czwartek, 7 stycznia 2016

Covenant - Nexus Polaris (1998)




To mój sentymentalny powrót do wieku późno pacholęcego, bo chłopiec z dwiema dyszkami na karku nadal gówniarzem był, tyle że przekonanym o swojej względnej (zrozumiałe) bądź bezwzględnej (niezrozumiałe) dojrzałości. To oczywiście kwestia perspektywy, punktu widzenia związanego ściśle z miejscem spoczynku (używając eufemizmu) pupy w konkretnym przedziale czasu. :) Wtedy to pomimo, że mocno zafascynowany rockiem lat dziewięćdziesiątych byłem, to gdzieś pomiędzy albumami Faith No More, a Soundgarden pierwsze kontakty ze sceną nieco bardziej ekstremalną i awangardową inicjowałem. Zapoznanie się z efemerydami w rodzaju Arcturus, Mundamus Imperium czy będącym tematem tych nostalgicznych rozważań Covenant przyznaje ówcześnie niezłego fermentu w mej świadomości dokonało. Było to przeżycie dość niezwykłe – intensywne i finezyjne zdecydowanie, ale i na swój ograniczony nieco sposób brutalne. Była to hybryda interesująca, a nawet intrygująca, bo zupełnie świeża. Aranżacyjnie wypasiona, z rozmachem i wyobraźnią, niczym symfonia na wiosła, bębny i klawisze. Rozumiem iż to zdanie zabrzmiało z dzisiejszej perspektywy nieco komicznie, bo nazywanie symfonią melodyjek zagranych na parapecie to płaski żart, inaczej suchar. Taka to jednak wtedy była specyficzna rzeczywistość, że grupy metalowe wkraczające na tereny pseudo klasyczne często bezrefleksyjnie i z brakiem jakiegokolwiek dystansu czy krytyki określane były jako wyrafinowane, a efekty ich pracy nazywano sztuką przez sporych rozmiarów S. Nikt i nic jednak nie weryfikuje sądów równie skutecznie jak czas i z obecnej perspektywy doświadczeń związanych z ewolucją gatunku umownie metalem nazywanym ten czasookres i jego muzyczne osiągnięcia nieco kiczem zajeżdżają. Nie jest to jednak w moim subiektywnym poczuciu tak oczywiste w przypadku Nexus Polaris, bo będąc złośliwym to pośmiać ewentualnie pokręcić ze znawstwem wąsem można, ale wznosząc się ponad uprzedzenia czy przepracowując efektywnie wiele ślepych uliczek, godząc się z popełnianą naturalnie błędną nawigacją z czasów młodzieńczych i uznając wreszcie prym zdrowego rozsądku, racjonalności nad emocjami to (i tu pauza, zawieszenie głosu chwilowe) trzeba stwierdzić, że co następuje. Warsztatowo, nienaganne wręcz wirtuozerskie solówki instrumentalistów zachwycają - szczególnie perkusyjne łamańce, może nie tak intensywne jak w ultra technicznych gatunkach, ale jednak wymagające sporej biegłości. Niebanalne aranżacje, sięgające różnobiegunowych inspiracji – od wspomnianego pseudo symfonicznego rozbuchania, poprzez art czy progresywno-rockowe odjazdy do prymitywnej black metalowej surowizny. Klimat jest zaprawdę frapujący, abstrakcyjne obrazy w świadomości przywołujący - to przez elektronikę potraktowaną jako priorytet na równi z klasycznym instrumentarium rockowym. To dźwięki na tyle elastyczne, iż kwadratowej maniery unikają. Pomysłowo zespolone i okraszone mnogością wokalnych rozwiązań, ekspresji unikatowej korzystającej nie tylko ze standardowego blackowego skrzeku ale i specyficznego rodzaju melodeklamacji i żeńskich wysokich zaśpiewów w chóralnej manierze. Jest w tej muzyce magnetyzm i chwytliwość o znaczącym natężeniu – ambicja i nieskrępowana wyobraźnia, a to cechy, które nawet niemal po dwóch dekadach od premiery walorów jej nie odbierają. Myślę że dałem powyżej do zrozumienia, iż mimo że na ten rozdział w mojej muzycznej edukacji nie patrzę dziś zbyt przychylnie i wielu z wykonawców i wiele z płyt z tych rejonów gatunkowych poczucie zawstydzenia na mojej twarzy wzbudza to akurat Nexus Polaris uznaję za wyjątek od reguły i cieszę się kiedy od czasu do czasu wraca do odsłuchu.

P.S. Tytułem archiwalnego porządku – to jednorazowy tak wyborny wyskok Norwegów. Ani wcześniejsze ani późniejsze ich produkcje nawet w ułamku jemu nie dorównują.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj