czwartek, 8 sierpnia 2019

Mary Shelley (2017) - Haifaa Al-Mansour




Rozpędza się kariera Elle Fanning, bądź jest już mocno rozkręcona, gdyż w przeciągu ostatnich może dwóch/trzech lat wielokrotnie widziałem ją na ekranie, w rolach z drugiego planu jak i również tych o charakterze kluczowym. Posiada dziewczyna talent niewątpliwie, jak i co ma swoje dodatkowe niebagatelne znaczenie jest obdarzona przez naturę urodą o niepospolitym uroku, stąd nie powinno dziwić zainteresowanie branży jej osobą. Tym razem w głównej roli wypada zdecydowanie lepiej niż poprawnie, chociaż produkcja poza naturalnym wyeksponowaniem postaci tytułowej nie daje większych niż tylko oczywistych szans na zaprezentowanie warsztatowej biegłości. Ogólnie praca reżyserska nieznanej mi dotąd Saudyjki, to bardzo standardowe spojrzenie na biograficzne kino kostiumowe, w którym romantyczna historia mniej lub bardziej ślepej miłości wiąże się z intensywnie dramatycznymi konsekwencjami prowadzącymi dość krętymi ścieżkami do finału, którym powstanie jednej z najbardziej popularnych powieści, stanowiącej obiekt zainteresowania twórców filmowej pożywki już od początków istnienia taśmy celuloidowej. Życie autorki Frankensteina, a dokładnie jej zawiłe losy i perypetie przedstawione zostały w formule wizualnej jednoznacznie kojarzącej się z klasyczną literaturą o charakterze romansu. Opowieść to z jednej strony piękna wizualnie i w kobiecym tonie melodramatycznie rozpisana, z drugiej zaś (tej bardziej męskiej dla równowagi :)) całkiem mrocznie i z pazurem ukazana. Chwilami może w objęcia Morfeusza wpychająca poprzez obawy ,aby nie wyjść poza szablonową oczywistość i męcząca przez wzgląd na fasadę egzaltowanej emocjonalności. Mimo wszystko nie jest to obraz aż tak przesiąknięty kobieco spostrzeganym dramatyzmem, aby mężczyzn odstraszyć grozą cukierkowej narracji pośród wyłącznie miłosnych uniesień, bowiem znajdują się w interpretacji Haifaa Al-Mansour (nie odmieniłem, bo nie potrafię ;)) także mocniejsze epizody, a psychologia postaci szczęśliwie wypełza poza czarno-biały schematyzm. Stąd mimo, że pierwsze kwadranse nie nastrajały optymistycznie i walczyłem ze znużeniem, to całość wypada w miarę dobrze dając przekrojowy i nieprzeszarżowany obraz genezy powstania historii o samotności istoty i obsesji odkrycia tajemnicy życia. W życiu  Mary Wollstonecraft Shelley upadki i wzloty, dramaty i okresy pełnego uniesień szczęścia. Toksyczny związek z uzależnionym od rozrywek rozhisteryzowanym narcystycznym niebieskim ptakiem oraz wokół niej ludzie osobliwi popadający w obłędy i fascynujący zarazem - różnej proweniencji artyści, przede wszystkim literaci i poeci, naukowcy eksperymentujący z galwanizmem także i lekarze z pasją. Jednym słowem inspiracja przednia - wyjaśnienie dla genezy Frankensteina  zatem jasne.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj