czwartek, 30 października 2014

To Kill a Mockingbird / Zabić drozda (1962) - Robert Mulligan




Ochota tak znienacka mnie naszła by głęboko w przeszłość kina zanurkować, a że pod ręką Zabić drozda akurat miałem to skwapliwie z tej okazji skorzystałem. Czarno-białe, bez efekciarstwa, szokowania formą czy na siłę komplikowanej treści – fajna odmiana. :) Kino ze wszechmiar klasyczne, stonowane, dojrzałe, przewidywalne ale w jakiś sposób mimo wszystko frapujące. Chociaż ta teatralność i egzaltowana formuła wespół z przerysowanym dramatyzmem i zbytnią oczywistością nie daje rady w konfrontacji z najwybitniejszymi dziełami współczesnego oblicza X muzy, to jest w niej taki swoisty romantyzm, taka  czysta wiara, że dobro, prawda i sprawiedliwość zawsze zwycięży, a wartościowe treści w najprostszy sposób same swą naturalnością się obronią. To taka stoicka szkoła i taki sam główny bohater, sam przeciwko niemal wszystkim, w obronie przyzwoitości. Człowiek bez wad, z zasady i w praktyce. Mądry, rozsądny, racjonalny, wzorcowy ojciec, niepodważalny autorytet dla dzieci, ich przewodnik i mentor. On wie gdzie leży prawda, patrzy i wyraźnie dostrzega, że w tym świecie tak często czarne jest białe, a białe czarne – biały nie jest lepszy, a czarny z definicji gorszy. To piękne, to poruszające. Serio, bez ironii, bo z pewną zazdrością patrzę i widzę, że kiedyś rzeczywistość była mniej skomplikowana, a ludzie dzięki skupianiu się na istocie życia byli zwyczajnie szczęśliwsi lub przynajmniej mniej „zeschizowani”. 

środa, 29 października 2014

John Garcia - John Garcia (2014)




Idzie Garcia za ciosem, bo jeszcze nie do końca wyschła farba na debiutanckim longu Vista Chino, a już wokalna legenda z solowym albumem na rynek się wbija. I robi to bardzo udanie, bo to, co na s/t zamieszczone w żadnym wypadku wstydu nie przynosi. Jest w stu procentach tak jak można było się spodziewać. Charakterystyczna maniera głosowa Garcii idealnie została wpleciona w stonerowo rockowe kompozycje, dając przyjemność obcowania z muzyką może nieporywającą, ale z pewnością satysfakcjonującą. Znajduję tu zarówno momenty, które mocniej krew w żyły wpompowują, jak i sporo oczywistych autocytatów z dotychczasowej kariery. Nie jest rzecz jasna odkrywczo, bo i tak zakładam w założeniach być nie miało. One zapewne wokół stworzenia fajnej nieprzekombinowanej rockowej płyty oscylowały. Misja zakończona sukcesem, jeśli przyjąć, że miarą jego uznanie, a nie sława. To przecież jasne, że temu weteranowi nie w głowie celebrycka pompa, tylko twórcza samorealizacja w tym, co doskonale czuje i kapitalnie wykonuje. Ten album to bardzo przyjemna porcja rocka na stonerowo-bluesowych fundamentach, do potupania nóżką i pomachania bańką. Odprężającego spędzenia czasu, w domu, w samochodzie, w barze, wszędzie. :)     

wtorek, 28 października 2014

Faith No More - Album of the Year (1997)




Przyszła w końcu ta upragniona wiadomość, legendarni członkowie kultowego Faith No More dojrzeli w końcu do decyzji nagrania nowego materiału! Trudno mi zatem powstrzymać emocjonalny ton, bo w mym subiektywnym poczuciu estetyki to formacja, co ponad wszelkie poziomy zawsze wyrastała. Wielki zespół i doskonałe albumy zapisane w jego historii, a co za tym idzie OGROMNE oczekiwania z jego przyszłością związane. Zanim jednak światło dnia świeży album ujrzy, karmię się intensywnie klasycznymi płytami, znaczy się tymi z Pattonem na wokalu. :) Wrażenia w temacie The Real Thing i King For a Day, Fool for a Lifetime już jakiś czas temu skreślone, a dziś o Album of the Year i wkrótce rzecz jasna o Angel Dust będzie. Ostatnie tchnienie studyjne w 1997 roku zarejestrowali, a krążek od chwili ukazania się różnorodne opinie zbierał. Było o nim z uznaniem, a nawet w pełnym uniesieniu, kultem nabożnym, ale było i jako o pewnym rozczarowaniu. Że niby mniej kombinowany, eksperymentalny czy niedostatecznie eklektyczny, co po części zrozumiałe studiując jego zawartość i porównując z poprzednikami, gdzie ten dryg do nowatorstwa i niczym nieograniczonego wykorzystania wyobraźni był nader wyraźny. Album of the Year w tym towarzystwie robi wrażenie mniej rozbuchanego aranżacyjnie, bardziej surowego i skupionego przede wszystkim na wyciśnięciu maksimum z klasycznej rockowej formuły. Jednako by nie popadać w przesadę to nadal muzyka niezwykle bogata w ciekawe rozwiązania stylistyczne, w żadnym wypadku zachowawcza czy oczywista. Pewnie większość tuzów sceny chciałoby skomponować materiał, który w równym stopniu cieszy nietuzinkowością swej formuły na tle klasyki. Próbuję może koślawo podkreślić, że album odbierany jako zachowawczy na tle Angel Dust to dla innych kreatywny Mount Everest. Bo jak inaczej nazwać zbiór kompozycji, gdzie z jednej strony obijają szczękę takimi bezpośrednimi ciosami jak Collision, Naked in Front of the Computer czy Got That Feeling, by jednocześnie bujać rozkosznie She Loves Me Not i wspaniale potęgującym napięcie Stripsearch. Porywać przebojowymi Last Cup of Sorrow i Ashes to Ashes, cieszyć egzotycznymi motywami w Mouth to Mouth, intrygować nietuzinkowością Paths of Glory, Home Sick Home/Pristina. Toż to najwartościowsze klejnoty rocka, najtrwalsze skarby tej pozornie pozbawionej rozwojowej tendencji formuły i dowód na niepodważalną dominację tych Amerykanów. Ja tam nie mam wątpliwości, że Album of the Year to nie tylko triumfator podsumowań roku 1997, ale i ścisła czołówka podsumowań dekady czy nawet całej historii rocka. Ten krążek w żadnym stopniu nie stracił przez te siedemnaście lat na wartości, jest równie aktualny dziś jak i był ówcześnie – to zarówno najszlachetniejszy reprezentant możliwości grupy u schyłku lat dziewięćdziesiątych jak i zapowiedź kierunku w którym mogą dziś podążyć. Wycisnąć esencje z własnego oryginalnego stylu, zrobić z niej bazę doprawioną pełnymi fantazji ornamentami, bez ograniczeń dać ponieść się kompozytorskiej maestrii. Tego od nich na nowym albumie oczekuję. Nie napiszę, że to dostanę, bo nie chcę zapeszyć. W tych okolicznościach możecie mnie nazywać przesądnym. ;)

piątek, 24 października 2014

Enemy / Wróg (2013) - Denis Villeneuve




Incendies wrażenie spore na mnie zrobiło, ferment konkretny w mej świadomości powodując. Prisoners natomiast sztampowym podejściem do tematu znużył, pomimo zręcznie przywołanego klimatu klasycznych thrillerów czy kryminałów. Teraz zaś przyszedł czas na Enemy i spory znak zapytania przed seansem został postawiony! Bo Villeneuve swym rzemiosłem zarówno nadzieję daje, jak i obawy wzbudza, a ja nadal ze sporym dystansem patrzę na zachwyt branżowej krytyki względem jego dokonań. Tym bardziej, że kilka faktów czy opinii odnośnie jego najnowszej produkcji, skrajnie od siebie się różniących. Zatem aby staranny werdykt wydać, obejrzałem Wroga niezwykle uważnie, w niczym niezmąconym skupieniu. Co zapamiętałem - dziewięćdziesiąt minut quasi oryginalnej kompozycji, dopieszczonych, pełnych specyficznej poetyki kadrów i tajemniczej warstwy muzycznej. Permanentnej masturbacji nijakim bohaterem, którym człowiek powtarzalny, znaczy w  zamkniętym cyklu funkcjonujący. Prób wciągnięcia mnie w wydumaną, osobliwą tak drażniąco niejasną fabułę, osnucia przygnębiającym klimatem, zaciekawienia naciąganą maksymalnie tajemnicą i oczarowania jedynie poprawna grą aktorską. A efekt bez szału niestety! Ja, niemal bezkrytyczny zwolennik psychologicznych dramatów w tym przypadku daleki od zachwytu pozostaję, gdyż sam bez pomocy nie jestem w stanie zagadki rozwikłać, czy puenty zrozumieć. Bez potrzeby wspierania się megalomańskimi wyjaśnieniami reżysera, który albo z góry zakładał, że popisze się swoją umysłową erudycją, wyższość wobec takich jak ja manifestując. Bądź też, kiedy spostrzegł, iż przekombinowany niejasny zakalec nakręcił, teraz ratować się musi licznymi przypisami, które na szaradę nieco światła mogą rzucić. Uczciwie sprawę stawiając, są walory, jest i sporo wad w tej układance, a precyzyjniej pisząc irytujących elementów. Głównym zarzutem, brak klucza, co ten chaos pomógłby uporządkować. Może ja i mało bystry się okazałem, lub też posiadając jednak potencjał umysłowy z góry zakładałem, że jak reżyser ambitny to banalne deskrypcje, jakie przebiegiem ekranowych zdarzeń prowokowane tu naturalnie nietrafione. Bo czekałem na ten wytrych bez powodzenia, próbując po omacku zakładane skomplikowane wyjaśnienie odnaleźć i finalnie bez jasnej odpowiedzi pozostałem. Co w tej sytuacji „tępemu” pozostało – przeszukiwanie sieci w celu odnalezienia prawdy przez reżysera objawionej i konfrontowaniu jej z własnymi spekulacjami. Teraz bogatszy w tą wiedzę, przyznać muszę, że najbardziej intrygujące jest pytanie, czy Villeneuve z premedytacją taką strategie założył, czy tak akurat mu wyszło? ;)

P.S. Bardzo, ale to bardzo chciałem zostać tym filmem porwany, bo wyborny plakat robił ogromny apetyt – niestety to wyłącznie poprawna próba bycia nader intelektualnym i oryginalnym pośród reżyserskiej elity, co w bezpośredniej konfrontacji z efektem, dla mnie, oznacza porażkę. Poprzeczka wysoko, a zawodnik jeszcze nie do końca przygotowany na pokonanie takiej wysokości. Pewnie potencjalnie jest w stanie, ale według mnie jeszcze nie przy tej okazji.

czwartek, 23 października 2014

Jakob the Liar / Jakub kłamca (1999) - Peter Kassovitz




Śmierć Robina Williamsa przyniosła mi wraz z naturalnym smutkiem i poczuciem straty także uświadomienie sobie, że gdzieś po drodze kilka ważnych obrazów z kariery tego wielkiego aktora przeoczyłem. Przyszła więc pora w związku z tą przykrą okolicznością na systematyczne nadrabianie tych zaległości, a na pierwszy ogień poszedł Jakub kłamca. Wstrząsający i poruszający obraz z realistycznie autentyczną scenografią sugestywnie oddającą warunki życia w ghettcie. Z klimatyczną żydowską muzyką i wspaniale ukazaną specyfiką zachowań ówcześnie charakterystycznych dla tej nacji. Ruszyła plotka na językach niesiona – wzbudziła ona nadzieje i nie miał Jakub serca zabrać jedynej rzeczy, która trzymała ich przy życiu. Może to nie jakiś wybitny, ale z pewnością bardzo wartościowy dramat – taka lekcja jak można żyć w miarę normalnie mając tak niewiele możliwości. Jak pozostać człowiekiem, gdy człowieczeństwo systematycznie mordowane. Natomiast sam Williams w wyśmienitej kreacji, która połączyła jego wyborny talent komiczny z dojrzałą refleksją i sugestywnym dramatyzmem.

środa, 22 października 2014

Orange Goblin - Back from the Abyss (2014)




Za ciosem goblin idzie, zaledwie w dwa lata po A Eulogy for the Damned kolejnym albumem mnie obdarowując. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno ci Brytole całkiem poważnie o odstawieniu instrumentów myśleli – porzuceniu łupania soczyście rubasznego rocka na rzecz przyziemnej egzystencji, znaczy rodziny, zwyczajnej roboty i czasem browara czy whiskacza by całkowicie nie „zdziczeć” towarzysko. Fartownie, gdzieś po drodze trochę lepiej im się wieść zaczęło, a motywacja i determinacja do pchania tego ciężkiego wózka, inaczej intensywnie satysfakcję sprawiającej zabawy powróciła. Cieszę się z tej decyzji ja, radują się mordy wszystkich tych, co doceniają ich wkład we współczesne oblicze twardego rocka, a branżowi spece wystawiają im bardzo przychylne laurki. Zatem był sens, czyli optymistycznie trzeba spoglądać w przyszłość. Chyba, że rzeczywistość figla, jakiego spłata i jakość wysoka w dźwiękach zawarta absolutnie nie przełoży się na sukces komercyjny. Tak, oczywiście, jakby takie okładanie wiosła, perkusji czy basu finansowe profity miało przynosić, to by już jak to pewien kultowy dozorca miał w zwyczaju mawiać – „kuniec swiata”. ;) Pieniądze nigdy na tej drodze, jaką obrał pomarańczowy goblin nie leżały i dam sobie wszystkie pliki muzyczne z kompa wykasować, płyty połamać, a taśmy splątać, jeżeli ta rzeczywistość miałaby ulec zmianie. Nie ma mowy! To nie bajka to walka o przetrwanie, szkoła hartująca ducha. Tu się jest, w tym miejscu się przebywa nie dla fortuny, a tylko i wyłącznie z czystej pasji robienia tego, co się kocha, co samo w sobie radochę sprawia. Nie ma tu mowy o kompromisach, albo po swojemu, albo w ogóle! Atawistyczny łomot nie jest dla ciućmoków, tylko dla twardych typów, z charakterem i niezłomnością – nikt przecież im nie obiecywał, że lekuśko będzie. Za to i za oczywiście dźwięki, jakie serwują ich szanuję, a na Back from the Abyss kolejna porcja rasowego stonera zamieszczona. Charakterystycznie skrojona, ale i nieco także zaskakująca, bo nie doszukałem się na powrocie z otchłani większej dawki psychodeliczno-kosmicznego tripu, zakręconego fuzzu, czy mocarnego doomu. Znacznie więcej za to klasycznego heavy rocka, rock’n’rollowego luzu, ducha Kilmistera, bluesowej aury czy nawet chóralnego zacięcia sławiącego Valhalle. Niby sygnał poprzedni album dawał, że ewolucja w te rejony ich popycha i dziwić się nie powinienem, a się dziwię. ;) Zaskoczony po części jestem, bo takiego swoistego eklektyzmu zaprzęgniętego w ramy stylu Orange Goblin się nie spodziewałem. Może nie zaszokowali, a tylko zaintrygowali, dali do zrozumienia wyraźnie, że to nie jest jeszcze ich ostatnie słowo, bo w kwestii czysto muzycznej jeszcze sporo mają do zaproponowania. Fajnie, bo ja jestem z natury człowiekiem otwartym na wielokierunkowe inspiracje.

niedziela, 19 października 2014

2001: A Space Odyssey / 2001: Odyseja kosmiczna (1968) - Stanley Kubrick




Kubrick w nadęciu się zatracił – symfonię dźwięku i obrazu stworzył, bez granic, bez kompromisów z pełną premedytacją pogwałcił niemal wszelkie w ówczesnym kinie funkcjonujące zasady. Półgodzinne preludium, a potem cyklicznie przeplatające się sekwencje w miarę konwencjonalnej formy z poetyckimi czy transowymi obrazami. Skupił się na detalach, efektach prostych, lecz innowacyjnych, sztuczkach operatorskich, takich popisach czysto technicznej lanserki - na równi z intelektualną zagadką monolitu, będących osią produkcji. Klei zawzięcie te odsłony, nadyma formę z pełną powagą i przesadza niestety. Ale Kubrick to przecież czysta awangarda, można go nie rozumieć, a lubić (lans), można rozumieć i nie lubić (przekora), można nie chcieć zrozumieć by nadal lubić, można chcieć zrozumieć by przestać lubić i oczywiście rozumieć i lubić, co jest rzadkie w rzeczywistości, a częste w przypadku budowania własnego intelektualnego wizerunku. Ja w przypadku Odysei NADAL nie potrafię się zdecydować, której opcji jestem przykładem. :)

P.S. Skomplikowany charakter zdania o lubieniu, nawet w części nie sięga poziomu zagmatwania Odysei.

sobota, 18 października 2014

Sanctuary - The Year the Sun Died (2014)




Rozpad Nevermore pogrążył mnie w żałobie i tylko, wkrótce po tym dramacie rzucona informacja o reaktywacji Sanctuary mogła ukoić mój ból. Stare Sanctuary to już niemal prehistoria, a ja nawet nie będę próbował dla lansu udawać, że ich ikoniczny dwupłytowy dorobek przerabiałem już pod koniec lat osiemdziesiątych. Świeżo upieczonym nastoletnim szczylem byłem ówcześnie, za cholerę zainteresowanym gitarową młócą. Piłka kopana, Wigry 3, dziorgi, trzepak i tym podobne manewry mnie kręciły. :) Nie minęło jednak kilka lat, a po inicjacyjnych doświadczeniach z metalową czy rockową materią, krążków Sanctuary udało mi się spróbować. Formacja już wtedy sczezła była w otchłani, w mrokach przeszłości się pogrążając, a ten charakterystyczny wokal Dane’a zaistniał na albumach narodzonego Nevermore. Dziś historia koło zatoczyła, a Warrel Dane w towarzystwie starych ziomali na nowo pod szyldem Sanctuary dał głos. Inny, takie mam subiektywne odczucie, bo po piskliwej manierze, jaka na Refuge Denied i Into the Mirror Black królowała już niewiele pozostało. Teraz to moc, potęga i jad w zdecydowanie dojrzalszej, wytrawnej formie. Nie mam zamiaru w ogólności i szczegółach The Year the Sun Died z poprzednikami konfrontować, bo czasy inne, możliwości producenckie w kwestii brzmienia nieporównywalne. Skupię się na krążku powrotnym, jako zdecydowanie nowym otwarciu i w tym założeniu zdyscyplinowanie będę próbował trwać. Od startu jest w nim zawarta najwyższa klasa i kropka! Świetnie rzeźbione riffy suną z impetem, mniej skomplikowane niż te spod łapy długopalczastego Loomisa, lecz w swej klasycznej formule równie zachwycające. Jeff z natury je komplikował, Lenny Rutledge zaś bardziej na bezpośredni efekt stawia, stąd w mym przekonaniu to zupełnie odmienne w założeniach style wiosłowania. Sporo melodii, zgrabnych gitarowych pasaży, maestrii solówek, prostej lecz niebanalnej galopady, ale i jednocześnie zwartej struktury w solidnym kręgosłupie rytmicznym. Przede wszystkim bębnów, bez popisów w sensie sztuki dla sztuki, tylko zdyscyplinowanie podległych kluczowej strukturze utworów. Produkcja czyściutka, sterylna, w pełni oddająca głęboką przestrzeń w kompozycjach zawartą. Pewnie liczne grono tych, co z dreszczem emocji i z wypiekami na twarzy wsłuchują się od kilkunastu dni w dźwięki The Year the Sun Died oceni, że więcej w tym dzisiejszym sanktuarium bogatej ornamentyki wprost z krążków Nevermore, niźli klasycznego szorstko-ostrego mielenia sprzed lat. I ja to rozumiem, z takim odczuciem jestem gotów po części się utożsamiać, jednak w moim pełnym przekonaniu w odpowiednich proporcjach tu egzystuje charakterystycznie uchwycona stylistyka Nevermore wespół z fundamentem archetypicznego stylu, jaki panowie z Sanctuary ćwierć wieku temu preferowali. Te dwadzieścia pięć lat różnicy (sic!) rzecz jasna słychać nader wyraźnie, ale nikt o zdrowych zmysłach nie spodziewał się, iż inaczej będzie. Czy wolę stare czy nowe, bez dosłownej odpowiedzi to pytanie pozostawię. Mój sprzęt audio ma znacznie więcej do zaoferowania odtwarzając to, co współcześnie w studiu ukręcone, przy archaicznych klasykach zdarza mu się efekt brzmieniowy spłycać. Taki kontekst audiofilski ma znaczenie. ;) Podsumowanie czas skreślić, bom się rozpisał, znaczy rozpasał nieco. Mam ja teraz, gdy słucham reaktywacyjnego albumu legendy gębę uradowaną, łzy po części po zgonie jednej z moich ulubionych formacji otarte i apetyt na kontynuacje solowej działalności Dane’a zaostrzony. Znaczy satysfakcja w moim sercu zagościła. 

piątek, 17 października 2014

Jobs (2013) - Joshua Michael Stern




Na starcie deklaracja. Nie kręcą mnie jakoś wyjątkowo te wszystkie fikuśne gadżety, chociaż ipod mym najlepszym przyjacielem! :) Dalej już nie o mnie, a tylko i wyłącznie o Jobsie, znaczy o wrażeniu, jakie film zrobił. Ono bardzo przyzwoite, a nawet więcej ono bardzo dobre, bo otrzymałem więcej niźli by chłodne recenzje zapowiadały. Fajnie się oglądało, tak bezkolizyjnie, a tego zasługa w ciekawie potraktowanym kluczowym wątku psychologicznym, relacji międzyludzkich w kontrze do interesów. Wielki biznes, potężne korporacje, ogromna kasa, zakulisowe bezwzględne rozgrywki i ten główny bohater! Jobs - żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek, tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet jego osobowość konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się przeradzając tworzyła i niszczyła. Utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny, pozbawiony sentymentów skurwiel. Zdeterminowany i zmotywowany pasją kreacji nowej jakości, nie samym pieniądzem. Podsumowując, w jednym zdaniu - amerykański sen się spełnił, a typowo jankeski patos na koniec nieco wrażenie popsuł. To o postaci i filmie. :) Tyle!

czwartek, 16 października 2014

Acid Drinkers - 25 Cents for a Riff (2014)




Verses of Steel kompletnie zmienił moje postrzeganie ekipy złotoustego Titusa. Z kapeli utytułowanej, nigdy jednak wyjątkowej pod względem czysto muzycznym, nagle z buta wtargnęli do elity. Zasługa w tym impecie nieodżałowanego Olassa – nie ma dyskusji! Gdy jego w tragicznych okolicznościach zabrakło, kwasożłopy powróciły wyłącznie do grania do bólu poprawnego, bez ikry i błysku. La Part Du Diable nawet połowicznie nie sięgnął poziomu, jaki Verses wyznaczyło, a ja bez najmniejszych wątpliwości, taką sytuację skwitować sobie pozwoliłem, bezpośrednim – R.I.P. Olass, R.I.P. Acid Drinkers. Ja do grobu ich złożyłem, a oni uparcie trwają. Kolejny raz próbując udowodnić to, czego za chuja nie są w stanie potwierdzić albumem, że oni legendą, kultem itp. 25 Cents for a Riff żadnego znaczącego przełomu nie przynosi, jest może zgrabniej skonstruowany, bardziej chwytliwie zaaranżowany, więcej w nim bezpretensjonalnego rockowego sznytu, ale to bez wątpienia nadal poziom przedszkolny w konfrontacji ze stalowymi wersetami. Słucha się tych dwunastu świeżych numerów, bez większych zgrzytów, ale i bez pobudzających emocji. To kolejny album, co jedynie pretekstem do ruszenia w Polskę z koncertami, by potrzepać grzywą, banią rytmicznie popodrygiwać czy nóżką potupać i w towarzystwie wiernej armii stałych pochlebców spożyć wiadro alkoholu. :) Zwyczajnie dobrze się bawić - w fajnej atmosferze wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości gówniarzem chodź na chwile na powrót zostać. Co ja im będę takiego odprężenia zabraniał, sam zapewne się na taki gig wybiorę, bo na żywo ci goście potrafią dać pokaz czaderskiej rozrywki, a oto przede wszystkim w tym "jabcokowym" rocku chodzi. :)

P.S. Bez Olassa same otręby pozostały, one może swoje zalety mają, ale mimo wszystko to nadal produkty z odrzutu. Śmierć Olka szansę na przełom odebrała – only the good die young jak klasycy śpiewali. Nie mogę nadal się pogodzić z takim porządkiem rzeczy.

wtorek, 14 października 2014

Doubt / Wątpliwość (2008) - John Patrick Shanley




Sztuka teatralna wybornie zaadaptowana na hollywoodzkie potrzeby. W fascynującym klimacie osadzona z pasjonującym kluczowym wątkiem i kapitalnymi kreacjami wielkiej Meryl Streep, nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana czy niezwykle utalentowanej Amy Adams. Kino intymne, kino kameralne, wyśmienite pod wszelkimi względami – prawdziwa perła i mus dla każdego kto w klasycznej formie się lubuje! Można by rzec, minimalistyczne w formie, a rozbuchane pod względem emocji. Tylko kilka kluczowych postaci, a tak wieloaspektowe, wielowymiarowe, skomplikowane relacje między nimi. Z wrażliwością i wyczuciem ukazane, tam gdzie trzeba z całkowitą dosłownością, gdzie indziej zaś w domysłach do subiektywnej interpretacji pozostawione. Jowialne siostrzyczki i w opozycji zimne, bezwzględne siostrzyce, odrealnieni hierarchowie w kontrze do zaangażowanych w pracę zwykłych kapłanów. Świat instytucji, gdzie sformalizowane procedury ponad pierwotnymi religijnymi nakazami, a prości wierni często osamotnieni w walce z trudami i problemami codzienności. Znaczy brak jednowymiarowości, jak w zwykłym życiu, a w centrum rozważań dylemat tak głęboko poruszający i dalece intrygujący – jak postąpić, gdy pewników brak, bo tu nie ma pewności, są tylko same wątpliwości! 

poniedziałek, 13 października 2014

Dom zły (2009) - Wojciech Smarzowski




Druga pełnometrażowa produkcja Smarzowskiego i jeszcze ówcześnie nadal wyjątkowo świeży efekt jego surowego kina. Jednym tchem wymieniając, jak Smarzowski kręci to musi być: bezpośrednio, kontrowersyjnie, bezczelnie, wulgarnie, opryskliwie, brudno, odpychająco, ohydnie, drastycznie, gwałtownie i oczywiście pesymistycznie. Wóda musi się lać, fekalia intensywnie cuchnąć, a posoka gwałtownie tryskać. Wszelkie gówno, bagno i plagi w jednym obrazie skumulowane. No i rzecz jasna w przypadku Domu złego tak jest! Tyle, że niby to samo co w Weselu, ale jakby takie inne, ubogacone lub używając w tym miejscu specyficznego slangowego wulgaryzmu, dojebane. Forma na zakładkach przeplatającej się teraźniejszości i przeszłości oparta – oszczędnie prowadzonej narracji retrospekcji. Z efektem porażającym jaki robi warstwa dźwiękowa, a precyzyjniej te zimne dysonanse, fałsze i przeraźliwe piski. Wespół z intrygującą fabułą, mroczną zagadką, bo wokół ciemnej strony ludzkiej natury zbudowaną i autentyczną grą aktorską całej gwardii utożsamianych ze Smarzowskim nazwisk, robi piorunujące wrażenie. Daje w ryja, z buta, z kujawiaka, z dyńki poprawia by finalnie nokautować! Mało kto obecnie w polskim kinie potrafi autorsko i tak zręcznie sugestywną porcję żółci na rodaków wylać, postawić lustro przed oblicze najświętszych z najświętszych buraków i w poczuciu dobrze wypełnionego zadania obserwować to ich "święte" oburzenie. Przesadza może? Pewnie tak, ale jaki efekt to przynosi! :)

piątek, 10 października 2014

The Deer Hunter / Łowca jeleni (1978) - Michael Cimino




Czy jak wszyscy wokół co na kinie się znają twierdzą, że to dzieło i klasyk bezdyskusyjnie, to ja mimo pewnych wątpliwości też taką na zewnątrz ocenę mam prezentować? Może rozsądek powinienem zachować i zamiast poddać się tej przesadnie dominującej tendencji, dać do zrozumienia w formie konstruktywnej krytyki, co mi w tym "łowcy" nie gra? Pytania retoryczne, bo jak z czymś nie do końca się zgadzam to pod prąd nie mam obaw płynąć. ;) Tym bardziej, że w tym konkretnym przypadku moja percepcja obrazu Michaela Cimino wcale nie tak zupełnie odległa od tej przez koneserów prezentowanej. Zwyczajnie uważam przede wszystkim, że ta epickość formy w trzygodzinnej projekcji zamknięta nie do końca z bezpośrednią brutalnością i surowością przekazu się zazębia. Ta bogata wizualnie, sugestywna i zawierająca w sobie masę istotnych detali scena weselna zbytnio czasowo rozwlekła, a kontrastowe przejście z polowania do działań wojennych zbyt gwałtowne. Sam konflikt pokazany nader jednowymiarowo, a ocena jego stron nad wyraz tendencyjna. Psychologiczny rys postaci nazbyt jaskrawy, a metafora ślepego losu w rosyjskiej ruletce zawarta, zbyt obfitą ilością krwi zbryzgana. Szkoda, bo materiał był bardzo dobrej jakości, niestety krawiec tnąc go zamaszystymi ruchami nieco źle spasowaną odzież uszył. W niej klient może nie wygląda groteskowo, jednak brakuje mu szyku i elegancji. Wiem, rozumiem zamiary, doceniam zaangażowanie i pracę w uzyskany efekt włożoną, ale wciąż mimo chęci nie jestem w stanie do takiego kroju się przekonać. To chyba chodzi o gust, a o nim to się podobno nie dyskutuje. :)

P.S. Do formy mam zastrzeżenia, żadnych natomiast do kreacji tych wszystkich współcześnie aktorskich ikon. Klasa najwyższa i kropka!

czwartek, 9 października 2014

Hozier - Hozier (2014)




To naturalne, że obcując w przytłaczającej większości z dynamiczną czy intensywną w formie gitarową muzą, trzeba od czasu do czasu, w kontraście rzecz jasna dopuścić do słuchu dźwięki zdecydowanie bardziej spokojne i subtelne. Nie znaczy to że one gorsze, bo fundamentu mojej muzycznej pasji nie stanowią, one wyłącznie inne, a ich znaczna odmienność w kontrze do rasowego metalowo-rockowego łojenia w tych chwilach przesytu zbawienna. Jakiś czas temu wraz z wydaniem 21 Adele mnie ze świata gitarowego młócenia zaczęła wyrywać i do dnia dzisiejszego systematycznie to z powodzeniem czyni. Teraz jednak ma wsparcie godne własnej klasy, bowiem chwilę po wydaniu kilkuutworowego mini gość, co się Hozier każe nazywać z pełnowymiarowym debiutem na rynek muzyczny wkracza. Nie przypadkowo rzecz jasna o jaśnie panującej Adele wspominam, bo Hozier to dla mnie taki męski odpowiednik tej wspaniałej wokalistki. Zarówno mam tu na myśli świetny warsztat, jak i talent kompozytorski oraz muzyczną nisze, w której się odnajdują. W miejscu gdzie spotyka się bluesowa nostalgiczna tonacja z soulowym pięknem zakotwiczyli. W tej zatoce im najwygodniej, a powiew świeżości w postaci licznych kunsztownych ingrediencji uatrakcyjnia ich przekaz. Popowa chwytliwość, trochę ciepłego reggae, pulsującej wibracji wprost z funky pochodzącej oraz balladowo-folkowa poetyka w niezwykle spójnej i wieloinspiracyjnej całości zamknięta. Brak na debiucie Hoziera jakiegokolwiek potknięcia, nie doszukałem się na nim żadnej fałszywej nuty nie mówiąc już o jakiejś kompozycji, którą wypełniaczem można by nazwać, a przecież album ten w wersji luksusowej to aż 17 numerów, czyli ponad siedemdziesiąt minut kapitalnej dźwiękowej strawy. W całości jak i w każdym z osobna utworze masa emocji w prostej, ale niebanalnej formie zaklętych. To jest talent, to jest odkrycie – to jest sztuka by bez rewolucyjnych rozwiązań, jednocześnie tak intrygujący i tak zwyczajnie bardzo przyjemny album nagrać. Teraz już wiem, czego będę słuchał gdy konkretne riffy, wizjonerskie eksperymenty czy przebogate formy mi się przejedzą. Hozier do Adele dołącza, a ja spokojny o wartościowe urozmaicenie w płytotece jestem. 

środa, 8 października 2014

Brazil (1985) - Terry Gilliam




Społeczeństwo – organizm, władza – system, biurokracja – kontrola, człowiek – tryb w maszynie, procedury – sformalizowana niewola. Proste i sugestywne hasła wkręcone w wir swoistego ADHD wyobraźni, jakie Gilliam od zawsze prezentuje. Steampunkowe dekoracje w świecie wszechogarniającej szarości, przerysowane postaci, wśród których normalność jest ewenementem. Jednostka niepokorna walczy próbuje wyrwać się z tej mielizny, tego bezdusznego, antyludzkiego koszmaru. Skazana jest jednak na klęskę, to system finalnie dominacje potwierdza, a ona bezradnie w wirtualnej ułudzie osiada. W brud alegorii, przenośni, mostów poprzerzucanych pomiędzy produktem wyobraźni Gilliama, a realną rzeczywistością. Masa do wychwycenia i zinterpretowania, a czasu na reakcje brak, bo ten obraz gna, pędzi, bucha, dmucha, łomoce i niestety GLĘDZI. Szaleństwo wizualne przygniata, od przesytu głowa boli, lub wulgarniej – co za dużo to i świnia nie zeżre. To strasznie męczące doświadczenie było, rodzaj tortury w efekciarskim rollercoasterze. Przykro mi to pisać, ale jak rzecze slogan reklamowy z plakatu. "prawda mnie wyzwoli" stąd odwagę w sobie znalazłem by szczerą refleksję spisać. Niestety Gilliam jak Coenowie, gdy są bardziej stonowani, mniej odjechani to zawsze klękam przed obliczem ich dzieł, gdy jednak ponad umiarem swoistego fioła stawiają nie potrafię się do ich nietuzinkowości przekonać. Bliźniacze doświadczenia mam z Gilliamem. :(

P.S. Walorem, dyskusji niepodlegającym obsada, zaznaczę w kolejności wrażenia: Hoskins, De Niro, Pryce, Holm i Palin.

wtorek, 7 października 2014

Evergrey - Hymns for the Broken (2014)




W innych okolicznościach pewnie taka gatunkowa formuła nie zrobiłaby na mnie wrażenia, ale to nie jest zwyczajna sytuacja, bo sentyment i słabość (już na tych łamach deklarowana) do większości albumów tych Szwedów nie pozwala mi na typowo racjonalną ocenę. Pierwszy odsłuch i już jestem kupiony, bo to album do bólu bezpośredni i od startu tak chwytliwy, iż jakikolwiek opór sensu nie ma. Dwanaście odsłon melodyjnego heavy rocka, skrojonego według klasycznych reguł z brzmieniem wypieszczonym, wypielęgnowanym do granic przyzwoitości. Z refrenami pełnymi egzaltacji, toną klawiszowej ornamentyki aż do przesady eksploatowanej, epickim zacięciem oraz doskonale współegzystującą z całym instrumentalnym bogactwem ekspresją Toma Englunda. Jest ujmująco, pompatycznie w atmosferze chwytającej za serduszko każdą w miarę wrażliwą istotę. To nie dziwi zatem, że także ulegam czarowi tych hymnów, wpadając bez oporu w te sidła – roztkliwia mnie ta muzyka i jest mi z tym dobrze. :) Pytanie jak długo? W tym miejscu przechodzę do wątpliwości bo kij ma niestety dwa końce, a ten drugi to żywotność materiału, który od inicjacji odkrywa przede mną wszystkie swoje walory. Wpada szybko w ucho, cieszy, a nawet porywa, by po kilku z rzędu odsłuchach zacząć niebezpiecznie przynudzać oczywistościami czy autocytatami. Zbyt mocno się zbliżyli do tej niewidzialnej granicy, gdzie balans pomiędzy wycacaną doskonałością, a intrygującą tajemnicą trudny do utrzymania. Nagrali najbardziej wymuskany album w karierze, odkryli od startu wszystkie karty, zdobyli uznanie branżowych pismaków ale czy utrzymają ten hajp dłużej? Czas z pewnością to zweryfikuje!

P.S. Jeszcze przy okazji w temacie weryfikacji – Glorious Collision po trosze jej nie podołał. To suche brzmienie zaczęło w kontraście do tych klasycznych płyt drażnić, mimo, iż same kompozycje poziom przyzwoity trzymają. Ale to zupełnie inna historia, obiekt dzisiejszej refleksji w kwestii brzmienia to zupełnie inna rzeczywistość.

niedziela, 5 października 2014

Inglourious Basterds / Bękarty wojny (2009) - Quentin Tarantino




Niedawno film o wojence w takim klasycznie hollywoodzkim ujęciu George Clooney nakręcił. Podobny sentyment jak w przypadku Tarantino zapewne go motywował. Tyle tylko, że różnica pomiędzy tymi obrazami jest kolosalna, bo jak Tarantino na Bękartach wojny najdoskonalsze cechy własnej autorskiej filmowej formy odcisnął, to Clooney zrobił jedynie współczesny rzemieślniczy klon tych wszystkich superprodukcji typu Parszywej dwunastki, Dział Navarony czy Złota dla zuchwałych. Rozumiem, że zupełnie inne założenia u podstaw takiego rozdźwięku leżą, więc nie będę karkołomnie obu produkcji porównywał. Proszę ten startowy wątek potraktować jako pomysł na wstęp – taki właśnie z braku innej koncepcji. :) Tarantino niewątpliwie niepodrabialny jest, jedyny w swoim odjechanym rodzaju. Za jaką konwencje chłop by się nie zabrał zachwyca, bo wszystko mu się udaje! Nikt chyba tak wyraziście w pojedynczych, precyzyjnie rozbudowanych scenach nie potrafi zawrzeć takiej maestrii, tylu emocji, intrygujących elementów, wielopłaszczyznowej interpretacji czy wycisnąć z aktorów takiej doskonałości. Mistrz, mistrzu, mistrzunio! :) O Bękartach wojny wszystko już chyba napisano, zanalizowano każdy gest głównych bohaterów, każde niuans w bogatej fakturze formy zawarty. Prześwietlono na wylot, rozebrano na części i na wszelkie sposoby je opukując i osłuchując wnioski natury ogólnej czy szczegółowej wyciągnięto. Dlatego pisząc te kilka zdań szans nie mam by coś nowego w tekście zawrzeć. Nikogo nie zaskoczę, uświadomię czy na nowo zaintryguję. Film niebanalny, a refleksja sztampowa – taki paradoks. Za mądrzejszymi ale z własnej perspektywy, więc w bezpośrednich zwrotach zauważę, co następuje. Holokaust, śmiertelnie poważny, brutalnie dosłowny ale i jednocześnie z typowym dla mistrza mrugnięciem okiem do rozrywkowej formuły oraz jaskrawym wyłuszczeniem istoty. Sklecone tak, że żenujący zakalec nie wyszedł, a w takich zuchwałych projektach to ryzyko bardzo realne. Wyraziste postaci, które z miejsca stają się dzięki oryginalnej precyzyjnej obróbce kultowe. Aktorskie fajerwerki i wytrawna szermierka werbalna w dialogach obecna – sztuka fechtunku słowem, tak bym to w przypływie finezji nazwał. Coś więcej – rzecz jasna, tylko na cholerę powtarzać, że Waltz zjawiskowy, a cała reszta obsady równie wspaniała. Że finał mocarny itd. Po co? Wszyscy przecież to wiedzą.

sobota, 4 października 2014

A Clockwork Orange / Mechaniczna pomarańcza (1971) - Stanley Kubrick




Tak jak uwielbiam manierę Kubricka ze Lśnienia, wiekowego Spartakusa czy schyłkowych Oczu szeroko zamkniętych, tak do końca fenomenu kilku innych produkcji z Odyseją kosmiczną, a przede wszystkim Mechaniczną pomarańczą na czele, od strony czysto artystycznej nie jestem w stanie w pełni zrozumieć - cenię ale nie padam na kolana. Problemem w przypadku "cytrusa" ten przerysowany pajacowaty czy intelektualnie i literacko ujmując groteskowy charakter, który zakładam (bo nie czytałem) narzucony rzecz jasna przez specyfikę zekranizowanej powieści Anthony'ego Burgessa. Przemoc, seks, agresja, rozpusta, brutalność i wyuzdanie z jednoczesnym puszczeniem oka do widza. Pełno metafor, alegorii i szeroko otwartej przestrzeni do interpretacji z równoległym świadomym pętaniem tej swobody dość oczywistą ale wciąż wieloaspektową puentą. Wszystko w przerysowanej kabaretowej konwencji wykorzystanej dla śmiertelnie poważnego przesłania. Wiem, rozumiem - angielskość tutaj wyjaśnieniem. ;) Ten osobliwy humor i starcie z ultra konserwatywną schedą po najsłynniejszej brytyjskiej monarchini. Ja jednako wysoko ceniąc wyspiarskie "jajcarstwo" w tym konkretnym przypadku tej przerysowanej teatralności nie dałem się w pełni poruszyć. To z pewnością nie jest trywialne, miałkie czy pospolite ale dla mnie jednocześnie zbyt trudno zjadliwe. Zwyczajnie, kreśląc opowieść o przemocy i manipulacji innych środków wyrazu od autora się spodziewam. Zatem poczucia niezrozumienia nie zafundował mi tutaj mistrz kina co w twarzach i spojrzeniach zawsze potrafił tak wiele przekazać, tylko Burgess w tak swoisty sposób ludzką naturę portretując. Kubrick zrobił swoje i w jak zawsze niezmiernie wyrazisty sposób! Wykorzystał wszelkie immanentne dla jego obrazów sztuczki produkcyjne, operatorskie efekty, scenograficzny sugestywny minimalizm czy niekonwencjonalne na ówczesne czasy rozwiązania formalne. Zainspirował i zdopingował zespół aktorski do najwyższego wysiłku, by finalnie efekt warsztatowy pod względem samego rzemiosła nie podlegał jakimkolwiek dyskusjom. Owoc tej synergii między plastycznością kreacji, a wizjonerstwem i charyzmą reżysera wyborny. Ambicja stworzenia wymagającego intelektualnie widowiska na rezultat przełożona mistrzowsko. I tylko cholera ten jeden zgrzyt - ta forma w fundamencie przez Burgessa zawarta. Muszę ją kiedyś w końcu przetrawić. ;)

P.S. Jaka to ta puenta? Władza, we wszelkich aspektach? Dominacja, manipulacja - bezrefleksyjne karmienie żądz? Drapieżne instynkty człowiekiem sterujące? Itp. itd.  Nie spodziewaliście się chyba, że w jednym zdaniu je spróbuje spłycić.

piątek, 3 października 2014

Black Country Communion - 2 (2011)




Ekspresowe tempo nagrywania albumów to cecha krótkotrwałej egzystencji Black Country Communion. Trzy lata, trzy pełnowymiarowe krążki. W niecały rok po premierze debiutu Hughes, Bonamassa, Sherinian i Bonham junior dwójką dosłownie uraczyli. I od wejścia The Outsider czuć, że wigoru to tym weteranom nie brakuje, a koncepcja gęstej wydawniczej aktywności w tej konstelacji personalnej jak najbardziej trafiona. Hard rock w klasycznym ujęciu, taki najlepszej próby, a różnica na korzyść wtórnego uderzenia pomiędzy jedynką, a dwójką to więcej hard rocka w hard rocku zamiast znaczna szczypta bluesa w hard rocku. Mniej rozimprowizowanych odlotów czy w progresywnej niemal manierze rozwijanych tematów. Struktura kompozycji jawi się jako bardziej zwarta, a popisy robią wrażenie w dużym stopniu zdyscyplinowanych. Wyraźnie też zauważalny udział w liniach wokalnych Joe Bonamassy, choć rzecz jasna nadal dominuje ponad sześćdziesięcioletni hipis w rurkach, wzorzystych koszulach i „secondhandowych” marynarach. :) To przyjemność ogromna z obcowania z muzyką, w której słyszalne doświadczenie wraz z entuzjazmem skorelowane. Dzięki takiemu mariażowi otrzymałem wspaniałą porcję rockowej klasycznie skrojonej dla uszu uciechy. Jest w niej elegancki majestat, jest szczeniacka pasja, jest subtelna gracja i skondensowana żywiołowa dynamika. Jest wszystko to co najlepsze we wzorcowo zdefiniowanym hard rocku plus coś ponadto. Zamknięcie płyty w postaci dzieła wybitnego, perełki wśród ballad. Cold stawiam na równi z Stairway to Heaven, When Blind Man Cries i kilkoma jeszcze innymi ikonicznymi tworami kompozycyjnej maestrii. To żaden na wyrost entuzjazm, to jak najbardziej uzasadniony zachwyt i odpowiednie towarzystwo dla tego klejnotu. I kiedy już pewny byłem, że najbliższe lata w klasycznym rocku pod dyktando BCC przebiegać będą, Afterglow dyskografię grupy zamknęło. Bonamassa powiedział na razie, a w praktycznym wymiarze oznaczało to zakończenie działalności formacji. Przykro mi bardzo! :(

środa, 1 października 2014

Misery (1990) - Rob Reiner




Ile to już powieści Stephena Kinga drogę na duży ekran odnalazło. Raz w lepszym innym razem gorszym wydaniu, jednak bez względu na osobę twórcy poziom zadowalający utrzymujących. Akurat dziś kolejne moje spotkanie ze sławnym pisarzem Paulem Sheldonem i  jego wielbicielką Annie Wilkes na tapecie. Tym razem jednak owocem seansu kilka zdań refleksji, której podstawą te wczorajsze i te dzisiejsze wrażenia. Rzecz podstawowa i niepodważalna, że lata tej produkcji w żadnym stopniu nie tknęły, że ząb czasu nie nadgryzł jej idealnej struktury. Może dlatego, że to kino o fakturze do bólu klasycznej, wzorcowej gdzie modelowe chwyty w postaci samotnego, zagubionego domu, niezrównoważonego jego mieszkańca czy surowych okoliczności przyrody dominują. One przecież z zasady odporne na weryfikujący bezlitośnie wszelkie technologiczne nowinki upływ lat. Ich wypadkową wyborny klimat w jaki opływa ta ekranizacja - tajemniczy, frapujący, po części senny i dynamiczny zarazem. Historia niezwykle prosta jednako tak doskonale stylistycznie poprowadzona, z narastającym napięciem i ciągłym niepokojem - taka pasjonująca gra w której stawką życie. Tyle razy w niej uczestniczyłem, poznałem bohaterów nader precyzyjnie, na wszelkie sposoby przeanalizowałem ich mimikę i gesty, a nadal czuje ekscytację. To obraz tak mocno w moje filmowe fascynacje wbity, tak wyrazisty dzięki wybitnym kreacjom, labilnej emocjonalnie, równie gwałtownej i bezwzględnej jak obsesyjnie nadopiekuńczej Kathy Bates oraz stonowanego, cierpliwie znoszącego cierpienie Jamesa Caana. Popisowy koncert na dwóch aktorów i nastrój. Wieczne uznanie dla tej ikony!

Drukuj