Dekada niemal minęła pomiędzy dwoma albumami, dokładnie dziewięć lat od czasu kiedy za sprawą The
Gathering ekipa gwiazd kierowana przez Erica Petresona na scenie brutalnego thrashu
pozamiatała. To rozdanie było perfekcyjne i w moim subiektywnym przekonaniu
stało się krążkiem kultowym na równi z kultowym slayerowskim Seasons in the Abyss. To jednak był już w 2008 roku zupełnie inny zespół –
przetasowania w składzie, odejście po jednorazowym epizodzie Lombardo,
DiGiorgio i dłuższym Murphy’ego, a w ich miejsce powrót dwóch muzyków z klasycznego składu na
czele z wracającym po długoletniej rejteradzie Alexem Scolnickiem. To czuć
na The Formation of Damnation, chociaż początek z epickim intro, a potem butem
prosto w potylicę za sprawą Than Meets the Eye daje jednoznaczne skojarzenia z
The Gathering. Dalej już następuje przemieszanie surowej brutalności a' la long
z 1999 roku z bardziej melodyjnym obliczem sygnowanym gitarowymi popisami
Scolnicka. Taki The Evil Has Landed wyryczany z potworną mocą i okraszony
piskliwa solówką, tytułowy wałek z morderczym tempem, rwanymi riffami,
histerycznym skandowaniem na modłę death metalowych gardłowych i Persecuted
Won’t Forgot z gitarowo-perkusyjną sieczką. One sąsiadują z chwytliwymi
nawiązaniami do twórczości Testamentu z lat osiemdziesiątych - numerami Dangers of the Faith, Killing Season, Henchmen Ride, Afterlife i F.E.A.R. Im
dalej w las tym bardziej melodyjnie i jak na standardy względnie brutalnego
thrashu chwytliwie, aż do zamykającego program płyty, zakręconym motywem basu
prowadzonego Leave Me Forever. Kilka ładnych lat oczekiwania na następcę The
Gathering i produkt finalnie otrzymany wysoki poziom utrzymywał i nadal dzisiaj utrzymuje, chociaż
dorównać poziomem poprzedniczce nie jest w stanie. W sumie to ówcześnie nawet
nie liczyłem na podobną petardę do tej zaserwowanej pod koniec XX wieku. Prawdę
mówiąc The Formation of Damnation zaskoczył mnie bardzo pozytywnie, bo to
cholernie solidny materiał, może pozbawiony pierwiastka wyjątkowości ale bogaty w
ciekawe aranżacje i przede wszystkim mocne i intrygujące riffowanie z kruszącym
mury wokalem Chucka Billy’ego. Wtedy jeszcze tego ryku wściekłego niedźwiedzia
lub rozjuszonego bizona było sporo – na kolejnym jednak longu proporcje zostały
zamienione i częściej słyszalne były klasyczne zaśpiewy. Nie ukrywam, że
zdecydowanie wolę te brutalniejsze popisy Indianina z plemienia Pomo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz