piątek, 29 stycznia 2016

Riverside - Out of Myself (2003)




Riverside od początku swego istnienia funkcjonował w mojej muzycznej świadomości i przyznaję że album debiutancki już w momencie premiery poznałem i co najmniej kilkukrotnie jeszcze do niego powracałem, by spróbować zrozumieć o co tyle szumu w prasie branżowej. Doceniałem wartość warsztatową, biegłość w komponowaniu ciekawych utworów łączących w sobie zabawę rytmem i melodią, jednak wtedy jeszcze nie byłem w stanie pozwolić się w pełni porwać propozycji warszawiaków. W wymiarze innych dźwięków w większości się poruszałem, a progresywna działka odkrywana dopiero przeze mnie była w ilościach śladowych, bo ograniczająca się jedynie do ówczesnych tuzów z pogranicza metalu progresywnego. Ten szlak poszukiwania świeżych ekscytujących doznań popchnął mnie w kierunku Riverside, lecz nazbyt łagodny charakter ich muzyki na dłużej nie zniewolił. Czuć było gdzie płynie ten okręt, że akwenem docelowym będzie rock, nie metal, a ja nade wszystko ceniłem sobie nawet w obrazowej, wielowymiarowej muzyce siłę uderzenia potężnego riffu. Dzisiaj z obecnej perspektywy i przez pryzmat zdobytych muzycznych doświadczeń napiszę, iż nawet jeśli na ostatnich dwóch albumach muzycy Riverside okrzepli i zdecydowanie dojrzeli tworząc w pełni świadome, wielobarwne i ekscytujące kompozycje, to debiut w tej konfrontacji wstydu nawet w najmniejszym stopniu im nie przynosi. Nie dopatruje się tutaj wyraźnej przepaści pomiędzy współczesnym obliczem, a tym z fazy startowej. Out of Myself to kawał profesjonalnie wykonanej roboty wzbogaconej o pierwiastek duchowy obecny dzięki intensywnej emocjonalności - na wskroś przeszywa smutek i złość ale w korelacji z kontrastami w postaci nadziei i ukojenia. Cierpliwie z wolna rozwijane tematy hipnotyzują, a zwiewne, kapitalnie zbudowane refreny urzekają. Dźwięki tętnią życiem, pulsują frapującą rytmiką, pozwalają zaznać obecności silnych przeżyć obdarowując zmysł słuchu masą powabnych bodźców. Dzisiaj będąc bezwzględnie niewolnikiem twórczości Riverside nie jestem w stanie wyobrazić sobie braku ich albumów w mojej codzienności. Kiedy w finale płyty "kurtyna opada" przy akompaniamencie subtelnie plumkającego basu, już tęsknie za kolejną podróżą w ich towarzystwie. Tak od niedawna mam.

środa, 27 stycznia 2016

The Lobster (2015) - Yorgos Lanthimos




The Lobster, czyli przeładowane alegoriami nietuzinkowe studium "laboratoryjnych" związków małżeńskich, tylko dla widza otwartego na kino wysoce abstrakcyjne. Mnie akurat niekoniecznie zachwyciło, ale ja nie bardzo trawię taką pokrętną kombinatorykę, która wpływając znacząco na stylistykę próbuje wizję reżysera ubrać w zbyt wymyślną formę. Nie jestem zwolennikiem tego rodzaju dziwactw filmowych, nie posiadam bogatego doświadczenia z tego typu surrealistycznym kinem, stąd moja opinia w żadnym stopniu miarodajna. Podczas projekcji nie usnąłem, może odrobinę, nawet trochę więcej niż ciutkę zostałem zaintrygowany tematem oraz jego ukazaniem. Pogłówkowałem, na wysoki bieg intelekt przerzuciłem i własną interpretację spreparowałem. :) Ze strachu przed samotnością człowiek chwyta się każdej szansy na związek, bez wspólnych punktów zaczepienia, bez perspektywy na rozwój, bo być samotnym to być jak zwierzę i pozostawać w emocjonalnej próżni, na marginesie, niczym na banicji. Dopasowuje się więc człowiek często za wszelką cenę do narzucanych norm życia w układzie z tym jednym nietrafionym partnerem i cierpi w pożerającym energię związku. A może należy czekać do skutku, nie podejmować zbyt pochopnych decyzji, dotrwać do momentu gdy prawdziwa chemia połączy z partnerem z przeznaczenia. Tyle że samotność to taka "ciężka trwoga" która morduje cierpliwość i jeszcze zobowiązuje trwać w świecie sztucznych emocji wypowiadając kwestie w beznamiętnej manierze, nie będąc sobą tylko udając produkt reklamowany. Nie wiem, czy mam prawo tak intencje twórców homara rozumieć, czy zbytnio z nimi się nie rozmijam? To jest zawsze problem z tego typu kinem, że odkrycie przekazu jest trudne, a błądzenie widza daje autorom takich łamigłówek sporo zabawy i satysfakcji. Ale czy oto chodzi aby w spekulacjach tonąć dla frajdy reżysera i scenarzysty? Niemniej jednak abstrahując od stylistyki to skomplikowanie odbioru dostarcza gimnastyki dla umysłu i jeśli także realizacyjnie, warsztatowo nie ma się czego czepiać to grzechem ignorancji byłoby zbyt surowo oceniać ten obraz. Zatem tego nie robię!

P.S. Ogólne podniecenie panuje, że gwiazdor z pierwszego planu tutaj tak zaskakująco dobry. Akurat, że Collin Farrell to kapitalny aktor przekonałem się już do tego momentu wielokrotnie.

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Creed / Creed: Narodziny legendy (2015) - Ryan Coogler




Creed liczne pochlebne recenzje zbiera i byłoby błędem pomimo prywatnie sceptycznego nastawienia do kinowego recyklingu, odgrzewania takich i w taki sposób kotletów nie sprawdzić ile w tym ogólnym podnieceniu racjonalnego uznania, a ile na wyrost ekscytacji. Szczególnie, że Stallone otrzymał za "kreowaną" tu kultową już rolę Złotego Globa i co oczywiste za sprawą oscarowej nominacji w tą najbardziej prestiżową nagrodę mierzy. Nieszczególnie natomiast, że w moim osobistym przekonaniu pierwotna legenda Rocky’ego szybko zamordowana została, co jasne, dochodowymi lecz szablonowymi sequelami i już wyraźnie daje się do zrozumienia, że narodziny nowej, wciskanej obecnie Adonisa Creeda będą kontynuowane do wyssania pełnego komercyjnego potencjału. Założenie przed seansem było zatem oczywiste, obejrzę może niezły film, a później zignoruję kolejne próby odcinania przez producentów kuponów od sukcesu. Co zatem po seansie o obrazie Ryana Cooglera sądzę? Tak po prawdzie żadna to rewelacja tylko sprawnie zrealizowany i do bólu przewidywalny film całkowicie na sentymencie do postaci Rocky’ego Balboa oparty. Schematyczny i okropnie banalny bez szans na osiągnięcie wrażenia świeżości i dorównanie pierwowzorowi – oczywiście mam tu na myśli pierwszą część z serii. Gdyby nie sprytne nawiązanie do legendy i przede wszystkim rola Stallone’a przeszedłby pewnie bez większego echa jako produkcja mało znanego reżysera z historią maksymalnie oklepaną. To wyraźnie Sly kradnie całą wartość filmu, bo odtwarzając po raz kolejny rolę swojego życia dochodzi do pełnej naturalności i głęboko sięgającego autentyzmu. Stapia się z kreowanym obliczem kompletnie, tak iż mam wrażenie że on jest Rocky’m, a sama postać to nie wymysł scenarzysty, a autentyczny pięściarski bohater Ameryki. Stallone przez czterdzieści lat wrósł w rolę, a może ona stała się częścią jego osobowości? To niezwykłe uczucie patrzeć na aktora w tak realistycznej skórze, obserwować malujące się przenikliwe przeżycia na jego zniszczonej twarzy i cieszyć się uniwersalnymi prawdami którymi dzieli się z zaangażowaniem z widzem. Rocky po sześćdziesiątce to ciepły staruszek, nieco ciapowaty, ale bogaty zdobytym doświadczeniem życiowym i pokorny wobec wyzwań. Prawdziwy mentor i wzór dla kolejnego pokolenia młodych ludzi, którzy zaznając brutalnej szkoły życia swej szansy szukają w konsekwentnej wytrwałej pracy, nie tylko nad umiejętnościami czysto bokserskimi, ale może przede wszystkim nad samym sobą. Stallone tutaj jedynym powodem by poświęcić dwie godziny na seans, on bowiem z tylko poprawnego scenariusza wykrzesał poruszające emocje, dodał mu wartości i udowodnił, że w jego karierze aktorskiej nie tylko samymi mięśniami uznanie zdobywał. Sylvester Stallone zawsze miał w sobie to coś, tylko niestety zbyt często rola nie wymagała od niego wykrzesania pełnego aktorskiego potencjału. 

czwartek, 21 stycznia 2016

The Hateful Eight / Nienawistna ósemka (2015) - Quentin Tarantino




Jak to się kapitalnie zaczyna - majestatyczny zimowy krajobraz, ujęcie zaśnieżonego krzyża z postacią Chrystusa i zbliżający się z oddali dyliżans, a w tle hipnotyzujący temat muzyczny autorstwa Ennio Morricone. Włosy już na przedramieniu stoją w równym rządku, a apetyt na wielkie kino pobudzony zostaje do niewyobrażalnych rozmiarów. Pytanie czy mistrz Tarantino podoła takiemu obiecującemu zobowiązaniu i uraczy kinem wybitnym. Odpowiedź przychodzi szybko, kiedy dostrzegam, iż ponad połowa projekcji już za mną. Wkręciłem się tą historię z impetem i całą uwagę skupiłem na śledzeniu pasjonujących starć pomiędzy bohaterami, podanych w charakterystyczny dla Tarantino sposób - dopieszczony wizualnie, atrakcyjny w formie, błyskotliwy w detalach, intelektualnie wymagający ale i z przymrużeniem oka serwowany, bo ironii i krwawego efekciarstwa nie brakuje. Stałem się bezwolnym jeńcem aranżowanego konsekwentnie napięcia, osiąganego za pomocą rozbudowanych dialogów osadzonych w doskonale przemyślanych scenach stanowiących same w sobie majstersztyki. Ogarnąłem ósemkę postaci skonstruowanych z ogromną wyobraźnią i kreowanych z niezwykłą finezją przez wybornie dobranych aktorów. Pośród nich łowca nagród John Ruth, skazana na stryczek Daisy Domergue, były żołnierz Unii Major Marquis Warren, Szeryf Chris Mannix, meksykaniec Bob, kat Oswaldo Mobray, samotny cowboy Joe Gage i Generał Sandy Smithers. :) Każdy tutaj kogoś zna ewentualnie zdążył poznać mit krążący wokół spotkanych osobowości. Ich zachowania to kamuflowana nienawiść, poskramiany niepokój przemieszany z typową dla westernowych postaci nonszalancją, zuchwałością, brawurą i arogancją. Pod tą popisową fasadą jak zawsze głębszy sens ukryty, gąszcz metafor, alegorii i jeśli nie błądzę to między innymi o zasady chodzi, kodeks honorowy którym w wielu przypadkach także typy o bezkompromisowej naturze się kierują. Jak "Szubienica" dorwie ściganego to on ma zawisnąć i kropka, bez względu na trudności i okoliczności, żywy dostarczony będzie aby widowiskowo na stryczku oprych skonał. :) Bo znaki firmowe legendę wokół osoby budują, obsesyjne przywiązanie do charakterystycznych rytuałów i precyzyjnie stosowanych szczwanych wybiegów. Zaproponował więc Tarantino autoportret własnej twórczości sprytnie wpleciony w fabułę. Pierwszorzędną rozrywkę na kształt powrotu do kameralnej formy znanej ze Wściekłych psów z zagadką rozwiązywaną według niejako schematu stosowanego u Agathy Christie, a wszystko w anturażu dzikiego zachodu. Wykorzystał z wprawą pełen potencjał tkwiący w założeniach, przykuł moją uwagę przez trzy godziny projekcji, serwował w odpowiednich momentach, z aptekarską precyzją sztuczki, rzucał hipnotyzujące zaklęcia by pobudzać wciąż na świeżo koncentrację. To jest sztuka przez sporych rozmiarów S, to jest kolejny markowy produkt wielkiego Quentina Tarantino. Jasna cholera - ponownie udało mu się zachwycić! 

poniedziałek, 18 stycznia 2016

The Big Short / Big Short (2015) - Adam McKay




Taka petarda od tego reżysera? Niewiarygodne! Zatem; a) oszukiwały mnie do tej pory pozory, b) nastąpił przełom? Zastanawiam się teraz która odpowiedź prawidłowa i ciężko jednoznacznie stwierdzić. Ok, do sedna! Zbieram fakty, przemyślenia i mam nadzieję, że zrobię wrażenie w chociaż w ułamku taką błyskotliwością na jaką stać było McKay'a i zbuduję tekst, który połączy inteligencję i poczucie humoru by finalnie morałem bezpretensjonalnym spuentować. Lekcja ekonomii w praktycznym wydaniu, znaczy eksperyment na żywym organizmie w wykonaniu finansjery - rezygnując z dobrego wychowania i językowej ogłady, chciwych skurwieli w nienagannie skrojonych garniturach. Takich korporacyjnych żołnierzyków o szerokiej  randze, w galowych mundurkach prezentujących się w nich przykładnie i wzbudzających zaufanie swoją kwiecistą gadką. Mamiących nienagannymi manierami i wiedzą tajemną dostępną wyłącznie absolwentom prestiżowych uczelni, wprowadzonych w świat praktycznego wykorzystania dostępnej władzy - znaczy oszukiwania! Wszystko w rozrywkowej formule, aczkolwiek żeby pozostać uczciwym (sic!) z nienachalnym moralnym kręgosłupem i ogromną przenikliwością. Film zrobiony z fantazją i rozmachem - zabawny i inteligentny, stąpający twardo po gruncie ale też z pełną świadomością unikający nazbyt wyeksponowanej powagi. To jest jego najlepszą kartą przetargową, że twórcom udało się odnaleźć idealną równowagę pomiędzy istotną wagą tematu, a atrakcyjną formą. Nie sztuką jest strzelić wykład, prawdziwym wyzwaniem jest by na nim słuchacze nie przysnęli. Potrzebne więc liczne sugestywne przykłady, obrazowe metafory, zabawne anegdoty i zaskakujące pomysły narracyjne. Poszukał zatem Adam McKay bezpośredniego kontaktu z widzem pozwalając jednej z kluczowych postaci zwracać się do niego wprost z ekranu, dorzucił do fabuły marginesy z których do akcji przez moment wkraczają celebryci. Doprawił wartką akcję prowadzoną dynamiczną kamerą licznymi przebitkami, nieco ujęcia podrasował i nadał im nerwowy puls. Nie przeszarżował jednak w tym hollywoodzkim uatrakcyjnianiu notabene akademickiego wykładu i nie zrobił z ważnego tematu błazenady. Zatrudnił do obsadzenia kluczowych ról śmietankę aktorską w osobach Christiana Bale'a, Brada Pitta, Ryana Goslinga i Steve'a Carella oraz energetyczną muzyką bonusowo tempo podkręcił. Wszystko zagrało z aptekarską dokładnością, czyli aktorzy sięgnęli osobistych wyżyn, scenariusz przyjął formę pasjonującą, a realizacja niebanalna uwypukliła całe bogactwo drzemiące w skrypcie. Oglądałem z ogromną przyjemnością, uwiedziony warsztatem zaangażowanych fachowców ale przede wszystkim zafascynowany przedstawionymi wydarzeniami i przerażony mitami na których współczesna gospodarka się opiera. Chociaż trzeba być zupełnym naiwniakiem zakładając, iż zachłanni skurwiele trzęsący fundamentami świata w większości posiadają moralne kręgosłupy i poddani pokusie zysku analizują wpływ ich chciwości na losy maluczkich. "Greed is good" jak twierdził legendarny Gordon Gekko! Bogactwo i ambicje, kontra odpowiedzialność i poświęcenie! Mógłbym bez wahania wskazać co w tym równaniu przeważy, gdyby nie moja ciągła wiara w ludzi - że przecież twarz ma się tylko jedną i żadna kasa nie jest w stanie zwrócić utraconej wiarygodności czy wypracowanego szacunku. Sprawiedliwość i moralność to podobno filary naszej chrześcijańskiej cywilizacji - pierwszy owocem drugiego, pierwszy rzecz oczywista jednocześnie gwarantem utrzymania drugiego. Zbyt łatwo jednak zachwiać nimi - istnieje czynnik który dokonuje tego z łatwością. Pieniądzem go nazwaliśmy. 

P.S. Zapomniałem o założeniu ze wstępu, bądź umiejętności mi brakło. :)

niedziela, 17 stycznia 2016

Testament - The Formation of Damnation (2008)




Dekada niemal minęła pomiędzy dwoma albumami, dokładnie dziewięć lat od czasu kiedy za sprawą The Gathering ekipa gwiazd kierowana przez Erica Petresona na scenie brutalnego thrashu pozamiatała. To rozdanie było perfekcyjne i w moim subiektywnym przekonaniu stało się krążkiem kultowym na równi z kultowym slayerowskim Seasons in the Abyss. To jednak był już w 2008 roku zupełnie inny zespół – przetasowania w składzie, odejście po jednorazowym epizodzie Lombardo, DiGiorgio i dłuższym Murphy’ego, a w ich miejsce powrót dwóch muzyków z klasycznego składu na czele z wracającym po długoletniej rejteradzie Alexem Scolnickiem. To czuć na The Formation of Damnation, chociaż początek z epickim intro, a potem butem prosto w potylicę za sprawą Than Meets the Eye daje jednoznaczne skojarzenia z The Gathering. Dalej już następuje przemieszanie surowej brutalności a' la long z 1999 roku z bardziej melodyjnym obliczem sygnowanym gitarowymi popisami Scolnicka. Taki The Evil Has Landed wyryczany z potworną mocą i okraszony piskliwa solówką, tytułowy wałek z morderczym tempem, rwanymi riffami, histerycznym skandowaniem na modłę death metalowych gardłowych i Persecuted Won’t Forgot z gitarowo-perkusyjną sieczką. One sąsiadują z chwytliwymi nawiązaniami do twórczości Testamentu z lat osiemdziesiątych - numerami Dangers of the Faith, Killing Season, Henchmen Ride, Afterlife i F.E.A.R. Im dalej w las tym bardziej melodyjnie i jak na standardy względnie brutalnego thrashu chwytliwie, aż do zamykającego program płyty, zakręconym motywem basu prowadzonego Leave Me Forever. Kilka ładnych lat oczekiwania na następcę The Gathering i produkt finalnie otrzymany wysoki poziom utrzymywał i nadal dzisiaj utrzymuje, chociaż dorównać poziomem poprzedniczce nie jest w stanie. W sumie to ówcześnie nawet nie liczyłem na podobną petardę do tej zaserwowanej pod koniec XX wieku. Prawdę mówiąc The Formation of Damnation zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, bo to cholernie solidny materiał, może pozbawiony pierwiastka wyjątkowości ale bogaty w ciekawe aranżacje i przede wszystkim mocne i intrygujące riffowanie z kruszącym mury wokalem Chucka Billy’ego. Wtedy jeszcze tego ryku wściekłego niedźwiedzia lub rozjuszonego bizona było sporo – na kolejnym jednak longu proporcje zostały zamienione i częściej słyszalne były klasyczne zaśpiewy. Nie ukrywam, że zdecydowanie wolę te brutalniejsze popisy Indianina z plemienia Pomo. 

sobota, 16 stycznia 2016

Laurence Anyways / Na zawsze Laurence (2012) - Xavier Dolan




Już kilkukrotnie do zrozumienia dawałem, że fenomen Xaviera Dolana jest dla mnie niezwykle interesujący, a sposób realizacji jego obrazów i rodzaj narracji w nich zastosowany bardzo bliski mojej wrażliwości estetycznej. W tym miejscu jednak dorzucę łyżkę dziegciu do tej beczki miodu, bowiem mieszane uczucia mi towarzyszą bezpośrednio po konfrontacji z niemal trzygodzinnym seansem Laurence Anyways. To bezdyskusyjnie kino wyjątkowe, lecz zmuszony też jestem obok wymienienia niewątpliwych walorów charakterystycznych dla stylu Dolana wyłuszczyć kwestie nieco podważające dojrzałość tego młodzieńca. Dostrzegam bowiem w tej przebogatej emocjonalnie symfonii obrazu i dźwięku wyraźne oznaki przerostu ambicji i popadania w gwiazdorkę. Nie unika niestety Dolan kiczowatego nadęcia, jest wpatrzony w siebie i wyraźnie fragmentami przegina. Stąd podzielam opinię, iż w tym konkretnym przypadku jest tak bezgranicznie przekonany o swej wyjątkowości, iż w przesadny samozachwyt wpada. Rozumiem, że poniekąd ma do tego prawo i podstawy, lecz jednak od artysty tego formatu to wymagam więcej autodystansu. To tytułem wstępu - utrzymania odpowiedniej racjonalnej perspektywy i zachowania względnego obiektywizmu. Poniżej zaś wszystko to, co u Dolana intrygujące i przez co stawiany jest pośród największych współczesnych twórców kina. Po pierwsze muzyka, która kieruje obrazem lub też odwrotnie, nie istotne kiedy ta korelacja idealną harmonię prezentuje. Po drugie sposób kadrowania wywołujący efekt transu niczym u mistrza Kubricka, gdzie perspektywa jednego punktu hipnotyzowała. Tyle że Dolan nie ogranicza się do kopiowania legendarnych patentów, jego dosłownie ponosi wyobraźnia, bo obok wykorzystywania statycznej kamery daje jej także pełnego dynamiki kopa. Ona zasuwa w teledyskowym pędzie by po chwili płynąć w poetyckim subtelnym uniesieniu. Pomysłów zatrzęsienie, a ich realizacja na deszcz komplementów zasługująca. A dalej? Dalej to dominująca intrygująca psychologiczna maestria. Niezwykły wgląd w głąb człowieka – odzwierciedlenie spostrzeżeń nad wyraz detalicznej przenikliwości w sugestywnej i pełnej poetyckiego artyzmu formie. To mistrzowskie ujęcie relacji międzyludzkich, konstelacji wszelkich rodzajów emocji i ich natężenia. I tylko jedno irytuje i przed bezgranicznym zachwytem powstrzymuje! Brak hamulców, który pozwala na zbyt mocno popuszczone wodze megalomanii. Wbija się młodzieniec chwilami z impetem w ścianę, rozpływa w przesycie i objawy niestrawności wywołuje. 

czwartek, 14 stycznia 2016

Burnt / Ugotowany (2015) - John Wells




To nie jest film o żarciu, przepraszam, wykwintnym jedzeniu. :) To obraz o człowieku z pasją, który niestety stąpa nieostrożnie po wąskiej granicy pomiędzy perfekcją, a szaleństwem. Spala się emocjonalnie, kiedy ideał nie zostaje osiągnięty i ambicje pozostają niezaspokojone. Okazuje słabość paradoksalnie gdy strach wokół siebie wzbudza i zniszczenie sieje. Taki to podręcznikowy przykład geniusza ogarniętego obsesją tworzenia i od tej morderczej obsesji umierającego. Pogrążony w rozbudzonym przez siebie chaosie, który w zamyśle idealny porządek ma tworzyć spada w otchłań niemocy. Relacje z otoczeniem poddaje ekstremalnym próbom, pali mosty i zbędnie energię traci na ponowne ich odbudowywanie. To typ ponad standardowo nerwowy, nadpobudliwy i nadwrażliwy jednocześnie, ale jak to z reguły przy tego rodzaju hybrydzie osobowościowej bywa równie impulsywny jak i refleksyjny. Szybko działa, popełnia masę błędów, ale i z łatwością zapomina o przykrościach, wybacza bo nie jest pamiętliwy. Szkoda tylko, że nie każdy z jego najbliższego otoczenia z taką łatwością zapomina, a konsekwencje mściowści okazują się znaczące. Konkretny dramat obejrzałem, a nie jakąś tam błahą opowiastkę. Spodziewałem się spektakularnej porażki, barku emocji albo sztucznego ich nakręcania na wzór tego, co akurat niejedno telewizyjne kulinarne show dostarcza w ilościach przytłaczających. Dostałem jednak sporo więcej niż oczekiwałem z tym jednym drażniącym minusem, tak typowym dla amerykańskiej mainstreamowej kinematografii – że na końcu to zawsze scenarzyści muszą happy end zakładać. Inaczej to widz smutny z kina wyjdzie i pewnie pogrążony w przygnębieniu w depresji się zatraci!

P.S. To nie jest film o żarciu.... tak rozpocząłem i konsekwentnie swoje przekonanie podtrzymuje. Nie znaczy to, że jedzenie własnej istotnej roli tutaj nie zaznacza. Jest barwnie okiem kamery wyeksponowane i w dynamicznym montażu kapitalnie ujęte. Choć nie stanowi pierwszego planu to wspaniale tło maluje.

środa, 13 stycznia 2016

David Bowie - Blackstar (2016)




Przyznaje że nie byłem jak dotąd zagorzałym fanem Bowiego, zawsze nie po drodze z jego twórczością mi było, bo działania z lat siedemdziesiątych to zbyt "odjechana" materia, w osiemdziesiątych po przeformatowaniu postawy nazbyt plastikowym popem skaził komponowane numery, a dalej to na uboczu sceny się odnalazł i jako guru, nie gwiazda funkcjonował, wydając bez większego medialnego szumu albumy dla zdeklarowanych fanów. Aż do dnia, kiedy rodzaj iluminacji przeżyłem zahipnotyzowany tytułowym numerem (wraz z obrazem) z ostatniej płyty artysty. W chwile później Lazarus z równie niezwykłą oprawą wizualną został zaprezentowany, a ja w szoku nadal będąc nie mogłem uwierzyć w jak bardzo euforyczny stan za sprawą tych dzieł zostałem wprowadzony. 8 Stycznia w dniu 69 urodzin twórcy premiera pełnego albumu nastąpiła, a mój entuzjazm po kilkukrotnym przesłuchaniu krążka, pomimo że odrobinę przygasł to nadal pozostał jednak na poziomie względnie wysokim – gdyż to kompozycje za sprawą swej natury niezwykle intrygujące. Zawieszone pomiędzy jazzową fakturą, awangardową atmosferą i soulową wrażliwością. Fusion "pełną gębą" tutaj rządzi, odwaga w poszukiwaniu eksperymentalnych rozwiązań, ogromna wyobraźnia w kreacji wspierana natchnionymi interpretacjami wokalnymi wieloznacznych, symbolicznych tekstów. Blackstar jako całość wymyka się wszelkim prostym klasyfikacjom, on poszerza horyzonty i otwiera człowieka na nowe formy wrażliwości artystycznej. To niby antypiosenki, bo zagmatwane faktury dalekie są od typowych popowych rozwiązań, a jednak przez tą kombinatorykę przebija się na swój specyficzny sposób chwytliwa natura twórczości Bowiego. Tylko by to wychwycić i poczuć potrzeba sięgnąć głęboko do jądra przebrnąwszy przez skondensowaną fasadę instrumentalnych wariacji opartych na nietuzinkowych podziałach rytmicznych wspieranych elektronicznymi plamami i niczym nieskrępowanymi improwizacjami dęciaków. To kolejny dowód na przywiązanie mistrza do zmian, na awersję do stagnacji i chciwego odcinania kuponów od zasłużonej sławy. Nigdy nie okopywał się na raz zdobytej pozycji, zawsze zaskakiwał i chociaż nie było regułą, że te przemiany były ustawicznie udane to jednak tego rodzaju podążanie za własnymi twórczymi żądzami przyniosło mu status legendy. Stał się punktem odniesienia, jak trafnie wielokrotnie podkreślano – nie za sprawą wyłącznie konkretnej działalności muzycznej czy aktorskiej, ale za pośrednictwem konsekwentnej postawy artysty nietuzinkowego, nieprzewidywalnego. To nie jest wzniosłe epitafium ku jego pamięci, są mądrzejsi ode mnie, bardziej obeznani w temacie i mocniej związani emocjonalnie z twórczością artysty, którzy zrobili to już lub wkrótce złożą mu zasłużony hołd w sposób bardziej godny czy wyszukany. To wyłącznie moja nieznacząca refleksja w temacie ostatniej płyty Bowiego i kilka zdań podyktowanych smutnymi okolicznościami. Pozbawiona nadmiernej egzaltacji, gdyż pisana z pozycji człowieka obserwującego jego fenomen z dystansu, bez emocjonalnego bagażu przywiązania do jego sztuki czy nostalgii związanej z autentycznymi uniesieniami wiązanymi z konkretnymi chwilami z przeszłości. Jednako z ogromnym szacunkiem dla artystycznej postawy - unikania rozmieniania własnego talentu na drobne i podporządkowywania się presji, oczekiwaniom czy stronienia od "celebryckiej" gwiazdorki. Zacytuje na koniec piękne zdanie, doskonale podkreślające naturę Davida na które natknąłem się w zalewie komentarzy i refleksji po śmierci artysty. „Umarł jak żył – uciekając ze swojej koronacji” – zasłużył na nią po raz kolejny bez wątpienia dzięki czarnej gwieździe.

P.S. Na półce od jakiegoś czasu w kolejce cierpliwie czeka biografia Davida Bowiego autorstwa Paula Trynki  - myślę, że właściwy czas na lekturę właśnie nadszedł.

wtorek, 12 stycznia 2016

Steven Wilson - Hand. Cannot. Erase. (2015)




Pozwolę sobie na odwagę, mimo, że maluczki ze swoją ograniczoną wiedzą przy ogromnym dorobku artystycznym i talencie Stevena Wilsona się czuję. Stwierdzam z tupetem, że to pierwszy solowy album tego niezwykłego artysty, który jako w pełni kompletny odbieram. Na którym szczęśliwie nie odlatuje on w nieskromność tylko efektywnie łączy rozmach instrumentalny ze zwartymi strukturami chwytliwych piosenek. Nie czuję się koneserem twórczości tego nietuzinkowego kompozytora, instrumentalisty i wokalisty w jednej osobie. Krążki jego autorstwa znam doskonale, ale jedynie z naciskiem na dzieła Porcupine Tree i to te po roku 1996, czyli od Signify. Solowe dokonania także przewijały się przez mój odtwarzacz, lecz nigdy na dłużej nie zagrzały miejsca na prywatnej top liście. Zgoła odmienna sytuacja ma miejsce z Hand. Cannot. Erase. który z poślizgiem czasowym lądując w odsłuchu na stałe wbił się w kanon jako pozycja modelowa, obowiązkowa i nieusuwalna, bo o długotrwałej przydatności do spożycia. Powód zdążyłem podać już na wstępie, powtórzę jednak – to idealnie wyważone proporcje pomiędzy artystycznymi ambicjami Wilsona, a moimi oczekiwaniami. To pierwszy zestaw kompozycji sygnowany jego nazwiskiem, który z powodzeniem mógłby stanowić kolejną pozycję w dyskografii jeżozwierza - dla mnie jest on naturalną konsekwencją ewolucji stylu grupy. Pełne wyobraźni i pasji utwory z H.C.E. porywają w lepsze miejsca, tam gdzie pomimo dramatów można spojrzeć na życie w ciepły, optymistyczny sposób. Jestem zachwycony i co nieco zaskoczony takim obrotem spraw, że solowy album Wilsona tak mnie zniewolił. Stosowne rozmiary czasowe płyty plus perfekcyjna harmonia do tego doprowadziły. Poruszający, hipnotyzujący, czarujący i dojrzały – komplementów wysyp. Symbioza Routine, Ancestral, 3 Years Older z Happy Returns, Perfect Life i numerem tytułowym dopełniana Home Invasion/Regret#9/Transience i spięta klamrą First Regret/Ascendant Here On... W moich oczach, a precyzyjnie ujmując uszach majstersztyk bezdyskusyjny!

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Comet / Kometa (2014) - Sam Esmail




Jak ja kocham to uczucie, kiedy tytuł niemal znikąd porywa mnie bezgranicznie. Kiedy nie nastawiam się na nader wyjątkowe przeżycie artystyczno-emocjonalne, a otrzymuje je ostatecznie w natężeniu ogromny. Kiedy oczekiwania są prawie żadne, a seans na długo zapada w pamięci, nakazując tytuł umieścić pośród najlepszych dokonań kinematografii. Comet to niebanalny w treści i nietuzinkowy w formie obraz opowiadający o młodej miłości. Pozbawiony tandetnego epatowania miałką ckliwością na rzecz prawdziwie dojrzale rozumianych skomplikowanych procesów rządzących damsko-męskimi relacjami. Zauroczenie, fascynacja, miłość, rozstania i powroty, a po drodze jeszcze szereg potknięć, upadków, nieporozumień oraz wzlotów i sukcesów – znaczy życie, prawdziwe nie udawane. W tym konkretnym przypadku serwowane dodatkowo w chronologicznym zamęcie i z błyskotliwą przenikliwością. Pomysł na rwany rytm jest frapujący i paradoksalnie pomimo licznych przeskoków w czasie prowadzi płynnie przez opowieść. Psychologiczny wgląd i wysoce intelektualna forma dialogów budzi podziw i urzeka, a aktorskie kreacje Emmy Rossum i Justina Longa dostarczają sporo przyjemności także o charakterze czysto estetycznym. Praktycznie tylko dwie osoby w akcji a tak skomplikowany i autentyczny teatr relacji, przeżyć, odczuć, głębokich emocji. Intencjonalne działania, a może przypadki, zrządzenia losu tutaj scenariusz piszą - człowiek kreuje własną rzeczywistość wpływając bezpośrednio na przyszłość, a może ślepy traf lub precyzyjnie skonstruowany układ zwany potocznie przeznaczeniem prowadzi go założoną ścieżką? Rzeczy dzieją się po coś, niestety ich znaczenie poznajemy często zbyt późno. Są chwile, doświadczenia które w niezwykle intensywny sposób dotykają tej części osobowości i duszy ludzkiej odpowiedzialnej za wrażliwość i dojrzałość. Po przelocie tej komety zdecydowanie czułem się dotknięty intensywną mocą jej oddziaływania.

P.S. Dla zwolenników drogowskazów, dwa i tylko pobieżnie orientacyjne - Blue Valentine i Vanilla Sky. :)

niedziela, 10 stycznia 2016

Born on the Fourth of July / Urodzony 4 lipca (1989) - Oliver Stone




Dojrzewanie młodzieńca w patriotycznej atmosferze, w klimacie surowego katolickiego wychowania, kształtowanie jego postaw, charakteru pod wpływem amerykańskiego snu o potędze, gdzie ambicje prym wiodą, gdzie trzeba być zawsze pierwszym w walce z jasno zdefiniowanym, jednowymiarowo rozumianym złem. W antykomunistycznej psychozie przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych XX wieku skonfrontowanych z sielanką dobrobytu materialnego pośród malowniczych przedmieść. Z tego miejsca bohater pochodzi i z takich realiów naiwny zmanipulowany przez łagodną bo sytą propagandę gówniarz, przy po części dumnej i milczącej jednocześnie aprobacie rodziców zaciąga się do wojska i z miejsca trafia w wir wojennej zawieruchy. Do piekła na ziemi, gdzie wojenne realia pełne brutalnego chaosu, obdartego z romantycznego bełkotu o chwale w walce z siłami ciemności. Tutaj w kontraście do Ameryki, kraju spełniających się marzeń Wietnam pogrążony w pożodze wojennej zawieruchy, gdzie nie ma prostych podziałów na zło i dobro, gdzie życie ludzkie traktowane instrumentalnie, a interesy mocarstw naturalnie ponad dobrem zwykłego człowieka stawiane. To nie zabawa w bohaterów dla zaszczytów i orderów, to krwawa jatka w której niewinność i szlachetne intencje giną w konfrontacji z bezsilnością wobec okrucieństwa. Powrót z tego piekła do względnej normalności wręcz niemożliwy, kiedy reperkusje natury fizycznej i psychicznej kroczą za człowiekiem. Kalekie ciało i skrajnie rozstrojona psychika, poczucie winy i ustawicznie powracające traumatyczne wspomnienia to bariery nie do pokonania. Życie weterana w kulturze antywojennej hipisowskiej retoryki wespół z własnymi gorzkimi refleksjami obrazu zniszczenia dopełnia. Rodzina i problemy dnia codziennego, powszedniej egzystencji w aureoli bohatera z jednej strony i z pogardą wobec kata z drugiej. Totalne zagubienie w skomplikowanej rzeczywistości, bez miejsca dla rozsądku, bo trudno o zimne spojrzenie, kiedy w człowieku rany krwawiące i bezradność przejmująca. Emocje dominują i one ścieżkę wytyczają, a całkowite zatracenie jej kresem. Born on the Fourth of July to więcej niż film, to przejmujący antywojenny manifest, to dzieło złożone i przenikliwe. Pełne emocjonalnego napięcia, wzruszające i przygnębiające. Bogate w sensie przeżycia i dostarczające skompresowanej wiedzy niczym kronika historyczna z szerokim kontekstem społeczno-politycznym. Majstersztyk reżyserski Stone’a i aktorski Olimp Cruise’a. Obraz którego nie sposób zapomnieć – NIGDY!

P.S. W pewnym sensie Urodzony 4 lipca to obraz bliźniaczy z Plutonem, ale tylko w mocno okrojonym rozumieniu. Kiedy dla Chrisa miejscem głównego dramatu wietnamska dżungla, to dla Rona wojna była tylko krótkim preludium, a jej konsekwencje dopiero po powrocie najbardziej druzgocące.   

piątek, 8 stycznia 2016

Fight Club / Podziemny krąg (1999) - David Fincher




Fincherowska żelazna klasyka, nawet więcej, obraz kultowy, gdyż Fight Club urósł swego czasu do rangi czegoś więcej ponad filmową opowieść. Stał się swego rodzaju wentylem bezpieczeństwa dla niewolników korporacyjnej religii. Oczywiście w wersji ograniczonej do fantazji, bo nie słyszałem by podobne kluby swą działalność w realu prowadziły - na szczęście, bo hordy frustratów powracających do realizowania swych prymitywnych potrzeb kosztem innych obywateli to perspektywa mało radosna. Fincher dał materiał do analizy, a jego dwa poziomy to coś na kształt twórczej działalności Quentina Tarantino. Mamy bowiem na pierwszym planie brutalność, która sama w sobie stanowi atrakcję dla widza ograniczonego intelektualnie. On to odnajdzie tutaj podnietę w postaci tryskającej krwi i tą fasadą zatruty nie będzie poszukiwał złożonych powodów epatowania taką agresją. Na tą drugą płaszczyznę, która sednem zwrócą uwagę ci, którzy w rozwoju umysłowym nie zatrzymali się na etapie realizacji wyłącznie potrzeb niższego rzędu. Oni zatem dostrzegą, iż Fight Club jest głęboką diagnozą kondycji współczesnego człowieka zamkniętą w formie atrakcyjnego thrillera. Wychwycą w mig, że rozdwojenie jaźni bohatera to konsekwencja tłumienia naturalnych instynktów, sprowadzania egzystencji do mechanicznego powtarzania przymusowych czynności czy gromadzenia nieskanalizowanych emocji. Działaj człowieku według schematów, nie wychodź ponad szereg, wykonuj polecenia, pozostawaj niewolnikiem konsumpcjonizmu i konwenansów - musisz, powinieneś, należy itd. W szarej masie podobnych sobie zombie trwaj napędzany ułudą osiągania sukcesów, wspinania się po szczeblach kariery w szalonym wyścigu szczurów, mamiony materialnym bogactwem. A może wyrwij się z tego matrixa – zbuntuj się i rozjeb świat, poczuj naturalną przyjemność z realizacji prymitywnych instynktów, daj upust emocjom? Przecież nie możesz stać się własnością tego, co posiadasz, więc tylko utraciwszy wszystko możesz robić wszystko. Idź pod prąd, złam zasady, poczuj się istotny, ważny, potrzebny. Zbuduj wokół siebie grupę podobnych sobie fanatyków i poznaj złudne poczucie wolności wśród towarzyszy, które w konsekwencji sprowadzi cię ponownie do roli trybu w maszynie. Paradoksalnie wrócisz do miejsca z którego przyszedłeś, zmienisz wspólnotę i poglądy, staniesz po drugiej stronie barykady i podbudujesz własne ego, ale nie zmienisz swego znaczenia. Nadal jesteś nikim, bo wciąż pozostajesz zniewolony! Dałeś się w podstępny sposób urobić, poddałeś się indoktrynacji – zryto ci beret, a ty nawet nie zauważyłeś jak podatnym na manipulacje jesteś materiałem. Uzależniłeś się od głasków, od złudnej idei bycia kimś, kiedy w rzeczywistości jeszcze bardziej jesteś nikim. Gratulacje jesteś teraz o krok bliżej dna! Fincher stworzył mroczny i tajemniczy filozoficzno-psychologiczny majstersztyk, śmierdzący stęchlizną, brudny i brutalnie prawdziwy z atmosferą, która klei się do widza – osacza go i hipnotyzuje. Reżyser prowadzi perfidną grę z widzem, stosuje natrętną stymulację obłędem, demaskuje mroczne zakamarki ludzkich umysłów, obnaża zwierzęce instynkty pozbawiające człowieczeństwa. Co jest prawdą, co snem, a może rozmyślną iluzją czy podświadomą projekcją. W tym szaleństwie jest metoda, jasna i wyraźna – myślicie, że wy nie dajecie się urabiać. :)

P.S. Wiem, złamałem pierwszą zasadę kręgu, bo o kręgu się przecież nie mówi!

czwartek, 7 stycznia 2016

Covenant - Nexus Polaris (1998)




To mój sentymentalny powrót do wieku późno pacholęcego, bo chłopiec z dwiema dyszkami na karku nadal gówniarzem był, tyle że przekonanym o swojej względnej (zrozumiałe) bądź bezwzględnej (niezrozumiałe) dojrzałości. To oczywiście kwestia perspektywy, punktu widzenia związanego ściśle z miejscem spoczynku (używając eufemizmu) pupy w konkretnym przedziale czasu. :) Wtedy to pomimo, że mocno zafascynowany rockiem lat dziewięćdziesiątych byłem, to gdzieś pomiędzy albumami Faith No More, a Soundgarden pierwsze kontakty ze sceną nieco bardziej ekstremalną i awangardową inicjowałem. Zapoznanie się z efemerydami w rodzaju Arcturus, Mundamus Imperium czy będącym tematem tych nostalgicznych rozważań Covenant przyznaje ówcześnie niezłego fermentu w mej świadomości dokonało. Było to przeżycie dość niezwykłe – intensywne i finezyjne zdecydowanie, ale i na swój ograniczony nieco sposób brutalne. Była to hybryda interesująca, a nawet intrygująca, bo zupełnie świeża. Aranżacyjnie wypasiona, z rozmachem i wyobraźnią, niczym symfonia na wiosła, bębny i klawisze. Rozumiem iż to zdanie zabrzmiało z dzisiejszej perspektywy nieco komicznie, bo nazywanie symfonią melodyjek zagranych na parapecie to płaski żart, inaczej suchar. Taka to jednak wtedy była specyficzna rzeczywistość, że grupy metalowe wkraczające na tereny pseudo klasyczne często bezrefleksyjnie i z brakiem jakiegokolwiek dystansu czy krytyki określane były jako wyrafinowane, a efekty ich pracy nazywano sztuką przez sporych rozmiarów S. Nikt i nic jednak nie weryfikuje sądów równie skutecznie jak czas i z obecnej perspektywy doświadczeń związanych z ewolucją gatunku umownie metalem nazywanym ten czasookres i jego muzyczne osiągnięcia nieco kiczem zajeżdżają. Nie jest to jednak w moim subiektywnym poczuciu tak oczywiste w przypadku Nexus Polaris, bo będąc złośliwym to pośmiać ewentualnie pokręcić ze znawstwem wąsem można, ale wznosząc się ponad uprzedzenia czy przepracowując efektywnie wiele ślepych uliczek, godząc się z popełnianą naturalnie błędną nawigacją z czasów młodzieńczych i uznając wreszcie prym zdrowego rozsądku, racjonalności nad emocjami to (i tu pauza, zawieszenie głosu chwilowe) trzeba stwierdzić, że co następuje. Warsztatowo, nienaganne wręcz wirtuozerskie solówki instrumentalistów zachwycają - szczególnie perkusyjne łamańce, może nie tak intensywne jak w ultra technicznych gatunkach, ale jednak wymagające sporej biegłości. Niebanalne aranżacje, sięgające różnobiegunowych inspiracji – od wspomnianego pseudo symfonicznego rozbuchania, poprzez art czy progresywno-rockowe odjazdy do prymitywnej black metalowej surowizny. Klimat jest zaprawdę frapujący, abstrakcyjne obrazy w świadomości przywołujący - to przez elektronikę potraktowaną jako priorytet na równi z klasycznym instrumentarium rockowym. To dźwięki na tyle elastyczne, iż kwadratowej maniery unikają. Pomysłowo zespolone i okraszone mnogością wokalnych rozwiązań, ekspresji unikatowej korzystającej nie tylko ze standardowego blackowego skrzeku ale i specyficznego rodzaju melodeklamacji i żeńskich wysokich zaśpiewów w chóralnej manierze. Jest w tej muzyce magnetyzm i chwytliwość o znaczącym natężeniu – ambicja i nieskrępowana wyobraźnia, a to cechy, które nawet niemal po dwóch dekadach od premiery walorów jej nie odbierają. Myślę że dałem powyżej do zrozumienia, iż mimo że na ten rozdział w mojej muzycznej edukacji nie patrzę dziś zbyt przychylnie i wielu z wykonawców i wiele z płyt z tych rejonów gatunkowych poczucie zawstydzenia na mojej twarzy wzbudza to akurat Nexus Polaris uznaję za wyjątek od reguły i cieszę się kiedy od czasu do czasu wraca do odsłuchu.

P.S. Tytułem archiwalnego porządku – to jednorazowy tak wyborny wyskok Norwegów. Ani wcześniejsze ani późniejsze ich produkcje nawet w ułamku jemu nie dorównują.  

niedziela, 3 stycznia 2016

Strangerland (2015) - Kim Farrant




Film przez koneserów, ludzi w temacie rozeznanych polecony, bo pewnie sam bym się z własnej inicjatywy nie zainteresował, gdyż reżyser a zachowując poprawność reżyserka nieznana i jedynie trójka aktorów uwagę przyciągająca - Nicole Kidman, Joseph Fiennes i Hugo Weaving. Taki skład personalny, co najmniej dobry warsztat musiał gwarantować, jednako nie same nazwiska gwiazd o jakości filmu decydują, stąd dystans początkowy i oczekiwania ograniczone. Starczy pustego mielenia ozorem, w tym konkretnym przypadku stukania w klawiaturę - czas na konkrety. Zatem w telegraficznym skrócie, same fakty bez zbędnego filozofowania. Miejsce akcji, małe miasteczko pośród surowej egzotycznej przyrody zagubione. Bohaterowie to ludzie po intensywnych przejściach, uciekający bezskutecznie przed traumami i ich reperkusjami. Temat odważny, bezdyskusyjnie kontrowersyjny, poruszający i pobudzający emocjonalne zaangażowanie. Tempo mozolne, lecz napięcie permanentne i klimat duszny niczym warunki klimatyczne w jakich akcja rozgrywana. Sypie więc Kim Farrant piaskiem po oczach, dolewa z każda minutą oliwy do ognia, prowokuje i jasnych odpowiedzi na nurtujące pytania nie daje. Do końca niemal brak dowodów o pewności decydujących, masa spekulacji, których źródło między wierszami. To dramat tajemniczy i niepokojący, intrygujący w warstwie merytorycznej i wizualnie zachwycający. Kapitalnie okiem kamery surową i wymagającą przyrodę ukazujący, taki mocarny, że chwilami ponad miarę, zbyt potężnie mną potargał - tak aż ciężko ślinę przełykałem. 

piątek, 1 stycznia 2016

The Walk / Sięgając chmur (2015) - Robert Zemeckis




A to ci niespodzianka, zdziwienie spore, tym bardziej że ostatnie produkcje Zemeckisa raczej tendencję spadkową bądź najwyżej utrzymywanie poziomu li tylko poprawnego sygnalizowały. Dodatkowo w moim przekonaniu rozczarowujące Bridge of Spies Spielberga apetytu na kino spod ręki legendarnych hollywoodzkich speców od ambitnej ale nadal rozrywki nie zaostrzało. To stawianie na jednej półce kinowej formuły Zemeckisa i Spielberga celowe, bo pomiędzy nimi we współpracy rywalizacja od lat była wyczuwalna, a sukcesy odnoszone za sprawą konkretnych tytułów, to często mniej więcej te same lata. Tak było w przypadku wykreowania gwiazd popkultury, odpowiednio Marty’ego McFly’a i Indiany Jonesa, czy nakręcenia bezdyskusyjnych majstersztyków takich jak Forrest Gump i Listy Schindlera, nie mówiąc już o podobnych próbach wykorzystania swojego potencjału w animacjach - to zbieżne ścieżki i analogiczne spojrzenie na filmową fakturę. Dostrzegam też rzecz jasna, iż obrazy tych twórców mają w sobie na tyle sporo cech immanentnych dla każdego z nich z osobna, że nie sposób pomylić ich charakterystycznych stylów. Jednak filozofia produkowania spektakularnych hollywoodzkich super produkcji łączących w sobie rozmach realizatorski z wartościowym przesłaniem bliźniacza. Tym razem jednak w moim subiektywnym przekonaniu Zemeckis zdystansował Spielberga i w odróżnieniu od starszego kolegi zaskoczył bardzo pozytywnie. The Walk pomimo że jest filmem przewidywalnym, bo historia Philippe'a Petit raczej większości znana za sprawą oscarowego dokumentu z 2008-ego roku, to trzyma w napięciu od początku do finału. Udało się zaangażowanym fachowcom stworzyć obraz, który potrafił oddać w sporym natężeniu ekscytację jaka towarzyszyła bohaterowi i jego kompanom oraz co ważne przenieść ją na widza (mówię o sobie :)) w takim stopniu, że daje się on ponieść tej historii, a czas przed ekranem przelatuje w mgnieniu oka. Sekret tkwi w dużej dynamice akcji, pozytywnej nadpobudliwości postaci granej przez Josepha Gordon-Levitta, nieprzeszarżowanemu aktorstwu oraz poczuciu humoru - swoistej świeżości i soczystości owocu ich pracy. Te walory dopełniane rozmaitą paletą muzycznych barw, od jazzu, swingu poprzez funky rock aż po dzieło klasyczne i podbarwione przekonującymi naturalnością efektami specjalnymi tworzą rozrywkę spójną i pozbawioną mdłych zagrywek pod publiczkę. I nawet jeżeli nie jest to dzieło wybitne bo precyzyjna może nieco czepialska analiza dostarczyłaby materiału do krytyki, to i tak zasługuje szczególnie w kontekście ostatniej wpadki Spielberga na komplementy. Bawiłem się bardzo dobrze, seans absolutnie mnie nie zmęczył, a finałowa sekwencja mimo, że przecież byłem przygotowany na taki przebieg zdarzeń wprowadziła mnie w stan zachwytu i zapierała przez kilkanaście minut permanentnie dech w piersi. Przyznaje, że nie spodziewałem się aż tak doskonale przygotowanej kinowej przygody.

Drukuj