Ochota
tak znienacka mnie naszła by głęboko w przeszłość kina zanurkować, a że pod
ręką Zabić drozda akurat miałem to skwapliwie z tej okazji skorzystałem.
Czarno-białe, bez efekciarstwa, szokowania formą czy na siłę komplikowanej
treści – fajna odmiana. :) Kino ze wszechmiar klasyczne, stonowane, dojrzałe, przewidywalne
ale w jakiś sposób mimo wszystko frapujące. Chociaż ta teatralność i
egzaltowana formuła wespół z przerysowanym dramatyzmem i zbytnią oczywistością
nie daje rady w konfrontacji z najwybitniejszymi dziełami współczesnego oblicza
X muzy, to jest w niej taki swoisty romantyzm, taka czysta wiara, że dobro, prawda i sprawiedliwość zawsze zwycięży, a
wartościowe treści w najprostszy sposób same swą naturalnością się obronią. To
taka stoicka szkoła i taki sam główny bohater, sam przeciwko niemal wszystkim,
w obronie przyzwoitości. Człowiek bez wad, z zasady i w praktyce. Mądry,
rozsądny, racjonalny, wzorcowy ojciec, niepodważalny autorytet dla dzieci, ich
przewodnik i mentor. On wie gdzie leży prawda, patrzy i wyraźnie dostrzega, że
w tym świecie tak często czarne jest białe, a białe czarne – biały nie jest
lepszy, a czarny z definicji gorszy. To piękne, to poruszające. Serio, bez
ironii, bo z pewną zazdrością patrzę i widzę, że kiedyś rzeczywistość była
mniej skomplikowana, a ludzie dzięki skupianiu się na istocie życia byli
zwyczajnie szczęśliwsi lub przynajmniej mniej „zeschizowani”.
czwartek, 30 października 2014
środa, 29 października 2014
John Garcia - John Garcia (2014)
Idzie
Garcia za ciosem, bo jeszcze nie do końca wyschła farba na debiutanckim longu
Vista Chino, a już wokalna legenda z solowym albumem na rynek się wbija. I robi
to bardzo udanie, bo to, co na s/t zamieszczone w żadnym wypadku wstydu nie
przynosi. Jest w stu procentach tak jak można było się spodziewać.
Charakterystyczna maniera głosowa Garcii idealnie została wpleciona w stonerowo
rockowe kompozycje, dając przyjemność obcowania z muzyką może nieporywającą,
ale z pewnością satysfakcjonującą. Znajduję tu zarówno momenty, które mocniej
krew w żyły wpompowują, jak i sporo oczywistych autocytatów z dotychczasowej
kariery. Nie jest rzecz jasna odkrywczo, bo i tak zakładam w założeniach być
nie miało. One zapewne wokół stworzenia fajnej nieprzekombinowanej rockowej
płyty oscylowały. Misja zakończona sukcesem, jeśli przyjąć, że miarą jego
uznanie, a nie sława. To przecież jasne, że temu weteranowi nie w głowie
celebrycka pompa, tylko twórcza samorealizacja w tym, co doskonale czuje i
kapitalnie wykonuje. Ten album to bardzo przyjemna porcja rocka na
stonerowo-bluesowych fundamentach, do potupania nóżką i pomachania bańką. Odprężającego
spędzenia czasu, w domu, w samochodzie, w barze, wszędzie. :)
wtorek, 28 października 2014
Faith No More - Album of the Year (1997)
Przyszła
w końcu ta upragniona wiadomość, legendarni członkowie kultowego Faith No More
dojrzeli w końcu do decyzji nagrania nowego materiału! Trudno mi zatem powstrzymać
emocjonalny ton, bo w mym subiektywnym poczuciu estetyki to formacja, co ponad
wszelkie poziomy zawsze wyrastała. Wielki zespół i doskonałe albumy zapisane w
jego historii, a co za tym idzie OGROMNE oczekiwania z jego przyszłością
związane. Zanim jednak światło dnia świeży album ujrzy, karmię się intensywnie
klasycznymi płytami, znaczy się tymi z Pattonem na wokalu. :) Wrażenia w
temacie The Real Thing i King For a Day, Fool for a Lifetime już jakiś czas temu
skreślone, a dziś o Album of the Year i wkrótce rzecz jasna o Angel Dust
będzie. Ostatnie tchnienie studyjne w 1997 roku zarejestrowali, a krążek od
chwili ukazania się różnorodne opinie zbierał. Było o nim z uznaniem, a nawet w
pełnym uniesieniu, kultem nabożnym, ale było i jako o pewnym rozczarowaniu. Że
niby mniej kombinowany, eksperymentalny czy niedostatecznie eklektyczny, co po
części zrozumiałe studiując jego zawartość i porównując z poprzednikami, gdzie
ten dryg do nowatorstwa i niczym nieograniczonego wykorzystania wyobraźni był
nader wyraźny. Album of the Year w tym towarzystwie robi wrażenie mniej rozbuchanego
aranżacyjnie, bardziej surowego i skupionego przede wszystkim na wyciśnięciu
maksimum z klasycznej rockowej formuły. Jednako by nie popadać w przesadę to
nadal muzyka niezwykle bogata w ciekawe rozwiązania stylistyczne, w żadnym
wypadku zachowawcza czy oczywista. Pewnie większość tuzów sceny chciałoby skomponować
materiał, który w równym stopniu cieszy nietuzinkowością swej formuły na tle
klasyki. Próbuję może koślawo podkreślić, że album odbierany jako zachowawczy
na tle Angel Dust to dla innych kreatywny Mount Everest. Bo jak inaczej nazwać
zbiór kompozycji, gdzie z jednej strony obijają szczękę takimi bezpośrednimi
ciosami jak Collision, Naked in Front of the Computer czy Got That Feeling, by
jednocześnie bujać rozkosznie She Loves Me Not i wspaniale potęgującym napięcie
Stripsearch. Porywać przebojowymi Last Cup of Sorrow i Ashes to Ashes, cieszyć egzotycznymi motywami
w Mouth to Mouth, intrygować nietuzinkowością Paths of Glory, Home Sick
Home/Pristina. Toż to najwartościowsze klejnoty rocka,
najtrwalsze skarby tej pozornie pozbawionej rozwojowej tendencji formuły i
dowód na niepodważalną dominację tych Amerykanów. Ja tam nie mam wątpliwości,
że Album of the Year to nie tylko triumfator podsumowań roku 1997, ale i ścisła
czołówka podsumowań dekady czy nawet całej historii rocka. Ten krążek w żadnym
stopniu nie stracił przez te siedemnaście lat na wartości, jest równie aktualny
dziś jak i był ówcześnie – to zarówno najszlachetniejszy reprezentant
możliwości grupy u schyłku lat dziewięćdziesiątych jak i zapowiedź kierunku w
którym mogą dziś podążyć. Wycisnąć esencje z własnego oryginalnego stylu, zrobić
z niej bazę doprawioną pełnymi fantazji ornamentami, bez ograniczeń dać ponieść
się kompozytorskiej maestrii. Tego od nich na nowym albumie oczekuję. Nie
napiszę, że to dostanę, bo nie chcę zapeszyć. W tych okolicznościach możecie
mnie nazywać przesądnym. ;)
piątek, 24 października 2014
Enemy / Wróg (2013) - Denis Villeneuve
Incendies wrażenie spore na mnie zrobiło, ferment konkretny w mej świadomości powodując. Prisoners natomiast sztampowym podejściem do tematu znużył, pomimo zręcznie
przywołanego klimatu klasycznych thrillerów czy kryminałów. Teraz zaś przyszedł
czas na Enemy i spory znak zapytania przed seansem został postawiony! Bo
Villeneuve swym rzemiosłem zarówno nadzieję daje, jak i obawy wzbudza, a ja
nadal ze sporym dystansem patrzę na zachwyt branżowej krytyki względem jego
dokonań. Tym bardziej, że kilka faktów czy opinii odnośnie jego najnowszej
produkcji, skrajnie od siebie się różniących. Zatem aby staranny werdykt wydać,
obejrzałem Wroga niezwykle uważnie, w niczym niezmąconym skupieniu. Co
zapamiętałem - dziewięćdziesiąt minut quasi oryginalnej kompozycji, dopieszczonych, pełnych specyficznej poetyki kadrów i tajemniczej warstwy
muzycznej. Permanentnej masturbacji nijakim bohaterem, którym człowiek
powtarzalny, znaczy w zamkniętym cyklu
funkcjonujący. Prób wciągnięcia mnie w wydumaną, osobliwą tak drażniąco
niejasną fabułę, osnucia przygnębiającym klimatem, zaciekawienia naciąganą
maksymalnie tajemnicą i oczarowania jedynie poprawna grą aktorską. A efekt bez
szału niestety! Ja, niemal bezkrytyczny zwolennik psychologicznych
dramatów w tym przypadku daleki od zachwytu pozostaję, gdyż sam bez pomocy nie
jestem w stanie zagadki rozwikłać, czy puenty zrozumieć. Bez potrzeby
wspierania się megalomańskimi wyjaśnieniami reżysera, który albo z góry
zakładał, że popisze się swoją umysłową erudycją, wyższość wobec takich jak ja
manifestując. Bądź też, kiedy spostrzegł, iż przekombinowany niejasny zakalec nakręcił,
teraz ratować się musi licznymi przypisami, które na szaradę nieco światła mogą
rzucić. Uczciwie sprawę stawiając, są walory, jest i sporo wad w tej układance, a precyzyjniej pisząc irytujących elementów. Głównym zarzutem, brak klucza, co ten chaos pomógłby uporządkować.
Może ja i mało bystry się okazałem, lub też posiadając jednak potencjał
umysłowy z góry zakładałem, że jak reżyser ambitny to banalne deskrypcje, jakie
przebiegiem ekranowych zdarzeń prowokowane tu naturalnie nietrafione. Bo
czekałem na ten wytrych bez powodzenia, próbując po omacku zakładane
skomplikowane wyjaśnienie odnaleźć i finalnie bez jasnej odpowiedzi pozostałem.
Co w tej sytuacji „tępemu” pozostało – przeszukiwanie sieci w celu odnalezienia prawdy przez reżysera objawionej i konfrontowaniu jej z własnymi spekulacjami.
Teraz bogatszy w tą wiedzę, przyznać muszę, że najbardziej intrygujące jest
pytanie, czy Villeneuve z premedytacją taką strategie założył, czy tak akurat
mu wyszło? ;)
P.S.
Bardzo, ale to bardzo chciałem zostać tym filmem porwany, bo wyborny plakat
robił ogromny apetyt – niestety to wyłącznie poprawna próba bycia nader
intelektualnym i oryginalnym pośród reżyserskiej elity, co w bezpośredniej konfrontacji z efektem, dla mnie, oznacza porażkę. Poprzeczka wysoko, a zawodnik jeszcze nie
do końca przygotowany na pokonanie takiej wysokości. Pewnie potencjalnie jest w
stanie, ale według mnie jeszcze nie przy tej okazji.
czwartek, 23 października 2014
Jakob the Liar / Jakub kłamca (1999) - Peter Kassovitz
Śmierć
Robina Williamsa przyniosła mi wraz z naturalnym smutkiem i poczuciem straty
także uświadomienie sobie, że gdzieś po drodze kilka ważnych obrazów z kariery
tego wielkiego aktora przeoczyłem. Przyszła więc pora w związku z tą przykrą
okolicznością na systematyczne nadrabianie tych zaległości, a na pierwszy ogień
poszedł Jakub kłamca. Wstrząsający i poruszający obraz z realistycznie
autentyczną scenografią sugestywnie oddającą warunki życia w ghettcie. Z
klimatyczną żydowską muzyką i wspaniale ukazaną specyfiką zachowań ówcześnie
charakterystycznych dla tej nacji. Ruszyła plotka na językach niesiona –
wzbudziła ona nadzieje i nie miał Jakub serca zabrać jedynej rzeczy, która
trzymała ich przy życiu. Może to nie jakiś wybitny, ale z pewnością bardzo
wartościowy dramat – taka lekcja jak można żyć w miarę normalnie mając tak
niewiele możliwości. Jak pozostać człowiekiem, gdy człowieczeństwo
systematycznie mordowane. Natomiast sam Williams w wyśmienitej kreacji, która
połączyła jego wyborny talent komiczny z dojrzałą refleksją i sugestywnym dramatyzmem.
środa, 22 października 2014
Orange Goblin - Back from the Abyss (2014)
Za
ciosem goblin idzie, zaledwie w dwa lata po A Eulogy for the Damned kolejnym
albumem mnie obdarowując. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno ci Brytole
całkiem poważnie o odstawieniu instrumentów myśleli – porzuceniu
łupania soczyście rubasznego rocka na rzecz przyziemnej egzystencji, znaczy
rodziny, zwyczajnej roboty i czasem browara czy whiskacza by całkowicie nie „zdziczeć”
towarzysko. Fartownie, gdzieś po drodze trochę lepiej im się wieść zaczęło,
a motywacja i determinacja do pchania tego ciężkiego wózka, inaczej intensywnie satysfakcję sprawiającej zabawy powróciła. Cieszę się z tej
decyzji ja, radują się mordy wszystkich tych, co doceniają ich wkład we
współczesne oblicze twardego rocka, a branżowi spece wystawiają im bardzo
przychylne laurki. Zatem był sens, czyli optymistycznie trzeba spoglądać w przyszłość. Chyba, że rzeczywistość figla, jakiego spłata i jakość wysoka w dźwiękach
zawarta absolutnie nie przełoży się na sukces komercyjny. Tak, oczywiście, jakby takie okładanie wiosła,
perkusji czy basu finansowe profity miało przynosić, to by już jak to pewien
kultowy dozorca miał w zwyczaju mawiać – „kuniec swiata”. ;) Pieniądze
nigdy na tej drodze, jaką obrał pomarańczowy goblin nie leżały i dam sobie
wszystkie pliki muzyczne z kompa wykasować, płyty połamać, a taśmy splątać,
jeżeli ta rzeczywistość miałaby ulec zmianie. Nie ma mowy! To nie bajka to
walka o przetrwanie, szkoła hartująca ducha. Tu się jest, w tym miejscu się
przebywa nie dla fortuny, a tylko i wyłącznie z czystej pasji robienia tego, co
się kocha, co samo w sobie radochę sprawia. Nie ma tu mowy o kompromisach, albo
po swojemu, albo w ogóle! Atawistyczny łomot nie jest dla ciućmoków, tylko dla
twardych typów, z charakterem i niezłomnością – nikt przecież im nie
obiecywał, że lekuśko będzie. Za to i za oczywiście dźwięki, jakie serwują ich
szanuję, a na Back from the Abyss kolejna porcja rasowego stonera zamieszczona.
Charakterystycznie skrojona, ale i nieco także zaskakująca, bo nie doszukałem
się na powrocie z otchłani większej dawki psychodeliczno-kosmicznego tripu,
zakręconego fuzzu, czy mocarnego doomu. Znacznie więcej za to klasycznego
heavy rocka, rock’n’rollowego luzu, ducha Kilmistera, bluesowej aury czy nawet chóralnego
zacięcia sławiącego Valhalle. Niby sygnał poprzedni album dawał,
że ewolucja w te rejony ich popycha i dziwić się nie powinienem, a się dziwię. ;) Zaskoczony po części jestem, bo takiego swoistego eklektyzmu zaprzęgniętego
w ramy stylu Orange Goblin się nie spodziewałem. Może nie zaszokowali, a
tylko zaintrygowali, dali do zrozumienia wyraźnie, że to nie jest jeszcze ich
ostatnie słowo, bo w kwestii czysto muzycznej jeszcze sporo mają do zaproponowania.
Fajnie, bo ja jestem z natury człowiekiem otwartym na wielokierunkowe
inspiracje.
niedziela, 19 października 2014
2001: A Space Odyssey / 2001: Odyseja kosmiczna (1968) - Stanley Kubrick
Kubrick
w nadęciu się zatracił – symfonię dźwięku i obrazu stworzył, bez granic, bez
kompromisów z pełną premedytacją pogwałcił niemal wszelkie w ówczesnym kinie
funkcjonujące zasady. Półgodzinne preludium, a potem cyklicznie
przeplatające się sekwencje w miarę konwencjonalnej formy z poetyckimi czy
transowymi obrazami. Skupił się na detalach, efektach prostych, lecz
innowacyjnych, sztuczkach operatorskich, takich popisach czysto technicznej
lanserki - na równi z intelektualną zagadką monolitu, będących osią produkcji.
Klei zawzięcie te odsłony, nadyma formę z pełną powagą i przesadza
niestety. Ale Kubrick to przecież
czysta awangarda, można go nie rozumieć, a lubić (lans), można rozumieć i nie lubić
(przekora), można nie chcieć zrozumieć by nadal lubić, można chcieć zrozumieć by przestać lubić i oczywiście rozumieć
i lubić, co jest rzadkie w rzeczywistości, a częste w przypadku budowania
własnego intelektualnego wizerunku. Ja w przypadku Odysei NADAL nie potrafię
się zdecydować, której opcji jestem przykładem. :)
P.S. Skomplikowany charakter zdania o lubieniu, nawet w części nie sięga poziomu zagmatwania Odysei.
P.S. Skomplikowany charakter zdania o lubieniu, nawet w części nie sięga poziomu zagmatwania Odysei.
sobota, 18 października 2014
Sanctuary - The Year the Sun Died (2014)
Rozpad
Nevermore pogrążył mnie w żałobie i tylko, wkrótce po tym dramacie rzucona informacja o
reaktywacji Sanctuary mogła ukoić mój ból. Stare Sanctuary to już niemal
prehistoria, a ja nawet nie będę próbował dla lansu udawać, że ich ikoniczny dwupłytowy dorobek przerabiałem już pod koniec lat osiemdziesiątych. Świeżo
upieczonym nastoletnim szczylem byłem ówcześnie, za cholerę zainteresowanym
gitarową młócą. Piłka kopana, Wigry 3, dziorgi, trzepak i tym podobne manewry
mnie kręciły. :) Nie minęło jednak kilka lat, a po inicjacyjnych
doświadczeniach z metalową czy rockową materią, krążków Sanctuary udało mi się spróbować.
Formacja już wtedy sczezła była w otchłani, w mrokach przeszłości się pogrążając,
a ten charakterystyczny wokal Dane’a zaistniał na albumach narodzonego
Nevermore. Dziś historia koło zatoczyła, a Warrel Dane w towarzystwie starych
ziomali na nowo pod szyldem Sanctuary dał głos. Inny, takie mam subiektywne
odczucie, bo po piskliwej manierze, jaka na Refuge Denied i Into the Mirror Black królowała już
niewiele pozostało. Teraz to moc, potęga i jad w zdecydowanie dojrzalszej,
wytrawnej formie. Nie mam zamiaru w ogólności i szczegółach The Year the Sun
Died z poprzednikami konfrontować, bo czasy inne, możliwości producenckie w kwestii brzmienia nieporównywalne. Skupię się na krążku powrotnym, jako zdecydowanie nowym otwarciu i
w tym założeniu zdyscyplinowanie będę próbował trwać. Od startu jest w nim zawarta najwyższa klasa i
kropka! Świetnie rzeźbione riffy suną z impetem, mniej skomplikowane
niż te spod łapy długopalczastego Loomisa, lecz w swej klasycznej formule
równie zachwycające. Jeff z natury je komplikował, Lenny Rutledge zaś bardziej
na bezpośredni efekt stawia, stąd w mym przekonaniu to zupełnie odmienne w
założeniach style wiosłowania. Sporo melodii, zgrabnych gitarowych pasaży, maestrii
solówek, prostej lecz niebanalnej galopady, ale i jednocześnie zwartej
struktury w solidnym kręgosłupie rytmicznym. Przede wszystkim bębnów, bez popisów w sensie sztuki dla sztuki, tylko zdyscyplinowanie podległych kluczowej strukturze utworów. Produkcja czyściutka, sterylna, w pełni oddająca
głęboką przestrzeń w kompozycjach zawartą. Pewnie liczne grono tych, co z
dreszczem emocji i z wypiekami na twarzy wsłuchują się od kilkunastu dni w dźwięki
The Year the Sun Died oceni, że więcej w tym dzisiejszym sanktuarium bogatej
ornamentyki wprost z krążków Nevermore, niźli klasycznego szorstko-ostrego
mielenia sprzed lat. I ja to rozumiem, z takim odczuciem jestem gotów po części
się utożsamiać, jednak w moim pełnym przekonaniu w odpowiednich proporcjach
tu egzystuje charakterystycznie uchwycona stylistyka Nevermore wespół z
fundamentem archetypicznego stylu, jaki panowie z Sanctuary ćwierć wieku temu
preferowali. Te dwadzieścia pięć lat
różnicy (sic!) rzecz jasna słychać nader wyraźnie, ale nikt o zdrowych zmysłach
nie spodziewał się, iż inaczej będzie. Czy wolę stare czy nowe, bez dosłownej
odpowiedzi to pytanie pozostawię. Mój sprzęt audio ma znacznie więcej do
zaoferowania odtwarzając to, co współcześnie w studiu ukręcone, przy
archaicznych klasykach zdarza mu się efekt brzmieniowy spłycać. Taki kontekst
audiofilski ma znaczenie. ;) Podsumowanie czas skreślić, bom się rozpisał,
znaczy rozpasał nieco. Mam ja teraz, gdy słucham reaktywacyjnego albumu
legendy gębę uradowaną, łzy po części po zgonie jednej z moich ulubionych
formacji otarte i apetyt na kontynuacje solowej działalności Dane’a zaostrzony.
Znaczy satysfakcja w moim sercu zagościła.
piątek, 17 października 2014
Jobs (2013) - Joshua Michael Stern
Na
starcie deklaracja. Nie kręcą mnie jakoś wyjątkowo te wszystkie fikuśne
gadżety, chociaż ipod mym najlepszym przyjacielem! :) Dalej już nie o mnie, a
tylko i wyłącznie o Jobsie, znaczy o wrażeniu, jakie film zrobił. Ono bardzo
przyzwoite, a nawet więcej ono bardzo dobre, bo otrzymałem więcej niźli by chłodne
recenzje zapowiadały. Fajnie się oglądało, tak bezkolizyjnie, a tego zasługa w
ciekawie potraktowanym kluczowym wątku psychologicznym, relacji międzyludzkich
w kontrze do interesów. Wielki biznes, potężne korporacje, ogromna kasa,
zakulisowe bezwzględne rozgrywki i ten główny bohater! Jobs - żaden półbóg bez słabostek jakichkolwiek, tylko człowiek z krwi i kości, z równym udziałem wad i zalet
jego osobowość konstytuujących. Geniusz pełen pasji, która w obsesje się
przeradzając tworzyła i niszczyła. Utalentowany entuzjasta z wiedzą i energią, ale i despotyczny, pozbawiony sentymentów skurwiel. Zdeterminowany i zmotywowany
pasją kreacji nowej jakości, nie samym pieniądzem. Podsumowując, w jednym zdaniu - amerykański sen się spełnił, a typowo jankeski patos na koniec nieco wrażenie popsuł. To o postaci i filmie. :) Tyle!
czwartek, 16 października 2014
Acid Drinkers - 25 Cents for a Riff (2014)
Verses
of Steel kompletnie zmienił moje postrzeganie ekipy złotoustego Titusa. Z
kapeli utytułowanej, nigdy jednak wyjątkowej pod względem czysto muzycznym, nagle z
buta wtargnęli do elity. Zasługa w tym impecie nieodżałowanego Olassa – nie ma
dyskusji! Gdy jego w tragicznych okolicznościach zabrakło, kwasożłopy powróciły
wyłącznie do grania do bólu poprawnego, bez ikry i błysku. La Part Du Diable nawet połowicznie nie sięgnął poziomu, jaki Verses wyznaczyło, a ja bez
najmniejszych wątpliwości, taką sytuację skwitować sobie pozwoliłem,
bezpośrednim – R.I.P. Olass, R.I.P. Acid Drinkers. Ja do grobu ich złożyłem,
a oni uparcie trwają. Kolejny raz próbując udowodnić to, czego za chuja nie są
w stanie potwierdzić albumem, że oni legendą, kultem itp. 25 Cents for a Riff żadnego
znaczącego przełomu nie przynosi, jest może zgrabniej skonstruowany, bardziej
chwytliwie zaaranżowany, więcej w nim bezpretensjonalnego rockowego sznytu, ale
to bez wątpienia nadal poziom przedszkolny w konfrontacji ze stalowymi wersetami.
Słucha się tych dwunastu świeżych numerów, bez większych zgrzytów, ale i bez
pobudzających emocji. To kolejny album, co jedynie pretekstem do ruszenia w
Polskę z koncertami, by potrzepać grzywą, banią rytmicznie popodrygiwać czy nóżką potupać i w towarzystwie wiernej armii stałych pochlebców spożyć wiadro alkoholu. :)
Zwyczajnie dobrze się bawić - w fajnej atmosferze wzajemnego zrozumienia i wyrozumiałości
gówniarzem chodź na chwile na powrót zostać. Co ja im będę takiego odprężenia zabraniał, sam zapewne
się na taki gig wybiorę, bo na żywo ci goście potrafią dać pokaz czaderskiej
rozrywki, a oto przede wszystkim w tym "jabcokowym" rocku chodzi. :)
P.S. Bez Olassa same otręby pozostały, one może swoje zalety mają, ale mimo wszystko to nadal produkty z odrzutu. Śmierć Olka szansę na przełom odebrała – only the good die young jak klasycy śpiewali. Nie mogę nadal się pogodzić z takim porządkiem rzeczy.
wtorek, 14 października 2014
Doubt / Wątpliwość (2008) - John Patrick Shanley
Sztuka teatralna wybornie zaadaptowana na
hollywoodzkie potrzeby. W fascynującym klimacie osadzona z pasjonującym
kluczowym wątkiem i kapitalnymi kreacjami wielkiej Meryl Streep, nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana czy niezwykle utalentowanej Amy Adams. Kino
intymne, kino kameralne, wyśmienite pod wszelkimi względami – prawdziwa
perła i mus dla każdego kto w klasycznej formie się lubuje! Można by rzec, minimalistyczne w formie, a rozbuchane pod względem emocji.
Tylko kilka kluczowych postaci, a tak wieloaspektowe, wielowymiarowe,
skomplikowane relacje między nimi. Z wrażliwością i wyczuciem ukazane, tam
gdzie trzeba z całkowitą dosłownością, gdzie indziej zaś w domysłach do subiektywnej
interpretacji pozostawione. Jowialne siostrzyczki i w opozycji zimne,
bezwzględne siostrzyce, odrealnieni hierarchowie w kontrze do zaangażowanych w pracę zwykłych kapłanów. Świat instytucji, gdzie sformalizowane procedury ponad pierwotnymi religijnymi nakazami, a prości wierni często osamotnieni w walce z trudami i problemami codzienności. Znaczy brak jednowymiarowości, jak w zwykłym życiu, a w centrum rozważań dylemat tak głęboko poruszający i dalece
intrygujący – jak postąpić, gdy pewników brak, bo tu nie ma pewności, są tylko same
wątpliwości!
poniedziałek, 13 października 2014
Dom zły (2009) - Wojciech Smarzowski
Druga pełnometrażowa produkcja Smarzowskiego i jeszcze ówcześnie nadal wyjątkowo świeży efekt jego
surowego kina. Jednym tchem wymieniając, jak Smarzowski kręci to musi być:
bezpośrednio, kontrowersyjnie, bezczelnie, wulgarnie, opryskliwie, brudno, odpychająco, ohydnie, drastycznie, gwałtownie i oczywiście pesymistycznie. Wóda
musi się lać, fekalia intensywnie cuchnąć, a posoka gwałtownie tryskać. Wszelkie
gówno, bagno i plagi w jednym obrazie skumulowane. No i rzecz jasna w przypadku
Domu złego tak jest! Tyle, że niby to samo co w Weselu, ale jakby takie inne,
ubogacone lub używając w tym miejscu specyficznego slangowego wulgaryzmu, dojebane. Forma
na zakładkach przeplatającej się teraźniejszości i przeszłości oparta –
oszczędnie prowadzonej narracji retrospekcji. Z efektem porażającym jaki robi warstwa
dźwiękowa, a precyzyjniej te zimne dysonanse, fałsze i przeraźliwe piski. Wespół z intrygującą fabułą, mroczną zagadką, bo wokół ciemnej strony ludzkiej natury zbudowaną i autentyczną grą aktorską całej gwardii utożsamianych ze Smarzowskim nazwisk, robi piorunujące wrażenie. Daje w ryja, z buta, z kujawiaka, z dyńki poprawia by finalnie nokautować! Mało
kto obecnie w polskim kinie potrafi autorsko i tak zręcznie sugestywną porcję żółci na rodaków wylać, postawić lustro przed oblicze najświętszych z najświętszych buraków i w poczuciu dobrze
wypełnionego zadania obserwować to ich "święte" oburzenie. Przesadza może? Pewnie
tak, ale jaki efekt to przynosi! :)
piątek, 10 października 2014
The Deer Hunter / Łowca jeleni (1978) - Michael Cimino
Czy
jak wszyscy wokół co na kinie się znają twierdzą, że to dzieło i klasyk
bezdyskusyjnie, to ja mimo pewnych wątpliwości też taką na zewnątrz ocenę mam prezentować?
Może rozsądek powinienem zachować i zamiast poddać się tej przesadnie
dominującej tendencji, dać do zrozumienia w formie konstruktywnej krytyki, co mi
w tym "łowcy" nie gra? Pytania retoryczne, bo jak z czymś nie do końca się
zgadzam to pod prąd nie mam obaw płynąć. ;) Tym bardziej, że w tym konkretnym
przypadku moja percepcja obrazu Michaela Cimino wcale nie tak zupełnie odległa
od tej przez koneserów prezentowanej. Zwyczajnie uważam przede wszystkim, że ta
epickość formy w trzygodzinnej projekcji zamknięta nie do końca z bezpośrednią
brutalnością i surowością przekazu się zazębia. Ta bogata wizualnie, sugestywna
i zawierająca w sobie masę istotnych detali scena weselna zbytnio czasowo
rozwlekła, a kontrastowe przejście z polowania do działań wojennych zbyt
gwałtowne. Sam konflikt pokazany nader jednowymiarowo, a ocena jego stron nad
wyraz tendencyjna. Psychologiczny rys postaci nazbyt jaskrawy, a metafora
ślepego losu w rosyjskiej ruletce zawarta, zbyt obfitą ilością krwi zbryzgana. Szkoda, bo materiał był bardzo dobrej jakości, niestety krawiec tnąc go
zamaszystymi ruchami nieco źle spasowaną odzież uszył. W niej klient może nie wygląda
groteskowo, jednak brakuje mu szyku i elegancji. Wiem, rozumiem zamiary,
doceniam zaangażowanie i pracę w uzyskany efekt włożoną, ale wciąż mimo chęci
nie jestem w stanie do takiego kroju się przekonać. To chyba chodzi o gust, a o
nim to się podobno nie dyskutuje. :)
P.S.
Do formy mam zastrzeżenia, żadnych natomiast do kreacji tych wszystkich
współcześnie aktorskich ikon. Klasa najwyższa i kropka!
czwartek, 9 października 2014
Hozier - Hozier (2014)
To naturalne, że obcując w przytłaczającej większości z dynamiczną czy
intensywną w formie gitarową muzą, trzeba od czasu do czasu, w kontraście rzecz jasna dopuścić do słuchu dźwięki zdecydowanie bardziej spokojne i subtelne. Nie
znaczy to że one gorsze, bo fundamentu mojej muzycznej pasji nie stanowią, one
wyłącznie inne, a ich znaczna odmienność w kontrze do rasowego
metalowo-rockowego łojenia w tych chwilach przesytu zbawienna. Jakiś czas temu
wraz z wydaniem 21 Adele mnie ze świata gitarowego młócenia zaczęła wyrywać i
do dnia dzisiejszego systematycznie to z powodzeniem czyni. Teraz jednak ma
wsparcie godne własnej klasy, bowiem chwilę po wydaniu kilkuutworowego mini
gość, co się Hozier każe nazywać z pełnowymiarowym debiutem na rynek muzyczny
wkracza. Nie przypadkowo rzecz jasna o jaśnie panującej Adele wspominam, bo
Hozier to dla mnie taki męski odpowiednik tej wspaniałej wokalistki. Zarówno
mam tu na myśli świetny warsztat, jak i talent kompozytorski oraz muzyczną
nisze, w której się odnajdują. W miejscu gdzie spotyka się bluesowa
nostalgiczna tonacja z soulowym pięknem zakotwiczyli. W tej zatoce im
najwygodniej, a powiew świeżości w postaci licznych kunsztownych ingrediencji
uatrakcyjnia ich przekaz. Popowa chwytliwość, trochę ciepłego reggae,
pulsującej wibracji wprost z funky pochodzącej oraz balladowo-folkowa poetyka w
niezwykle spójnej i wieloinspiracyjnej całości zamknięta. Brak na debiucie
Hoziera jakiegokolwiek potknięcia, nie doszukałem się na nim żadnej fałszywej
nuty nie mówiąc już o jakiejś kompozycji, którą wypełniaczem można by nazwać, a
przecież album ten w wersji luksusowej to aż 17 numerów, czyli ponad
siedemdziesiąt minut kapitalnej dźwiękowej strawy. W całości jak i w każdym z
osobna utworze masa emocji w prostej, ale niebanalnej formie zaklętych. To jest
talent, to jest odkrycie – to jest sztuka by bez rewolucyjnych rozwiązań, jednocześnie tak intrygujący i tak zwyczajnie bardzo przyjemny album nagrać.
Teraz już wiem, czego będę słuchał gdy konkretne riffy, wizjonerskie
eksperymenty czy przebogate formy mi się przejedzą. Hozier do Adele dołącza, a ja spokojny o
wartościowe urozmaicenie w płytotece jestem.
środa, 8 października 2014
Brazil (1985) - Terry Gilliam
Społeczeństwo
– organizm, władza – system, biurokracja – kontrola, człowiek – tryb w
maszynie, procedury – sformalizowana niewola. Proste i sugestywne hasła wkręcone
w wir swoistego ADHD wyobraźni, jakie Gilliam od zawsze prezentuje. Steampunkowe
dekoracje w świecie wszechogarniającej szarości, przerysowane postaci, wśród
których normalność jest ewenementem. Jednostka niepokorna walczy próbuje wyrwać
się z tej mielizny, tego bezdusznego, antyludzkiego koszmaru. Skazana jest
jednak na klęskę, to system finalnie dominacje potwierdza, a ona bezradnie w wirtualnej
ułudzie osiada. W brud alegorii, przenośni, mostów poprzerzucanych pomiędzy
produktem wyobraźni Gilliama, a realną rzeczywistością. Masa do wychwycenia i
zinterpretowania, a czasu na reakcje brak, bo ten obraz gna, pędzi, bucha,
dmucha, łomoce i niestety GLĘDZI. Szaleństwo wizualne przygniata, od przesytu głowa
boli, lub wulgarniej – co za dużo to i świnia nie zeżre. To strasznie
męczące doświadczenie było, rodzaj tortury w efekciarskim rollercoasterze.
Przykro mi to pisać, ale jak rzecze slogan reklamowy z plakatu. "prawda mnie
wyzwoli" stąd odwagę w sobie znalazłem by szczerą refleksję spisać. Niestety Gilliam jak Coenowie, gdy są bardziej stonowani, mniej odjechani to
zawsze klękam przed obliczem ich dzieł, gdy jednak ponad umiarem swoistego fioła stawiają nie potrafię się do ich nietuzinkowości przekonać. Bliźniacze
doświadczenia mam z Gilliamem. :(
P.S. Walorem, dyskusji niepodlegającym obsada, zaznaczę w kolejności wrażenia: Hoskins, De Niro, Pryce, Holm i Palin.
P.S. Walorem, dyskusji niepodlegającym obsada, zaznaczę w kolejności wrażenia: Hoskins, De Niro, Pryce, Holm i Palin.
wtorek, 7 października 2014
Evergrey - Hymns for the Broken (2014)
W innych okolicznościach pewnie taka gatunkowa formuła nie zrobiłaby na mnie wrażenia, ale
to nie jest zwyczajna sytuacja, bo sentyment i słabość (już na tych łamach
deklarowana) do większości albumów tych Szwedów nie pozwala mi na typowo
racjonalną ocenę. Pierwszy odsłuch i już jestem kupiony, bo to album do
bólu bezpośredni i od startu tak chwytliwy, iż jakikolwiek opór sensu nie ma.
Dwanaście odsłon melodyjnego heavy rocka, skrojonego według klasycznych reguł z
brzmieniem wypieszczonym, wypielęgnowanym do granic przyzwoitości. Z refrenami pełnymi egzaltacji, toną klawiszowej ornamentyki aż do przesady eksploatowanej, epickim zacięciem oraz doskonale współegzystującą z całym instrumentalnym
bogactwem ekspresją Toma Englunda. Jest ujmująco, pompatycznie w atmosferze chwytającej za serduszko każdą w miarę wrażliwą istotę. To nie dziwi zatem, że
także ulegam czarowi tych hymnów, wpadając bez oporu w te sidła – roztkliwia mnie ta
muzyka i jest mi z tym dobrze. :) Pytanie jak długo? W tym miejscu przechodzę do wątpliwości bo kij ma niestety dwa końce, a ten
drugi to żywotność materiału, który od inicjacji odkrywa przede mną wszystkie
swoje walory. Wpada szybko w ucho, cieszy, a nawet porywa, by po kilku z rzędu
odsłuchach zacząć niebezpiecznie przynudzać oczywistościami czy autocytatami. Zbyt mocno się
zbliżyli do tej niewidzialnej granicy, gdzie balans pomiędzy wycacaną doskonałością, a intrygującą tajemnicą trudny do utrzymania. Nagrali
najbardziej wymuskany album w karierze, odkryli od startu wszystkie karty,
zdobyli uznanie branżowych pismaków ale czy utrzymają ten hajp dłużej? Czas z pewnością to
zweryfikuje!
P.S. Jeszcze przy okazji w temacie weryfikacji – Glorious Collision po trosze jej nie podołał. To suche
brzmienie zaczęło w kontraście do tych klasycznych płyt drażnić, mimo, iż same
kompozycje poziom przyzwoity trzymają. Ale to zupełnie inna historia, obiekt
dzisiejszej refleksji w kwestii brzmienia to zupełnie inna rzeczywistość.
niedziela, 5 października 2014
Inglourious Basterds / Bękarty wojny (2009) - Quentin Tarantino
Niedawno
film o wojence w takim klasycznie hollywoodzkim ujęciu George Clooney nakręcił.
Podobny sentyment jak w przypadku Tarantino zapewne go motywował. Tyle tylko,
że różnica pomiędzy tymi obrazami jest kolosalna, bo jak Tarantino na Bękartach
wojny najdoskonalsze cechy własnej autorskiej filmowej formy odcisnął, to
Clooney zrobił jedynie współczesny rzemieślniczy klon tych wszystkich
superprodukcji typu Parszywej dwunastki, Dział Navarony czy Złota dla zuchwałych. Rozumiem, że zupełnie inne założenia u podstaw
takiego rozdźwięku leżą, więc nie będę karkołomnie obu produkcji porównywał.
Proszę ten startowy wątek potraktować jako pomysł na wstęp – taki właśnie z
braku innej koncepcji. :) Tarantino niewątpliwie niepodrabialny jest, jedyny w
swoim odjechanym rodzaju. Za jaką konwencje chłop by się nie zabrał zachwyca,
bo wszystko mu się udaje! Nikt chyba tak wyraziście w pojedynczych, precyzyjnie
rozbudowanych scenach nie potrafi zawrzeć takiej maestrii, tylu emocji,
intrygujących elementów, wielopłaszczyznowej interpretacji czy wycisnąć z
aktorów takiej doskonałości. Mistrz, mistrzu, mistrzunio! :) O Bękartach wojny
wszystko już chyba napisano, zanalizowano każdy gest głównych bohaterów, każde
niuans w bogatej fakturze formy zawarty. Prześwietlono na wylot, rozebrano na
części i na wszelkie sposoby je opukując i osłuchując wnioski natury ogólnej
czy szczegółowej wyciągnięto. Dlatego pisząc te kilka zdań szans nie mam by coś
nowego w tekście zawrzeć. Nikogo nie zaskoczę, uświadomię czy na nowo
zaintryguję. Film niebanalny, a refleksja sztampowa – taki paradoks. Za
mądrzejszymi ale z własnej perspektywy, więc w bezpośrednich zwrotach zauważę,
co następuje. Holokaust, śmiertelnie poważny, brutalnie dosłowny ale
i jednocześnie z typowym dla mistrza mrugnięciem okiem do rozrywkowej formuły
oraz jaskrawym wyłuszczeniem istoty. Sklecone tak, że żenujący zakalec nie wyszedł,
a w takich zuchwałych projektach to ryzyko bardzo realne. Wyraziste
postaci, które z miejsca stają się dzięki oryginalnej precyzyjnej obróbce
kultowe. Aktorskie fajerwerki i wytrawna szermierka werbalna w dialogach obecna – sztuka fechtunku słowem, tak bym to w przypływie finezji nazwał. Coś więcej – rzecz jasna, tylko na cholerę powtarzać, że Waltz zjawiskowy, a
cała reszta obsady równie wspaniała. Że finał mocarny itd. Po co? Wszyscy
przecież to wiedzą.
sobota, 4 października 2014
A Clockwork Orange / Mechaniczna pomarańcza (1971) - Stanley Kubrick
Tak jak uwielbiam manierę Kubricka ze Lśnienia, wiekowego Spartakusa czy schyłkowych Oczu szeroko zamkniętych, tak do końca fenomenu kilku innych produkcji z Odyseją kosmiczną, a przede wszystkim Mechaniczną pomarańczą na czele, od strony czysto artystycznej nie jestem w stanie w pełni zrozumieć - cenię ale nie padam na kolana. Problemem w przypadku "cytrusa" ten przerysowany pajacowaty czy intelektualnie i literacko ujmując groteskowy charakter, który zakładam (bo nie czytałem) narzucony rzecz jasna przez specyfikę zekranizowanej powieści Anthony'ego Burgessa. Przemoc, seks, agresja, rozpusta, brutalność i wyuzdanie z jednoczesnym puszczeniem oka do widza. Pełno metafor, alegorii i szeroko otwartej przestrzeni do interpretacji z równoległym świadomym pętaniem tej swobody dość oczywistą ale wciąż wieloaspektową puentą. Wszystko w przerysowanej kabaretowej konwencji wykorzystanej dla śmiertelnie poważnego przesłania. Wiem, rozumiem - angielskość tutaj wyjaśnieniem. ;) Ten osobliwy humor i starcie z ultra konserwatywną schedą po najsłynniejszej brytyjskiej monarchini. Ja jednako wysoko ceniąc wyspiarskie "jajcarstwo" w tym konkretnym przypadku tej przerysowanej teatralności nie dałem się w pełni poruszyć. To z pewnością nie jest trywialne, miałkie czy pospolite ale dla mnie jednocześnie zbyt trudno zjadliwe. Zwyczajnie, kreśląc opowieść o przemocy i manipulacji innych środków wyrazu od autora się spodziewam. Zatem poczucia niezrozumienia nie zafundował mi tutaj mistrz kina co w twarzach i spojrzeniach zawsze potrafił tak wiele przekazać, tylko Burgess w tak swoisty sposób ludzką naturę portretując. Kubrick zrobił swoje i w jak zawsze niezmiernie wyrazisty sposób! Wykorzystał wszelkie immanentne dla jego obrazów sztuczki produkcyjne, operatorskie efekty, scenograficzny sugestywny minimalizm czy niekonwencjonalne na ówczesne czasy rozwiązania formalne. Zainspirował i zdopingował zespół aktorski do najwyższego wysiłku, by finalnie efekt warsztatowy pod względem samego rzemiosła nie podlegał jakimkolwiek dyskusjom. Owoc tej synergii między plastycznością kreacji, a wizjonerstwem i charyzmą reżysera wyborny. Ambicja stworzenia wymagającego intelektualnie widowiska na rezultat przełożona mistrzowsko. I tylko cholera ten jeden zgrzyt - ta forma w fundamencie przez Burgessa zawarta. Muszę ją kiedyś w końcu przetrawić. ;)
P.S. Jaka to ta puenta? Władza, we wszelkich aspektach? Dominacja, manipulacja - bezrefleksyjne karmienie żądz? Drapieżne instynkty człowiekiem sterujące? Itp. itd. Nie spodziewaliście się chyba, że w jednym zdaniu je spróbuje spłycić.
piątek, 3 października 2014
Black Country Communion - 2 (2011)
Ekspresowe
tempo nagrywania albumów to cecha krótkotrwałej egzystencji Black Country
Communion. Trzy lata, trzy pełnowymiarowe krążki. W niecały rok po premierze
debiutu Hughes, Bonamassa, Sherinian i Bonham junior dwójką dosłownie uraczyli. I od wejścia The Outsider czuć, że wigoru to tym weteranom nie brakuje,
a koncepcja gęstej wydawniczej aktywności w tej konstelacji personalnej jak
najbardziej trafiona. Hard rock w klasycznym ujęciu, taki najlepszej próby, a
różnica na korzyść wtórnego uderzenia pomiędzy jedynką, a dwójką to więcej hard
rocka w hard rocku zamiast znaczna szczypta bluesa w hard rocku. Mniej
rozimprowizowanych odlotów czy w progresywnej niemal manierze rozwijanych
tematów. Struktura kompozycji jawi się jako bardziej zwarta, a popisy robią
wrażenie w dużym stopniu zdyscyplinowanych. Wyraźnie też zauważalny udział w liniach
wokalnych Joe Bonamassy, choć rzecz jasna nadal dominuje ponad sześćdziesięcioletni hipis w rurkach, wzorzystych koszulach i
„secondhandowych” marynarach. :) To przyjemność ogromna z obcowania z muzyką, w
której słyszalne doświadczenie wraz z entuzjazmem skorelowane. Dzięki takiemu
mariażowi otrzymałem wspaniałą porcję rockowej klasycznie skrojonej dla uszu uciechy. Jest
w niej elegancki majestat, jest szczeniacka pasja, jest subtelna gracja i
skondensowana żywiołowa dynamika. Jest wszystko to co najlepsze we wzorcowo
zdefiniowanym hard rocku plus coś ponadto. Zamknięcie płyty w postaci dzieła
wybitnego, perełki wśród ballad. Cold stawiam na równi z Stairway to Heaven,
When Blind Man Cries i kilkoma jeszcze innymi ikonicznymi tworami kompozycyjnej
maestrii. To żaden na wyrost entuzjazm, to jak najbardziej uzasadniony zachwyt
i odpowiednie towarzystwo dla tego klejnotu. I kiedy już pewny byłem, że
najbliższe lata w klasycznym rocku pod dyktando BCC przebiegać będą, Afterglow
dyskografię grupy zamknęło. Bonamassa powiedział na razie, a w praktycznym
wymiarze oznaczało to zakończenie działalności formacji. Przykro mi bardzo! :(
środa, 1 października 2014
Misery (1990) - Rob Reiner
Ile to już powieści Stephena Kinga drogę na duży ekran odnalazło. Raz w lepszym innym razem gorszym wydaniu, jednak bez względu na osobę twórcy poziom zadowalający utrzymujących. Akurat dziś kolejne moje spotkanie ze sławnym pisarzem Paulem Sheldonem i jego wielbicielką Annie Wilkes na tapecie. Tym razem jednak owocem seansu kilka zdań refleksji, której podstawą te wczorajsze i te dzisiejsze wrażenia. Rzecz podstawowa i niepodważalna, że lata tej produkcji w żadnym stopniu nie tknęły, że ząb czasu nie nadgryzł jej idealnej struktury. Może dlatego, że to kino o fakturze do bólu klasycznej, wzorcowej gdzie modelowe chwyty w postaci samotnego, zagubionego domu, niezrównoważonego jego mieszkańca czy surowych okoliczności przyrody dominują. One przecież z zasady odporne na weryfikujący bezlitośnie wszelkie technologiczne nowinki upływ lat. Ich wypadkową wyborny klimat w jaki opływa ta ekranizacja - tajemniczy, frapujący, po części senny i dynamiczny zarazem. Historia niezwykle prosta jednako tak doskonale stylistycznie poprowadzona, z narastającym napięciem i ciągłym niepokojem - taka pasjonująca gra w której stawką życie. Tyle razy w niej uczestniczyłem, poznałem bohaterów nader precyzyjnie, na wszelkie sposoby przeanalizowałem ich mimikę i gesty, a nadal czuje ekscytację. To obraz tak mocno w moje filmowe fascynacje wbity, tak wyrazisty dzięki wybitnym kreacjom, labilnej emocjonalnie, równie gwałtownej i bezwzględnej jak obsesyjnie nadopiekuńczej Kathy Bates oraz stonowanego, cierpliwie znoszącego cierpienie Jamesa Caana. Popisowy koncert na dwóch aktorów i nastrój. Wieczne uznanie dla tej ikony!
Subskrybuj:
Posty (Atom)