piątek, 1 stycznia 2016

The Walk / Sięgając chmur (2015) - Robert Zemeckis




A to ci niespodzianka, zdziwienie spore, tym bardziej że ostatnie produkcje Zemeckisa raczej tendencję spadkową bądź najwyżej utrzymywanie poziomu li tylko poprawnego sygnalizowały. Dodatkowo w moim przekonaniu rozczarowujące Bridge of Spies Spielberga apetytu na kino spod ręki legendarnych hollywoodzkich speców od ambitnej ale nadal rozrywki nie zaostrzało. To stawianie na jednej półce kinowej formuły Zemeckisa i Spielberga celowe, bo pomiędzy nimi we współpracy rywalizacja od lat była wyczuwalna, a sukcesy odnoszone za sprawą konkretnych tytułów, to często mniej więcej te same lata. Tak było w przypadku wykreowania gwiazd popkultury, odpowiednio Marty’ego McFly’a i Indiany Jonesa, czy nakręcenia bezdyskusyjnych majstersztyków takich jak Forrest Gump i Listy Schindlera, nie mówiąc już o podobnych próbach wykorzystania swojego potencjału w animacjach - to zbieżne ścieżki i analogiczne spojrzenie na filmową fakturę. Dostrzegam też rzecz jasna, iż obrazy tych twórców mają w sobie na tyle sporo cech immanentnych dla każdego z nich z osobna, że nie sposób pomylić ich charakterystycznych stylów. Jednak filozofia produkowania spektakularnych hollywoodzkich super produkcji łączących w sobie rozmach realizatorski z wartościowym przesłaniem bliźniacza. Tym razem jednak w moim subiektywnym przekonaniu Zemeckis zdystansował Spielberga i w odróżnieniu od starszego kolegi zaskoczył bardzo pozytywnie. The Walk pomimo że jest filmem przewidywalnym, bo historia Philippe'a Petit raczej większości znana za sprawą oscarowego dokumentu z 2008-ego roku, to trzyma w napięciu od początku do finału. Udało się zaangażowanym fachowcom stworzyć obraz, który potrafił oddać w sporym natężeniu ekscytację jaka towarzyszyła bohaterowi i jego kompanom oraz co ważne przenieść ją na widza (mówię o sobie :)) w takim stopniu, że daje się on ponieść tej historii, a czas przed ekranem przelatuje w mgnieniu oka. Sekret tkwi w dużej dynamice akcji, pozytywnej nadpobudliwości postaci granej przez Josepha Gordon-Levitta, nieprzeszarżowanemu aktorstwu oraz poczuciu humoru - swoistej świeżości i soczystości owocu ich pracy. Te walory dopełniane rozmaitą paletą muzycznych barw, od jazzu, swingu poprzez funky rock aż po dzieło klasyczne i podbarwione przekonującymi naturalnością efektami specjalnymi tworzą rozrywkę spójną i pozbawioną mdłych zagrywek pod publiczkę. I nawet jeżeli nie jest to dzieło wybitne bo precyzyjna może nieco czepialska analiza dostarczyłaby materiału do krytyki, to i tak zasługuje szczególnie w kontekście ostatniej wpadki Spielberga na komplementy. Bawiłem się bardzo dobrze, seans absolutnie mnie nie zmęczył, a finałowa sekwencja mimo, że przecież byłem przygotowany na taki przebieg zdarzeń wprowadziła mnie w stan zachwytu i zapierała przez kilkanaście minut permanentnie dech w piersi. Przyznaje, że nie spodziewałem się aż tak doskonale przygotowanej kinowej przygody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj