środa, 22 października 2014

Orange Goblin - Back from the Abyss (2014)




Za ciosem goblin idzie, zaledwie w dwa lata po A Eulogy for the Damned kolejnym albumem mnie obdarowując. Trudno uwierzyć, że jeszcze niedawno ci Brytole całkiem poważnie o odstawieniu instrumentów myśleli – porzuceniu łupania soczyście rubasznego rocka na rzecz przyziemnej egzystencji, znaczy rodziny, zwyczajnej roboty i czasem browara czy whiskacza by całkowicie nie „zdziczeć” towarzysko. Fartownie, gdzieś po drodze trochę lepiej im się wieść zaczęło, a motywacja i determinacja do pchania tego ciężkiego wózka, inaczej intensywnie satysfakcję sprawiającej zabawy powróciła. Cieszę się z tej decyzji ja, radują się mordy wszystkich tych, co doceniają ich wkład we współczesne oblicze twardego rocka, a branżowi spece wystawiają im bardzo przychylne laurki. Zatem był sens, czyli optymistycznie trzeba spoglądać w przyszłość. Chyba, że rzeczywistość figla, jakiego spłata i jakość wysoka w dźwiękach zawarta absolutnie nie przełoży się na sukces komercyjny. Tak, oczywiście, jakby takie okładanie wiosła, perkusji czy basu finansowe profity miało przynosić, to by już jak to pewien kultowy dozorca miał w zwyczaju mawiać – „kuniec swiata”. ;) Pieniądze nigdy na tej drodze, jaką obrał pomarańczowy goblin nie leżały i dam sobie wszystkie pliki muzyczne z kompa wykasować, płyty połamać, a taśmy splątać, jeżeli ta rzeczywistość miałaby ulec zmianie. Nie ma mowy! To nie bajka to walka o przetrwanie, szkoła hartująca ducha. Tu się jest, w tym miejscu się przebywa nie dla fortuny, a tylko i wyłącznie z czystej pasji robienia tego, co się kocha, co samo w sobie radochę sprawia. Nie ma tu mowy o kompromisach, albo po swojemu, albo w ogóle! Atawistyczny łomot nie jest dla ciućmoków, tylko dla twardych typów, z charakterem i niezłomnością – nikt przecież im nie obiecywał, że lekuśko będzie. Za to i za oczywiście dźwięki, jakie serwują ich szanuję, a na Back from the Abyss kolejna porcja rasowego stonera zamieszczona. Charakterystycznie skrojona, ale i nieco także zaskakująca, bo nie doszukałem się na powrocie z otchłani większej dawki psychodeliczno-kosmicznego tripu, zakręconego fuzzu, czy mocarnego doomu. Znacznie więcej za to klasycznego heavy rocka, rock’n’rollowego luzu, ducha Kilmistera, bluesowej aury czy nawet chóralnego zacięcia sławiącego Valhalle. Niby sygnał poprzedni album dawał, że ewolucja w te rejony ich popycha i dziwić się nie powinienem, a się dziwię. ;) Zaskoczony po części jestem, bo takiego swoistego eklektyzmu zaprzęgniętego w ramy stylu Orange Goblin się nie spodziewałem. Może nie zaszokowali, a tylko zaintrygowali, dali do zrozumienia wyraźnie, że to nie jest jeszcze ich ostatnie słowo, bo w kwestii czysto muzycznej jeszcze sporo mają do zaproponowania. Fajnie, bo ja jestem z natury człowiekiem otwartym na wielokierunkowe inspiracje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj