wtorek, 28 października 2014

Faith No More - Album of the Year (1997)




Przyszła w końcu ta upragniona wiadomość, legendarni członkowie kultowego Faith No More dojrzeli w końcu do decyzji nagrania nowego materiału! Trudno mi zatem powstrzymać emocjonalny ton, bo w mym subiektywnym poczuciu estetyki to formacja, co ponad wszelkie poziomy zawsze wyrastała. Wielki zespół i doskonałe albumy zapisane w jego historii, a co za tym idzie OGROMNE oczekiwania z jego przyszłością związane. Zanim jednak światło dnia świeży album ujrzy, karmię się intensywnie klasycznymi płytami, znaczy się tymi z Pattonem na wokalu. :) Wrażenia w temacie The Real Thing i King For a Day, Fool for a Lifetime już jakiś czas temu skreślone, a dziś o Album of the Year i wkrótce rzecz jasna o Angel Dust będzie. Ostatnie tchnienie studyjne w 1997 roku zarejestrowali, a krążek od chwili ukazania się różnorodne opinie zbierał. Było o nim z uznaniem, a nawet w pełnym uniesieniu, kultem nabożnym, ale było i jako o pewnym rozczarowaniu. Że niby mniej kombinowany, eksperymentalny czy niedostatecznie eklektyczny, co po części zrozumiałe studiując jego zawartość i porównując z poprzednikami, gdzie ten dryg do nowatorstwa i niczym nieograniczonego wykorzystania wyobraźni był nader wyraźny. Album of the Year w tym towarzystwie robi wrażenie mniej rozbuchanego aranżacyjnie, bardziej surowego i skupionego przede wszystkim na wyciśnięciu maksimum z klasycznej rockowej formuły. Jednako by nie popadać w przesadę to nadal muzyka niezwykle bogata w ciekawe rozwiązania stylistyczne, w żadnym wypadku zachowawcza czy oczywista. Pewnie większość tuzów sceny chciałoby skomponować materiał, który w równym stopniu cieszy nietuzinkowością swej formuły na tle klasyki. Próbuję może koślawo podkreślić, że album odbierany jako zachowawczy na tle Angel Dust to dla innych kreatywny Mount Everest. Bo jak inaczej nazwać zbiór kompozycji, gdzie z jednej strony obijają szczękę takimi bezpośrednimi ciosami jak Collision, Naked in Front of the Computer czy Got That Feeling, by jednocześnie bujać rozkosznie She Loves Me Not i wspaniale potęgującym napięcie Stripsearch. Porywać przebojowymi Last Cup of Sorrow i Ashes to Ashes, cieszyć egzotycznymi motywami w Mouth to Mouth, intrygować nietuzinkowością Paths of Glory, Home Sick Home/Pristina. Toż to najwartościowsze klejnoty rocka, najtrwalsze skarby tej pozornie pozbawionej rozwojowej tendencji formuły i dowód na niepodważalną dominację tych Amerykanów. Ja tam nie mam wątpliwości, że Album of the Year to nie tylko triumfator podsumowań roku 1997, ale i ścisła czołówka podsumowań dekady czy nawet całej historii rocka. Ten krążek w żadnym stopniu nie stracił przez te siedemnaście lat na wartości, jest równie aktualny dziś jak i był ówcześnie – to zarówno najszlachetniejszy reprezentant możliwości grupy u schyłku lat dziewięćdziesiątych jak i zapowiedź kierunku w którym mogą dziś podążyć. Wycisnąć esencje z własnego oryginalnego stylu, zrobić z niej bazę doprawioną pełnymi fantazji ornamentami, bez ograniczeń dać ponieść się kompozytorskiej maestrii. Tego od nich na nowym albumie oczekuję. Nie napiszę, że to dostanę, bo nie chcę zapeszyć. W tych okolicznościach możecie mnie nazywać przesądnym. ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj