wtorek, 20 sierpnia 2019

Once Upon a Time ... in Hollywood / Pewnego razu... w Hollywood (2019) - Quentin Tarantino




Wszystko czym nie tylko zawodowo żył i jak udowadnia jego współczesna twórczość wciąż żyje Tarantino w zasadzie zaczęło w wypożyczalni taśm video (trzymam kciuki, a jak będzie trzeba złożę w geście błagalnym dłonie) i oby nie zakończyło się w tym roku na premierze jego dziewiątego autorskiego filmu. Zastanawiam się jednak, co świeżego mistrz mógłby na obecnym etapie do swojej filmowej mikstury dodać, aby kolejna produkcja nie stała się już kompletnie przewidywalna, będąc wciąż atrakcyjnym wizualnie, lecz już tylko rzemieślniczym powielaniem genialnej, a mimo to wtórnej koncepcji. Mam wrażenie, że mimo niemal boskiego statusu trudno będzie mu sprawić, aby od lat już otrzaskane triki miały tak silne oddziaływanie jak onegdaj bywało, a bazowanie wyłącznie na ukrywaniu finału to chyba już za mało by widzowi czegoś ponad najwyższej jakości rozrywkę dostarczyć - nie mówiąc już wstrząsnąć, czy do większej refleksji przymusić. Na dzień dzisiejszy jednak konsekrowany Tarantino zrobił to, co wierni od niego oczekiwali. Po raz kolejny po swojemu, niby unikając powtarzania się przy wykorzystaniu kontemplacyjnego slow cinema jako kamuflażu (przez zdecydowaną większość czasu projekcji), aby w finale ku zaskoczeniu zbitego szczwanie i z wdziękiem z tropu widza stać się sobą, czyli błyskotliwym ironistą z sadystycznym zamiłowaniem do pastiszu i przemocy wywracającej całą wcześniejszą narrację radykalnie. No właśnie, tego w tym miejscu nie zdradzę jak ta kompensacyjna (cytat goni za cytatem, parafraza ściga parafrazę – kinofilia ma się wyśmienicie) zabawa kinem się finalizuje – nie zarzucę dosłownego spojlera pozbawiającego amerykańskiego wrażenia wow. Napiszę tylko (można, a nawet chyba trzeba w razie czego dwa zdania przeskoczyć. :)) podkreślając szacunek dla przebiegłości mistrza, że kapitalnie to rozegrał wykorzystując jako tło autentyczny zarys związku Romana Polańskiego z Sharon Tate i tragicznego finału z udziałem bandy Mansona. W formule czysto tarantinowskiej mimo, że przy użyciu kamuflażu sportretował ówczesną popkulturę i pełną wewnętrznych sprzeczności, naiwną i podatną cholernie na manipulacje rodzącą się hipisowską kontrkulturę, ale po primo napisał alternatywną wersję wydarzeń i dodał hollywoodzkiego happy endu – zagrał dla osobistej satysfakcji na nosie tworząc z makabrycznej historii baśń (one upon a time...) ze szczęśliwym zakończeniem. Ze zmysłowym wyeksponowaniem sentymentalizmu za pomocą świetnej sztuki operatorskiej i scenograficznej - z umiłowaniem rozpływając się w detalach z minionej epoki. Z miłości do filmu ten często zbyt gorliwie, aczkolwiek nie literalnie odczytywany hołd dla branży zrodzony, ale przede wszystkim przenikliwa i mimo, że pozytywna to boleśnie prawdziwa przypowieść o męskiej przyjaźni. Z genialnym aktorstwem nie tylko kluczowej pary DiCaprio/Pitt ponadto obowiązkowo też innych gwiazd pojawiających się w kadrze więcej niż trzy minuty, ale również tych wprowadzonych podstępnie w opowieść epizodycznych bohaterów w rodzaju Michaela Madsena, Kurta Russella, czy Bruce’a Derna. Takie mam skojarzenie, że coś w podobnym stylu jakiś czas temu uczynili Coenowie kręcąc Ave, Cezar! Wtedy fantastyczne aktorstwo wspomogło satyryczny hołd dla hollywoodzkiej branży z lat 50-tych, to samo równie kunsztownie z wyobraźnią i poczuciem humoru poniekąd też Tarantino zaserwował, kłaniając się własnym fascynacjom o ponad dekadę późniejszym. 

P.S. Ścieżka dźwiękowa strasznie mojej drugiej, lepszej, mądrzejszej itd. połowie się podobała - dostałem nakaz kategoryczny aby nie pominąć jej roli w tekście, co niniejszym czynię. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj