środa, 1 października 2014

Misery (1990) - Rob Reiner




Ile to już powieści Stephena Kinga drogę na duży ekran odnalazło. Raz w lepszym innym razem gorszym wydaniu, jednak bez względu na osobę twórcy poziom zadowalający utrzymujących. Akurat dziś kolejne moje spotkanie ze sławnym pisarzem Paulem Sheldonem i  jego wielbicielką Annie Wilkes na tapecie. Tym razem jednak owocem seansu kilka zdań refleksji, której podstawą te wczorajsze i te dzisiejsze wrażenia. Rzecz podstawowa i niepodważalna, że lata tej produkcji w żadnym stopniu nie tknęły, że ząb czasu nie nadgryzł jej idealnej struktury. Może dlatego, że to kino o fakturze do bólu klasycznej, wzorcowej gdzie modelowe chwyty w postaci samotnego, zagubionego domu, niezrównoważonego jego mieszkańca czy surowych okoliczności przyrody dominują. One przecież z zasady odporne na weryfikujący bezlitośnie wszelkie technologiczne nowinki upływ lat. Ich wypadkową wyborny klimat w jaki opływa ta ekranizacja - tajemniczy, frapujący, po części senny i dynamiczny zarazem. Historia niezwykle prosta jednako tak doskonale stylistycznie poprowadzona, z narastającym napięciem i ciągłym niepokojem - taka pasjonująca gra w której stawką życie. Tyle razy w niej uczestniczyłem, poznałem bohaterów nader precyzyjnie, na wszelkie sposoby przeanalizowałem ich mimikę i gesty, a nadal czuje ekscytację. To obraz tak mocno w moje filmowe fascynacje wbity, tak wyrazisty dzięki wybitnym kreacjom, labilnej emocjonalnie, równie gwałtownej i bezwzględnej jak obsesyjnie nadopiekuńczej Kathy Bates oraz stonowanego, cierpliwie znoszącego cierpienie Jamesa Caana. Popisowy koncert na dwóch aktorów i nastrój. Wieczne uznanie dla tej ikony!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj