widać raz jeszcze masowemu wpływowi opinii publicznej i pod presją rekomendacji włączyłem tuż przed północą Us. Cóż z tego wyniknęło, co teraz o człowieku i jego pracy myślę już donoszę. Kilka wizualnie interesujących ujęć, klimat niepokoju i zagadka do której wyraźnych tropów masa - tak jednak w zagmatwaniu zakamuflowanych, że nawet klatka po klatce oglądając i tak ich bym w całość nie złożył. Brak bowiem do klucza dostępu, stąd jakbym się nie spinał on nie do zdobycia! Pomysł i scenariusz jest dość zabawny, motywacja przekombinowana, ale techniczna realizacja na tak wysokim poziomie, że sceny przerażają (ale do pewnego momentu) i mimo że pewnie ktoś tutaj do widzą puszcza oko, to mimika postaci wgryza się w moją psychikę dreszcze wyzwalając (do pewnego momentu) i jakieś tam całkiem nie małe pocenie powodując (do pewnego momentu). :) A może to jakaś trzecia droga realizacyjna, znaczy miszmasz, a „po naszemu” to groch z kapustą w praktyce upichcony? Dziwna, a wręcz drażniąca to sytuacja, bowiem mocno wykluczające się reakcje zostają sprowokowane, a ja nie wiem czy to improwizowana hochsztaplerska manipulacja drwiąca z bezsensownej przemocy we współczesnych horrorach czy poważne kino grozy z przemyślanymi precyzyjnie założeniami i stojącą za nimi kompleksową filozofią. Nie wiem, nie wiem, nie wiem - trudno mi orzec czy to lew czy nosorożec. :) Ciężko zrozumieć intencje, bo cholera wie o co w tym czymś chodzi. Domyślam się, a może zwyczajnie strzelam, że idzie o hajp napędzający fejm! Kolejna szarża Jordana Peele'a, nic ponadto.

P.S. Na plus i to bez ironii piszę scenografia operatora okiem wyostrzona, całkiem gitesowa muzyka Michaela Abelsa oraz fajowo splątana Lupita Nyong'o.

czwartek, 22 sierpnia 2019

Godsmack - Awake (2000)




Wracając za każdym razem wyłącznie incydentalnie do Awake i Faceless stawiam sobie w obowiązku napisanie kilku słów odnośnie czasów w jakich powstały, jak i oczywiście muzyki którą zawierają. Udało się w końcu po kilku co najmniej próbach tego dokonać i uznaję, iż to nie przypadek że powracam do tych dwóch płyt niemal zawsze w tandemie, gdyż zasadniczo to co napisze teraz o Awake mógłbym śmiało podpiąć pod Faceless i na odwrót. Zatem recka poniższa składać się będzie z dwóch rozdziałów w tym samym chyba temacie, tyle że dzisiaj więcej o samej muzyce, a w najbliższej przyszłości o okolicznościach w jakich powstawała(y). Sentymentalne gadki odkładam więc na później, a teraz prosto z mostu spróbuję - zakładam że merytorycznie o charakterystycznych cechach stylu. Pierwsze co kojarzę kiedy pierwotne odsłuchy dwójki/trójki robiłem (długo myślałem że s/t było debiutem), to fakt, iż Godsmack na Awake/Faceless nie bawi się w detaliczną precyzję, a stawia na moc brzmienia i bezpośredni przekaz. Królują szarpane, inaczej rwane riffy konkretnie podbijane pracą bębniarza. Żadne wyszukane zagrania tylko dzikie, żywiołowe, może nawet rytualne bębnienie i sugestywne gitarowe łojenie urozmaicane standardowymi efektami. Bowiem pomysł na siebie Amerykanów, to wyrzucenie na front świetnie radzącego sobie za mikrofonem Sully'ego Erny, który rządzi i dzieli, a instrumentaliści są tylko po to by mu podbić tło wypełniając je energetycznym stuffem oraz popisać się odrobinę w tych fragmentach kiedy wokalista nabiera oddechu. Tak to słyszę i nie dziwię się że prostota która siłą grupy przyniosła im znaczną wówczas popularność. Szli wtedy gdzieś pod trendów prąd, minimalizując środki, a maksymalizując siłę twardego riffu i mocarnego okładania perkusji. Korzystając jednocześnie zarówno z tradycji mrocznego hard rocka, dodali do rockowej esencji skocznej rytmiki i nieco orientalnie zabarwionych melodii. Byli inni, mocno się wyróżnili lecz wszystko to jednak byłoby mało aby na listy przebojów wskoczyć, gdyby Godsmack nie potrafili pisać po prostu cholernie chwytliwych piosenek, do których kiedy już wracam to zawsze z przyjemnością. 

środa, 21 sierpnia 2019

Volbeat - Rewind, Replay, Rebound (2019)




Ociągałem się aby nowy Volbeat sprawdzić, bo to już nie to co kiedyś i ja nie ten sam co te nawet i lat dwanaście. „Zmusiłem się” ostatecznie po dwóch tygodniach odsuwania na potem i jakież było moje zdziwienie (nie totalne zaskoczenie, bowiem Volbeat zawsze gładko wchodzi), kiedy po pierwszych czterech numerach byłem tak szczeniacko podjarany jak na początku lat dziewięćdziesiątych kiedy uzbierałem na Amigę 600. Wtedy, jak mi pamięć wybiórcza podpowiada też w tych krótkich chwilach jak na niej nie grałem, to chciałem tańczyć, raczej w praktyce chaotycznie wymachiwać kończynami, a morda się cieszyła, bo ja sześć zero zero mam, a nie wszyscy inni mają! Natomiast (skoro już sobie tak ochoczo żartuję ;)) w bliższym czasu odniesieniu – jak wtedy, gdy ostatnio ktoś poczęstował mnie wypiekiem znakomitym ku mojemu tępemu zdziwieniu ze szczawiem (stop, wróć!) szpinakiem ku***, a mnie smakowało i wyraźnie żenująco szczerą radochę sprawiło! Ale nie o mnie, a o nowym krążku ekipy Michaela Poulsena miało być i będzie! Startują motywem żywcem wyciętym z krążków AC/DC, ale to tylko podpucha bowiem otwieracz to ładna, ugładzona radiowa pioseneczka, która mimo, że nie została zahartowana w cięższym brzmieniu to nie jest aż tak mdła by odrzucić krążek precz. To co najlepsze wchodzi już przy okazji dwójki i ciągnie efektowną całość opakowaną w klimatyczną kopertę na wysokich obrotach aż do numeru zamykającego album, który jako jedyny okazuje się nieco zbyt anemiczny. Zaprawdę powiadam Wam sporo się w tych nastu numerach dzieje i nudy przynajmniej przez kilka sesji nie zaznacie, a gwarantuje, że większość kompozycji zagości na waszych play listach na czas dłuższy aż do zajechania, zanudzenia, ekstremalnie zzrzyg****. Prują na RRR chwilami takim fajnym i ciężkim riffem, że mi membrany w głośnikach poza granice wytrzymałości się wyrywają, a ja pocę się dosłownie z podniecenia ale i obawy, bowiem to kosztowny zestaw. Czasem nie jest to prosty rock’n’rollowy standard, a całkiem nieoczywisty zawijas (w zasadzie wszędzie coś :)) nawet lajtowy thrash (The Everlasting) z drugiej mańki ejtisowy pop rock z natchnioną pastiszową melorecytacją (The Awakening of Bonnie Parker), ale prym wiedzie naspeedowane boogie ożenione z punk rockiem i tym elvisowym wokalem (genialne z dęciakami i gościnnym udziałem Pana brody Die to Live, a zaraz za nim idealnie westernowy, turbo odrzutowy, a jednak taneczny Sorry Sack of Bones), który pewnie miłośniczkom rocka płci pięknej jakimś magicznym sposobem rozpina biustonosze bezdotykowo. A te chórki, o żesz jakie cudo – słyszę jaki to ma gigantyczny potencjał koncertowy! A te solówki – słyszę jaki to soczysty bezpretensjonalny heavy sznyt do powietrznej gitary szlifowania! Zabawa przednia, przegląd przebojowy ogólnie około rockowy – z wdziękiem i charyzmą. Nie wiem tylko na jak długi okres przydatności do sztubackiego rozentuzjazmowania.

wtorek, 20 sierpnia 2019

Once Upon a Time ... in Hollywood / Pewnego razu... w Hollywood (2019) - Quentin Tarantino




Wszystko czym nie tylko zawodowo żył i jak udowadnia jego współczesna twórczość wciąż żyje Tarantino w zasadzie zaczęło w wypożyczalni taśm video (trzymam kciuki, a jak będzie trzeba złożę w geście błagalnym dłonie) i oby nie zakończyło się w tym roku na premierze jego dziewiątego autorskiego filmu. Zastanawiam się jednak, co świeżego mistrz mógłby na obecnym etapie do swojej filmowej mikstury dodać, aby kolejna produkcja nie stała się już kompletnie przewidywalna, będąc wciąż atrakcyjnym wizualnie, lecz już tylko rzemieślniczym powielaniem genialnej, a mimo to wtórnej koncepcji. Mam wrażenie, że mimo niemal boskiego statusu trudno będzie mu sprawić, aby od lat już otrzaskane triki miały tak silne oddziaływanie jak onegdaj bywało, a bazowanie wyłącznie na ukrywaniu finału to chyba już za mało by widzowi czegoś ponad najwyższej jakości rozrywkę dostarczyć - nie mówiąc już wstrząsnąć, czy do większej refleksji przymusić. Na dzień dzisiejszy jednak konsekrowany Tarantino zrobił to, co wierni od niego oczekiwali. Po raz kolejny po swojemu, niby unikając powtarzania się przy wykorzystaniu kontemplacyjnego slow cinema jako kamuflażu (przez zdecydowaną większość czasu projekcji), aby w finale ku zaskoczeniu zbitego szczwanie i z wdziękiem z tropu widza stać się sobą, czyli błyskotliwym ironistą z sadystycznym zamiłowaniem do pastiszu i przemocy wywracającej całą wcześniejszą narrację radykalnie. No właśnie, tego w tym miejscu nie zdradzę jak ta kompensacyjna (cytat goni za cytatem, parafraza ściga parafrazę – kinofilia ma się wyśmienicie) zabawa kinem się finalizuje – nie zarzucę dosłownego spojlera pozbawiającego amerykańskiego wrażenia wow. Napiszę tylko (można, a nawet chyba trzeba w razie czego dwa zdania przeskoczyć. :)) podkreślając szacunek dla przebiegłości mistrza, że kapitalnie to rozegrał wykorzystując jako tło autentyczny zarys związku Romana Polańskiego z Sharon Tate i tragicznego finału z udziałem bandy Mansona. W formule czysto tarantinowskiej mimo, że przy użyciu kamuflażu sportretował ówczesną popkulturę i pełną wewnętrznych sprzeczności, naiwną i podatną cholernie na manipulacje rodzącą się hipisowską kontrkulturę, ale po primo napisał alternatywną wersję wydarzeń i dodał hollywoodzkiego happy endu – zagrał dla osobistej satysfakcji na nosie tworząc z makabrycznej historii baśń (one upon a time...) ze szczęśliwym zakończeniem. Ze zmysłowym wyeksponowaniem sentymentalizmu za pomocą świetnej sztuki operatorskiej i scenograficznej - z umiłowaniem rozpływając się w detalach z minionej epoki. Z miłości do filmu ten często zbyt gorliwie, aczkolwiek nie literalnie odczytywany hołd dla branży zrodzony, ale przede wszystkim przenikliwa i mimo, że pozytywna to boleśnie prawdziwa przypowieść o męskiej przyjaźni. Z genialnym aktorstwem nie tylko kluczowej pary DiCaprio/Pitt ponadto obowiązkowo też innych gwiazd pojawiających się w kadrze więcej niż trzy minuty, ale również tych wprowadzonych podstępnie w opowieść epizodycznych bohaterów w rodzaju Michaela Madsena, Kurta Russella, czy Bruce’a Derna. Takie mam skojarzenie, że coś w podobnym stylu jakiś czas temu uczynili Coenowie kręcąc Ave, Cezar! Wtedy fantastyczne aktorstwo wspomogło satyryczny hołd dla hollywoodzkiej branży z lat 50-tych, to samo równie kunsztownie z wyobraźnią i poczuciem humoru poniekąd też Tarantino zaserwował, kłaniając się własnym fascynacjom o ponad dekadę późniejszym. 

P.S. Ścieżka dźwiękowa strasznie mojej drugiej, lepszej, mądrzejszej itd. połowie się podobała - dostałem nakaz kategoryczny aby nie pominąć jej roli w tekście, co niniejszym czynię. :)

poniedziałek, 19 sierpnia 2019

Killswitch Engage - Atonement (2019)




O Panie melodii, władco mega przebojowych refrenów i turbo chwytliwych riffów. Tyś od dekad ponad dwóch tak łaskawy dla ekipy Adama Dutkiewicza, a twa szczodrość wciąż wielka i w perspektywie trwania kariery Killswitch Engage zapewne niewyczerpana. Dzięki niej już ósmy krążek w dorobku Amerykanów skrzy się od atrakcyjnych dla ucha pasaży i linii wokalnych, którym nawet najbardziej zawzięty wróg popularności popem muśniętego metal core’a się nie oprze i jak tylko się da będzie kamuflował fakt, że w sobie publicznie, a na głos w odosobnieniu tym razem z Jesse’m Leachem kolejne linijki tekstów wyśpiewuje, machając przy tym dyńką rytmicznie i symulując grę na powietrznym wiośle. Ma ta ekipa spore szczęście zarówno do obdarzonych histerycznym wrzaskiem i jednocześnie emocjonalnym czystym śpiewem frontmanów oraz kapitalnie piszących za każdym podejściem hiciory kompozytorów. Ma także cholernie oddaną bazę fanów i zaufanie jakim ich obdarzają, gdyż poniżej najwyższego poziomu w opanowanej do perfekcji formule stylistycznej nigdy nie zeszli, a teraz wraz z wydaniem Atonement tylko potwierdzają, że nie ma się nadal co martwić o ich formę studyjną. Ponadto jakość materiałów ze studia idzie jak stali bywalcy ich gigów donoszą w parze z koncertowymi popisami, zatem pełna profeska i szacunek w branży! Na ósmym albumie i już trzecim po powrocie oryginalnego wokalisty wszystkie numery kopią intensywnym riffem i pieszczą przebojowym szlifem, ale spośród nich NTOTR77 najszerzej gębę cieszy, najmocniej zęby szczerzy przy Unleashed, The Signal Fire, The Crownless King, I Am Broken Too, Know Your Enemy, Take Control, I Can't Be the Only One, w których też części udzielają się wokalnie goście.

P.S. To był pierwszy wpis w temacie KE i myślę, że systematycznie w chwilach powracającej słabości do ich hiciorów pozostałe płyty z większą lub mniejsza dozą humoru, lecz zawsze z wnikliwością postaram się bez złośliwości quasi recenzować. ;)

niedziela, 18 sierpnia 2019

Cafarnaúm / Kafarnaum (2018) - Nadine Labaki




Osią tego wstrząsającego świadectwa, bezdyskusyjnie nietypowej jak na standardy kina adresowanego do masowej publiczności wypowiedzi, poparty twardą i poruszającą argumentacją akt oskarżenia, skierowany przeciwko nieodpowiedzialnym dorosłym i kulturowym doktrynom których oni niewolnikami. Bohaterem (dosłownie i w przenośni) odważny kilkuletni zaledwie chłopiec przeciwstawiający się instynktownie nieludzkim obyczajom, sprowadzonym w praktyce do poziomu materialnego zysku czy ogólnie interesowności. W świecie okrutnym o skrajnie surowym obliczu, gdzie dzieciaki błyskawicznie dorastają, odarte przez świat bezwzględnych dorosłych z niewinności, beztroskiego dzieciństwa i jakichkolwiek złudzeń. W pozbawionej niemal całkowicie ludzkich odruchów, skąpanej w chaosie i przemocy brutalnej rzeczywistości, dobre serce w drobnym ciele o temperamentnym i wdrukowanym we wrażliwą dziecięcą psychikę wulgarnym obyciu. Przenikliwie i bez wydumania ukazana istota dziecięcej wrażliwości skonfrontowana z piekłem stworzonym przez podobno zdecydowanie mądrzejszych dorosłych. Emocje oczekiwane w niej były, całe tony przeszywających emocji. One wręcz wrzały, ale  zazwyczaj w tych momentach, kiedy sceny wymykały się surowej obróbce i szły w kierunku artyzmu z sugestywnym muzycznym wspomaganiem. Być może delikatna, tudzież krucha równowaga byłaby zachwiana gdyby było ich więcej, ale też w takiej konfiguracji miałem lawinowo narastające odczucie obcowania z dwoma skrajnymi metodami, niekoniecznie idealnie się przenikającymi czy wspomagającymi. Być może kompletnie lub odrobinę błądzę, może mój gust filmowy nie jest odpowiednio wyrafinowany, bądź zwyczajnie genialne kino widzę wyłącznie tam gdzie autentyzm łączy się w spójną całość z potęgą reżyserskiej wyobraźni zaprzęgniętą do pracy na rzecz stworzenia nie tylko dokumentalnej historii, ale także posiadającej pierwiastek artystyczny finezyjnie zaaranżowanego spektaklu. Mam tu na myśli w oczywistym znaczeniu fakt, że nieudawane pokłady emocjonalności wypływające intensywnym strumieniem z poruszającej prawdy, powinny spleść się spójnie z perfekcyjnie zrealizowaną produkcją nie tylko wprost w sensie warsztatu aktorskiego, ale całej machiny środków stylistycznych zaangażowanych do uzyskania czegoś więcej niż tylko reportażowego dzieła. Wtedy tylko obraz zasługuje na miano wielkiej sztuki, w innej sytuacji może stanowić powód zachwytu i merytorycznego uznania, ale w sensie dokumentalnej archiwizacji o walorze nieprzypudrowanej prawdy. Tego rodzaju kinowa ekspozycja zawsze nastręcza mi problemu o naturze oceny, bowiem pod względem wartości sięga zenitu natomiast nie potrafię przyznać punktacji najwyższej konfrontując jej ze spektakularnymi cudami kina amerykańskiego czy europejskiego. Jak porównać tą z różnych dyscyplin twórczość, jak zestawić pod kątem wizualnej formuły? Kafarnaum jest bez najmniejszego cienia wątpliwości arcydziełem, ale o charakterze dokumentującym realia, mimo że inscenizowane. Arcydziełem emocjonalnym, mimo że paradoksalnie w głównej mierze właśnie czysto dokumentalnym z ograniczonym spożytkowaniem potencjału muzycznej ornamentyki! Trudno się po jego seansie otrząsnąć! Można się po seansie w rozmyślaniach poplątać! Można wreszcie przebić się przez osadzone głęboko w dotychczasowym doświadczeniu osobiste przekonania i przyznać wbrew temu, co się uznaje za właściwe ocenę maksymalną. Co tym samym teraz na przekór zasadom czynię. ;)

sobota, 17 sierpnia 2019

Jodaeiye Nader az Simin / Rozstanie (2011) - Asghar Farhadi




Absolutnie nie jestem i też absolutnie nie aspiruje do miana pasjonata jakiejkolwiek szkoły kina egzotycznego, tym bardziej że mnóstwo ciekawych rzeczy dzieje się w kinie amerykańskim i europejskim, a ja nie nadążam nawet za z tych podwórek wartościowymi nowościami. W przypadku twórczości Ashgara Farhadiego sytuacja jest jednak zdecydowanie inna bowiem reżyser odkryty właśnie dla kina światowego przebił się na szersze rynki za sprawą jak pamiętam Rozstania i Klienta stając się tym samym twórcą przez elitę głównego nurtu rekomendowanym. :) Drugi z wymienionych tytułów już znam (tak pisałem, pisałem także), a pierwszy należało oczywiście poznać tym bardziej że ostatni zrobiony już w europejskich warunkach (Wszyscy wiedzą) stał się w ostatnim czasie jednym z bardziej przeze mnie docenionych. Tak jak bezpośrednio dałem do zrozumienia kiedy z Klientem się zapoznałem, tak też Rozstanie to obraz który mimo osadzenia w arabskich realiach, mógłby równie dobrze powstać w bliższych kulturowo okolicznościach miejsca, a różnice w sposobie życia w sensie funkcjonowania ograniczyłby się wyłącznie do mentalnego rozumienia roli mężczyzny i kobiety przez pryzmat religijnych wierzeń i tradycją przesiąkniętych konwenansów. Cała reszta czyli relacje w obrębie rodziny, a przede wszystkim problemy natury psychologicznej to niemal skala 1:1 tego co od wewnątrz mamy możliwość na co dzień spostrzegać, a nawet często też doświadczać. Zatem niby rzeczywistość inna, odległe galaktyki, a jednak uniwersum to samo. Rozstanie jest obrazem wysoce pragmatycznym, pozbawionym detalicznej obróbki, ukazującym życia surowy stan. Niemal z boku rejestrowaną kroniką wydarzeń bez dodatkowej kosmetyki, nawet w sensie pozbawienia go tła muzycznego minimalistycznie ograniczonego do odgłosów zgiełku miasta. Stąd siła przekazu jego opiera się wyłącznie na pierwotnym potencjale tkwiącym w historii, której w tej formule do psychiki widza wtłaczanej poniekąd daleko do typowo filmowo poruszającej emocjonalności. Zamiast warsztatowych trików odciągających od jądra zamieszania dostajemy świadomą i precyzyjnie dozowaną prostotę dopieszczaną wieloma sugestywnymi merytorycznymi detalami, sprytnie między wierszami przemyconymi. Doceniając przywiązanie Farhadiego do fabularnej rejestracji/filmowej interpretacji prozaicznego życia rodzinnego i przerastającej możliwości kontrolne bohaterów strasznie splątanej spirali zdarzeń oraz rozumiejąc zastosowanie prostych środków stylistycznych mam równocześnie przekonanie, iż w wersji zmodyfikowanej przez potrzeby i oczekiwania kina bardziej mainstreamowego spojrzenie Ashgara Farhadiego (Wszyscy wiedzą) stało się może nie bardziej przenikliwe i suspensem szczwanie doprawione, ale na pewno znacznie bardziej realizacyjnie kompletne i dla artystycznego wrażenia atrakcyjne.

piątek, 16 sierpnia 2019

Tool - Lateralus (2001)




Kilka zdań, małą garść wspomnień sprzed wielu laty rzutem na taśmę wrzucam, zanim po grubo ponad dekadzie Tool doda piąty długograj do skromnej listy studyjnych dokonań - jak na trzy dekady istnienia. Pamięć moja może nie jest wyjątkowo sprawna ale okoliczności zakupu wówczas taśmy, inaczej kasety z Lateralus nie zagubiły się pośród innych ważniejszych retrospekcji. Sytuacja była prozaiczna, absolutnie nie wyróżniająca się spośród innych w owym czasie i nabycie nośnika skromnego, już wtedy archaicznego wiązało się ze skromnym budżetem studenta naprędce łatającego dziury i zaspokajającego niewyolbrzymione potrzeby dorywczymi zarobkowymi pracami. Album o długości niemal 80 minut prezentował się pod względem wizualnym bliźniaczo z kasetami 90-cio minutowymi i był widokiem zaiste dość rzadkim. Poza tym nic w oprawie graficznej taśmy nie wychodziło poza standard i brakowało jej rzecz jasna wypasionej formy w jaką ubrane znacznie droższe cd było. Cóż, jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma or na co człowieka stać. :) To powyżej jedno, a drugie to zawartość muzyczna, czyli merytoryczne właściwości zasadniczego elementu twórczości Amerykanów, znaczy muzyka i teledyski. Te drugie szły oczywiście śladem już dawno wydeptanym i mimo, że nie przynosiły zaskoczeń to kapitalnie oddawały dźwiękowego ducha i poza tym ich wymiar artystyczny oraz profesjonalizm wykonania chyba nawet dzisiaj nie budzi wątpliwości co do atrakcyjności i jakości. Wreszcie sama muzyka, i tutaj same ochy i achy jak pamiętam towarzyszyły premierze, a grupa z już bardzo wysokim statusem na scenie w tym momencie była nobilitowana do miana genialnej, a Lateralus uznany za gatunkowe uniwersum. Z pamięci cytując sypały się na wszelkie sposoby odmieniane synonimy określeń skończony, wizjonerski, fenomenalny itd. Ponadto całemu szaleństwu niewiele brakowało do przeżycia niemal generacyjnego w odniesieniu do młodych mrocznych, często powyżej normy wyobcowanych dusz, poszukujących artystycznej strawy dalekiej od znienawidzonej popowej papki. Będąc poniekąd wówczas jedną z takich kruchych istot uległem jednako tylko przez moment tej narracji, bowiem mimo że Lateralus do dzisiaj bardzo szanuję, to nie jestem w stanie uznać jego wyższości nad żadnym wcześniejszym, ani też jak do tej pory jedynym późniejszym studyjnym nagraniem grupy. Jest na tym krążku wszystko co powoduje u mnie przyspieszenie bicia serca i tętna napędzenie, czyli tona charyzmy w głosie Maynarda Jamesa Keenana, druga tona warsztatowych i kompozytorskich umiejętności instrumentalistów, trzecia mroku i czwarta wreszcie dramaturgi. Jest genialne operowanie napięciem, które (i tutaj dostrzegam problem, a dokładnie małą wadę) mimo wszystko klei bardzo bogate w zmiany charakteru i rytmiki wątki ratując krążek przed względną monotonią. Potwornie długi album, a na nim proporcjonalnie równie gigantyczne kompozycje, których osobliwy toolowski charakter przyjmuje wymiar wręcz progresywny, a przez to traci na bezpośredniej sile oddziaływania. Cały album stanowi zdecydowanie monolit i to wyróżnia go w moim przekonaniu od bardziej rozchełstanego, a przez to prawdziwszego Undertow, czy równie nieskrępowanej Aenimy. Niby środki wyrazu na nich bliźniacze, ale aranżacyjna strona nieco różna. Aranżacje bezdyskusyjnie świetne, bo spójnie klejące poszczególne tematy, lecz wielowymiarowość w progresywnym ujęciu dość schematyczna, bowiem osadzona na kopiowanym szablonie. Dzisiaj najrzadziej wracam właśnie do Lateratus i w jego formule widzę najwięcej (może dwie ;)) wady, co nie pozwala mi nawet kiedy mam nastrój wahliwy stwierdzić, że nie kocham trzeciego longplaya Narzędzia. :)

P.S. Dla Lateratus dostrzegam szansę, tą szansą ewentualne (boje się okrutnie) rozczarowanie Fear Inoculum. Wtedy to nowy krążek w mojej maksymalnie subiektywnej ocenie stanie się tym najsłabszym ogniwem w ich dyskografii. :) 

czwartek, 15 sierpnia 2019

Greta (2018) - Neil Jordan




Świadomie zaaranżowany "przypadek" jest katalizatorem brzemiennych w skutki wypadków! Dwie osamotnione dusze poranione przez bezlitośnie płynący czas się spotykają! I tak dalej i tym podobne! ;) Zasadniczo nic wyjątkowego, tym bardziej odkrywczego czy ponad standard fascynującego. Całość po początkowych ujęciach zapowiadających psychologiczny dramat przybiera kształty sugerujące rasowy thriller. Tyle że on dość płaski, z licznymi logicznymi dziurami i banałem w głównej roli. Psychopatka prawie zmartwychwstała i ogólnie można było przewidzieć co się w kolejnych scenach wydarzy, ale to taka konwencja która w schematycznym wydaniu nie może zaskoczyć, a nawet mimo że wieje z niej dość przekonująco grozą, to i uśmiech zażenowania chociaż raz podczas projekcji wzbudzi. To wszystko właściwie było tyle już razy, że świeżości trudno oczekiwać, a tym bardziej gdy widz jest już uodporniony na te wszystkie immanentne dla gatunku manipulacje. Byłbym jednak niesprawiedliwy gdy je na przykład współcześnie Polańskiemu wybaczam, a wyśmiewałbym teraz Neila Jordana, więc profilaktycznie natychmiast zamilczę, ciesząc się że w międzyczasie nieco jadu dla świadomości z czym mamy do czynienia wylałem. ;)

środa, 14 sierpnia 2019

Tolkien (2019) - Dome Karukoski




Pięknie rozpisana (mimo iż nie pozbawiona cech prowokujących krytykę) biograficzna historia J.R.R. Tolkiena, sugestywnie zawieszona pomiędzy faktami, a baśniowym klimatem wprost rodem z jego twórczości. Klasycznie z licznymi retrospekcjami ukazane trudne życie z uwzględnieniem dramatu utraty ojca i matki, w dalszej części dorastania jako sierota, szczęśliwie jednak korzystając z przywilejów edukacji w dobrej szkole z internatem, rozwijając dalej wrodzony talent na elitarnej uczelni. W dalszej perspektywie poprzez wojenny koszmar i wreszcie upragnioną rodzinną stabilizację. Fabularny zapis ucieczki od wszelkich traum i wspomnień w świat fantazji, osadzonej jednak na gruncie rzeczywistości i przeniesionej w formule metafor na karty sagi o Śródziemiu. Zauważę, iż z podobnym schematem scenariuszowym i wizją reżyserską mieliśmy niedawno do czynienia w przypadku filmu Simona Curtisa o Alanie Milne, wszystkim chyba sentymentalnym dorosłym dzieciakom znanym autorze książek o przygodach Kubusia Puchatka. Jednako w odróżnieniu od Curtisa, Dome Karukoski idąc podobnie romantycznym szlakiem uniknął zbytniego smęcenia, a jego praca ma więcej w sobie charyzmy bez stosowania przesadnej afektacji. Ona oczywiście intensywnie serce i wzrok w uniesieniu angażuje, przez co może na pierwszy rzut oka obie interpretacje mogą się szczególnie emocjonalnie jak i wizualnie wydawać bliźniacze. Tutaj w Tolkienowskiej biografii mimo wszystko montaż jest bardziej dobitny, a ujęcia prócz dopieszczonej detalami scenografii (atrybuty Anglii początku XX wieku - architektura, przedmioty) i w kontraście do świata uporządkowanego pokoju (bezlitosnej i pozbawionej sensu wojennej przemocy), wykorzystują ujmująco zaaranżowane odniesienia do świata fantasy żyjącego w głowie Tolkiena. W zasadzie typowo laurkowe, może ciut nazbyt przewidywalne kino posiada jednak czar tak wielki w którym etykieta, elokwencja, estyma, także potęga wyobraźni oraz miłość i piękna braterska przyjaźń potrafi wynieść widza ponad prozaiczność codzienności, uzyskując efekt tak podobny do twórczości Tolkiena.

P.S. Nicholas Caradoc Hoult nowa obiecująca gwiazda kina, czyli jak odkrywczo właśnie zauważyłem J.R. Salinger z filmu Danny'ego Stronga oraz, co dla mnie wielkim zaskoczeniem Robert Harley z Faworyty Lantimosa i Nux z najnowszej odsłony Mad Maxa. Będę postać obserwował!

wtorek, 13 sierpnia 2019

Powrót (2018) - Magdalena Łazarkiewicz




Może to nieco zgrany i banalny patent, ale kontrast w dwóch startowych ujęciach używając zwrotu potocznego "robi robotę" i sugestywnie wprowadza w kameralny dramat matki i ten nadrzędny, wymownie tragiczny córki. Tych świadomych kontrastów, w znaczeniu wyrazistych cech ukazanych okoliczności jest tutaj zresztą sporo więcej i właściwie cały pomysł na efektywność emocjonalną historii zdaje się opierać na ich skonfrontowaniu. Prócz tego jest też źródłowa tajemnica, która kryje się za fatalnym stanem relacji matki z córką oraz równie dysfunkcyjnej kondycji psychicznej obu kobiet. W dalszym zaś planie, lecz jak z kolejnymi minutami się przekonujemy z newralgicznym wpływem na rozwój wypadków występują pozostali członkowie rodziny Wysockich, z uwzględnieniem roli byłej nauczycielki, sutenera i wujka/kapłana. W tych prostych w formie, drobiazgowo udokumentowanych i osadzonych w bolesnym realizmie i genialnie odegranych scenach tkwią gigantyczne pokłady głębokich emocji. Emocji uzyskanych poprzez wydrenowanie z potencjału całej przerażającej prawdy o prowincjonalnej Polsce żyjącej w biedzie, szukającej najprostszego oparcia w fałszywie pojmowanej wierze. Polsce rodzin niejednokrotnie patologicznych nie w sensie potocznym, a jednak bardzo dalekich od symulowanego na zewnątrz idealistycznego wzorca, oraz tych współczesnych niebezpieczeństw świata przemocy i ostracyzmu na jakie narażeni są wychowywani na marginesie i przez kontekst miejsca w zrozumiałym surowym kieracie młodzi ludzie. W miejscach gdzie nikczemność, podłość, draństwo to normalność, nie zawsze bezpośrednio w rodzinie, ale zawsze na podwórku, na ulicy. Do bólu autentyczne, w surowej kompozycji, bez kosmetyki oddane cierpienie, będące konsekwencją naiwności i okrutnej rzeczywistości szarpie człowiekiem okrutnie. Fałsz, hipokryzja, ale i dystrofia uczuć w życiu codziennym do której się przyzwyczajamy i adaptujemy. Nie mam pytań, jestem porażony. Wszystko do wyczytania między wierszami w precyzyjnie wymierzonej dawce psychologicznej obyczajowej traumy, we wstrząsającej historii będącej pokłosiem pracy Magdaleny Łazarkiewicz i Katarzyny Terechowicz nad jednym z lepszych polskich seriali ostatnich lat. Zacne, w ciszy wprowadzone na ekrany polskie kino!

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Kurier (2019) - Władysław Pasikowski




Sporo krytyki przyjął na klatę Pasikowski po premierze Kuriera. Uwag myślę uzasadnionych, które oczywiście nie tyczyły się warsztatu reżyserskiego, a obranej formuły przedstawiającej postać Jana Nowaka-Jeziorańskiego. Bo trudno nie zgodzić się, że osoba sławnego kuriera w tym ujęciu zbyt prostymi środkami nakreślona, bez podjęcia próby głębszej niż tylko standardowa refleksja podług obecnie obowiązującą idei Polaka szlachetnego bez wad jakichkolwiek. To jedno, drugie zaś co rzuca się w oczy, a odnosi do stylistyki i wymaga wyrozumiałości, to porywanie się na super produkcję bez koniecznych gigantycznych środków finansowych. Mnie i zakładam każdego, kto posiada elementarne poczucie dobrego smaku razi tania komputerowa obróbka, której bardzo daleko do przekonującej naturalności. To paradoks, że jak lata temu Pasikowski kręcił swoje wielkie hity, to treść i przenikliwość merytoryczna łatała skutecznie braki w technicznej obróbce, a charyzmatyczne aktorstwo dawało takiego kopa, że ho ho. A dzisiaj, kiedy Pan Władysław dysponuje znacznie bardziej zaawansowanymi możliwościami technologicznymi, to wykorzystuje je nazbyt ochoczo, ale bez odpowiedniego smaku. Ponadto dobierając obsadę nie zawsze o fantastycznym przygotowaniu i możliwościach nawet jakby się nie starał budować szpiegowskiego w założeniu, a sensacyjnego w praktyce napięcia to kilka postaci robi z tego przedsięwzięcia kabarecik - no nie nadają się do tej roboty, albo ich twarze już tak są opatrzone, że po prostu NIE! Kurier właściwie to ten sam schemat wizualny, jaki w przypadku Jacka Stronga był zastosowany, tylko zaaranżowany pod okoliczności II wojny światowej. A ja bym sobie życzył, aby Pasikowski więcej surowym mięchem zarzucił rezygnując z pseudo wymuskania. Nie bawił się niczym autor wątpliwych jakościowo pejzaży między innymi światłocieniem z popularnych aplikacji do obróbki fotografii. Nie chcę by w istocie dramatycznej historii było jak w komiksie, tylko aby do bólu autentycznie oddawała ona rzeczywistość i okoliczności, aby wstrząsnąć i przerażać. Aby zmuszała do wykrzywiania twarzy w geście lęku przed strasznym wojennymi czasami, wybijając z głów co bardziej krewkim młodzieńcom marzenia o spełnieniu w walce. Tutaj jednak kosmetyka zakryła to co najważniejsze pod grubą warstwą niestosownego makijażu, mającego na celu wykreować postać nie z krwi i kości, a bardziej super/hiper bohatera ze stron powieści pisarzy w rodzaju Alistaira MacLeana. Dużo pracy zapewne w uzyskanie przebojowego tempa włożono, a efekt tylko poprawny. Niezwykle życie (tak czytałem swego czasu biografie Kuriera pióra Jarosława Kurskiego), a wrażenia sprowadzone do powierzchownej tylko emocjonalności w atmosferze wtłaczania do głów wypielęgnowanej młodzieży, że czasy wojny to zaiste doskonała okazja do zdobycia "fejmu". Wolałbym aby Pasikowski nie kreował się na nauczyciela poprawnej politycznie historii popularnej, a robił to co sławę w branży mu przyniosło, czyli wkładał kij w mrowisko. Właśnie tak jak to doskonale merytorycznie i warsztatowo w przypadku Pokłosia ostatni raz uczynił. To jest jego naturalne środowisko, tam gdzie krew, pot i brud, gdzie niczego się nie koloryzuje i makijażem przykrywa. Doceniając wszakże w podstawowym stopniu wykonaną robotę (bo były też w ilościach śladowych mocne momenty), mam niestety jak powyżej wyłuszczyłem sporo do zarzucenia. Nie na taki mdły laurkowy hołd absolutnie oddane sprawie, bezsprzecznie skomplikowane życie Jana Nowaka-Jeziorańskiego zapracowało. Pamięć o nim zasłużyła na coś więcej niż tylko banalne z tekturki wycinane epizody. Mimo że jestem rozczarowany i minusy przesłaniają mi nieliczne plusy to STOP, nie całkiem radykalna zmiana tonu teraz w kilku zdaniach nastąpi. Jeśli ocena ma wynikać z poziomu znużenia  pochodzącego z autopsji, bez oczekiwań i z góry założonej tezy, według sugestii zawodowej krytyki, to było tak po prostu bardzo przyzwoicie i jak na standardy kina akcji bez większych mielizn. Większość aktorskiej braci wykazała się profesjonalizmem i intuicją, a sama historia przyniosła podstawową porcję wiedzy o kulisach wybuchu Powstania Warszawskiego (czytaj potwornie tragicznego w skutkach zrywu wolnościowego). Bez zbytniego grzebania w niuansach, tak aby większość widzów bez  problemu zrozumiała ówczesną sytuację polityczną i jej bezpośrednie oddziaływanie na podejmowane decyzje. Mało gdybania, roztrząsania - więcej podanych w przystępnej, poniekąd nawet rozrywkowej formie podciągniętych pod patriotyczną tezę faktów. Podtrzymuje wciąż mimo wszystko, że to nie głęboki dramat, a tylko w założeniu wyrazisty film akcji, który służy zarówno popularyzowaniu postaci skromnego herosa, jak i w pierwszym rzędzie przeznaczeniem jej uświadamianie historyczne młodzieży według obecnych zaleceń ministerstwa. Nie stanowiąc tym samym wyczerpującego temat materiału o charakterze dokumentalnym, biograficznym, nie mówiąc już psychologicznym. Bardzo żałuję.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Idles - Joy as an Act of Resistance (2018)




Sukces oznajmiam! ;) Konsekwentne z albumem obcowanie i żmudna praca intelektualna aby finalnie dostrzec w materiale muzycznym, to co bardziej obyci ze stylistyką już od rozdziewiczającego odsłuchu słyszą. W sumie to od pierwszego kontaktu z twórczością Idles czułem podświadomie, iż w tym rebelianckim graniu tkwi siła która do mnie z pełnym impetem przemów jeśli tylko przestawię się mentalnie na punkiem podszyte sterydowe granie wprost z robotniczych dzielnic brytyjskich aglomeracji. Buntownicze manifesty niezwykle celnie punktujące współczesną rzeczywistość - często też tak samo osobiste jak i polityczno-społeczne czy popkulturowo podszyte sarkastyczne komentarze bez grama przeintelektualizowanego bełkotu, wygłaszane z gigantyczną charyzmą i charakterystycznym łobuzerskim akcentem. Tutaj cały przekaz posiada ten konieczny w zaangażowanym graniu walor spójności, idealnie żeniąc warstwę tekstową z dźwiękowym kręgosłupem. On zbudowany na kontestacyjnych ale i ambitnych inspiracjach z przełomu dekad kiedy bluesujący hard rock wespół z prog rockiem schodził na drugi plan, spychany rebelią punkową. Może z racji względnie młodego wieku nie jestem w tym temacie tak biegły jak w najtisowych rockersach, ale musiałbym siedzieć w szczelnie zamkniętym pojemniku, tudzież ograniczać karmienie swoich gustów wyłącznie popową breją żeby nie usłyszeć w muzyce Idles konotacji z rewolucją spod znaku zarówno The Clash, Sex Pistols (mądrzejsi w temacie podpowiadają też The Birthday Party :)) czy tez nawiązań do przybyłego zza oceanu hard core punku pod banderą Black Flag. Tyle że Idles mimo wyżej wymienionych archetypicznych fundamentów jest zarówno cholernie współczesne, powiedziałbym w brzmieniu nowoczesne, jak i na swój szorstki rzecz jasna sposób przebojowe - rzekłbym idealnie łączące artystyczne ambicje/rebeliancki charakter/komercyjny potencjał. Przyznaje że z rzadka uderzam w te rejony stylistyczne, nie są to tereny na którym do końca czuję się komfortowo, jednako ostatnio trafiło mnie zjawisko pt. Turnstile i teraz właśnie Idles. Tak jak jakiś czas temu zapałałem ognistym uczuciem do Beastmilk/Grave Pleasures. Tak sukces oznajmiam! Sukces oznajmiam gdyż wbrew przyjętym standardom na starość poszerzam horyzonty, odlepiając się z dojrzałym wdziękiem od stereotypów i za młodu wdrukowanych fascynacji. :)

piątek, 9 sierpnia 2019

Rebel in the Rye / Zbuntowany w zbożu (2017) - Danny Strong




Zbuntowany w zbożu to nie jest tylko opowieść o twórczym cierpieniu, o akcie literackiej kreacji w mentalnych męczarniach. Zbuntowany w zbożu to przede wszystkim opowieść o poszukiwaniu własnego charakteru, o terapeutycznej roli pisarstwa, o wieloletnim szlifowaniu warsztatu w celu doznania przełomu i wyjścia z głębokiego cienia poprzez konsekwentną samorealizacje i spełnienie wewnętrznych ambicji. Po to by być publikowanym i jak się okazuje w ostatnich scenach filmu do czasu podziwianym, oraz aby wyzdrowieć – wyrwać się z epizodycznej wojennej traumy. To historia dopieszczania i pielęgnowania naturalnego talentu, wykorzystywania inspiracji i czerpania pełnymi garściami z nawiedzającej weny. To fabularna biografia oparta w zasadzie na kilkunastu newralgicznych latach z życia autora "Buszującego w zbożu", który jak film stara się udowadniać przebijał się uparcie przez ciągły brak większego zainteresowania, aż do chwili, która zmieniła wszystko i to niekoniecznie w pełni po myśli bohatera. Doświadczony przez koszmar wojny z radykalnie zmienionymi priorytetami walczył o siebie i zabiegał o ratunek przed obłędem, korzystając między innymi z egzotycznej filozofii i ostatecznie dopinając swego i tworząc ponadczasowe dzieło, stające się kolejnym istotnym punktem zwrotnym w skomplikowanym świecie potrzeb J.D. Salingera. Jestem bardzo mile zaskoczony, bowiem spodziewałem się książkowo poprawnej realizacji, a otrzymałem oprócz klasycznych patentów od lat wykorzystywanych w gatunku także coś więcej, co wprowadziło do przecież względnie bezpiecznej formuły element wręcz magnetyczny, który dostrzegam w ciekawej warstwie psychologicznych uwarunkowań, historycznego kontekstu oraz bardzo przekonujących kreacjach z tytułowa rolą Nicholasa Houlta na czele. Ponadto decydujący walor produkcji tkwi również w nieco nerwowym i charyzmatycznym pulsie, w klimacie podrasowanym zarówno wyrazistym naświetleniem osobowości Salingera oraz na równi hipnotyzującym nostalgicznym mrokiem i swingującym tempem w oparach whisky i dymu papierosowego. Oklaski może nie na stojąco, ale brawa na pewno.

czwartek, 8 sierpnia 2019

Mary Shelley (2017) - Haifaa Al-Mansour




Rozpędza się kariera Elle Fanning, bądź jest już mocno rozkręcona, gdyż w przeciągu ostatnich może dwóch/trzech lat wielokrotnie widziałem ją na ekranie, w rolach z drugiego planu jak i również tych o charakterze kluczowym. Posiada dziewczyna talent niewątpliwie, jak i co ma swoje dodatkowe niebagatelne znaczenie jest obdarzona przez naturę urodą o niepospolitym uroku, stąd nie powinno dziwić zainteresowanie branży jej osobą. Tym razem w głównej roli wypada zdecydowanie lepiej niż poprawnie, chociaż produkcja poza naturalnym wyeksponowaniem postaci tytułowej nie daje większych niż tylko oczywistych szans na zaprezentowanie warsztatowej biegłości. Ogólnie praca reżyserska nieznanej mi dotąd Saudyjki, to bardzo standardowe spojrzenie na biograficzne kino kostiumowe, w którym romantyczna historia mniej lub bardziej ślepej miłości wiąże się z intensywnie dramatycznymi konsekwencjami prowadzącymi dość krętymi ścieżkami do finału, którym powstanie jednej z najbardziej popularnych powieści, stanowiącej obiekt zainteresowania twórców filmowej pożywki już od początków istnienia taśmy celuloidowej. Życie autorki Frankensteina, a dokładnie jej zawiłe losy i perypetie przedstawione zostały w formule wizualnej jednoznacznie kojarzącej się z klasyczną literaturą o charakterze romansu. Opowieść to z jednej strony piękna wizualnie i w kobiecym tonie melodramatycznie rozpisana, z drugiej zaś (tej bardziej męskiej dla równowagi :)) całkiem mrocznie i z pazurem ukazana. Chwilami może w objęcia Morfeusza wpychająca poprzez obawy ,aby nie wyjść poza szablonową oczywistość i męcząca przez wzgląd na fasadę egzaltowanej emocjonalności. Mimo wszystko nie jest to obraz aż tak przesiąknięty kobieco spostrzeganym dramatyzmem, aby mężczyzn odstraszyć grozą cukierkowej narracji pośród wyłącznie miłosnych uniesień, bowiem znajdują się w interpretacji Haifaa Al-Mansour (nie odmieniłem, bo nie potrafię ;)) także mocniejsze epizody, a psychologia postaci szczęśliwie wypełza poza czarno-biały schematyzm. Stąd mimo, że pierwsze kwadranse nie nastrajały optymistycznie i walczyłem ze znużeniem, to całość wypada w miarę dobrze dając przekrojowy i nieprzeszarżowany obraz genezy powstania historii o samotności istoty i obsesji odkrycia tajemnicy życia. W życiu  Mary Wollstonecraft Shelley upadki i wzloty, dramaty i okresy pełnego uniesień szczęścia. Toksyczny związek z uzależnionym od rozrywek rozhisteryzowanym narcystycznym niebieskim ptakiem oraz wokół niej ludzie osobliwi popadający w obłędy i fascynujący zarazem - różnej proweniencji artyści, przede wszystkim literaci i poeci, naukowcy eksperymentujący z galwanizmem także i lekarze z pasją. Jednym słowem inspiracja przednia - wyjaśnienie dla genezy Frankensteina  zatem jasne.

środa, 7 sierpnia 2019

The Kindergarten Teacher / Przedszkolanka (2018) - Sara Colangelo




Wystarczyło kilka krótkich chwil, może dosłownie potrzebne były cztery minuty nienachlanej ekspozycji obrazu podbudowywanej precyzyjnie brzmieniem smyczków, abym natychmiast poczuł ten rodzaj melancholijnej wibracji, który nad wyraz skutecznie zaskarbia moją sympatię i skupia należycie uwagę. Im dalej w opowiadaną historię tym więcej intrygujących niuansów i niedopowiedzeń - w filmie, który nie jest może bezdyskusyjnym arcydziełem, ale w swojej kategorii gatunkowej może śmiało być uznany za projekt skończony. W nim co najmniej dwa główne poziomy do głębokiej analizy, a na nich liczne prowokujące do dyskusji wątki, bezpośrednio i pośrednio nawiązujące do głównego tematu, którym projekcja własnych aspiracji w narcystyczno-obsesyjnym tonie. Relacja obdarzonej talentem i doświadczeniem pedagogicznym nauczycielki z utalentowanym literacko przedszkolakiem i niespełnione ambicje jako trzon oraz w tle wypełnianie pustki powstałej poprzez dorastanie własnych dzieci, tudzież rozczarowanie nimi, bowiem misterny plan ich artystycznego rozwoju nie przyniósł oczekiwanych rezultatów i nie mają potrzeb duchowych większych niż te podobne przeciętnym nastolatkom? Rekompensowanie deficytów w kontaktach z własnymi nastoletnimi dziećmi, zagospodarowanie tej bolesnej pustki poprzez próbę ukształtowania osobowości jeszcze podatnej na wpływy dorosłych, względnie fiksacja objawiająca się potrzebą wyrwania młodej duszy z materialistycznego schematu wychowania do zarabiania. Czyżby Pani Spinelli przez osobisty kryzys tożsamości nieco świrowała, popadając w niebezpieczny obłęd? Czyżby mimowolnie stawała się ofiarą intelektualnej psychozy – pozbawioną upragnionego talentu desperatką pasożytującą na organizmie już zaskakująco świadomej ofiary? ;) Czy to są trafnie postawione pytania? ;) Warto sprawdzić, nie tylko przez wzgląd na arcyciekawe spojrzenie, ale także dla przyjemności obcowania z aktorskim ideałem!

Drukuj