piątek, 30 kwietnia 2021

Katatonia - Discouraged Ones (1998)

 


Osłuchany metaluch-weteran powinien donosić, że już na Brave Murder Day Katatonia zaczęła natychmiast wyrastać ze stylu w jakim na początku lat 90-tych debiutowała. Jednak tak konkretnie, krokiem zdecydowanym (i tu pytanie potrzebnie czy niepotrzebnie ;)) ku zmianom radykalnym się skierowała właśnie na Discouraged Ones - zaledwie w pięć lat po surowym Dance of December Souls. Renkse poszedł wówczas już na całego w czyste wokale, a kompozycje strukturalnie już charakterystycznie zapętlały się w transowe formy. Równomierna praca sekcji rytmicznej i zwiększanie lub obniżanie tonacji - innymi słowy nic wyszukanego, czasem nawet wręcz monotonnego Katatonia grała - ale jak pamiętam, wówczas dla młodziana o smętnej ekstrawertyczności i oddającego się dojrzewającej równomiernie pasji odpływania do własnego wnętrza, był to strzał muzyczny w "10". Dlatego też dzisiaj mój odbiór Discouraged Ones jest wciąż tak mocno "obciążony" i uwarunkowany okolicznościami pierwotnego poznania. Nie ma zatem mowy bym skupiał się na jego słabościach powiązanych wprost z małą atrakcyjnością osłuchanej formuły, kosztem przecież najistotniejszej dla mnie wówczas i współcześnie w chwilach sentymentalnych wycieczek do przeszłości, przejmującej hipnotycznej nastrojowości tych jedenastu pomnikowych kompozycji.

czwartek, 29 kwietnia 2021

Mustasch - Powerhouse (2005)

 


Za ciosem oo premierze RatSafari Mustasch poszli i całkiem sprawnie już po niecałych dwóch latach "złoty" następca tego "zielonego" na rynku zaistniał. Nie była to wówczas nawet najmniejszym stopniu praca pod ogromnym ciśnieniem, bowiem nowe numery przygotowano raz naturalnie podążając wyznaczonym wcześniej szlakiem, po drugie jak się okazuje z tercetu w którego skład wchodzi tutaj opisywana plus dwie wcześniejsze płyty, żadna nie wychodzi poza szereg, ani w konfrontacji z innymi nie stanowiła powodu do zmartwienia w kwestii jakości. Powerhouse to pełny żaru album, w którym witalna energia rock'n'rolla fantastycznie współistnieje ze stonerowym bujaniem, jednocześnie znakomicie korespondując z ówczesnym zapotrzebowaniem na pustynna nutę, paradoksalnie z dalekiej Skandynawii. :) Ktoś by rzekł że w te stonery to tylko Jankesi tak potrafią i by się typ głoszący tego rodzaju przekonania srogo zaskoczył, gdyby wyżej wymieniony tercet albumów Szwedów skonsumował. Poczułby wtedy że to może nie ta hipnotyzująca transowa aura co Kyuss i nie ten zblazowany luz, który wszyscy stonerowi amerykańce w krążki wbijali, ale z pewnością ze szczęką zbieraną z gleby poczułby, że to jednak wikingowie potrafią energetyzującym riffem podbrudek skopać nie gorzej, a często nawet lepiej niż wspomnieni Jankesi czy ich najwięksi rywale w osobach rubasznych Brytoli. A jeżeli miałbym wymieniać swoich faworytów z niniejszej genialnej płyty, to musiałbym tu zasugerować sobie wypisanie wszystkich możliwych indeksów - tak to hardrockowo-stonerowe dzieło szanuję. Poza tym też, jak ma się w składzie gardłowego który potrafi grzmotem w głosie kruszyć głazy i jeszcze w zaśpiewie nostalgicznie pomiziać serduszko manierą a'la Ian Astbury, to nie wypada tego waloru spierdolić. Tak myślałem do momentu od którego Mustasch postanowił zamiast bujać tuningowaną po szwedzku amerykańszczyzną, nudzić kwadratowym teutońskim heavy rockiem. Po prostu kurwa fuck!

wtorek, 27 kwietnia 2021

Dreamland / Wyśniony świat (2019) - Miles Joris-Peyrafitte

 

Zaskakująco witalnie opowiedziana i ciekawie sfilmowana nieszczęśliwa historia miłosna, postaci których losy skrzyżował przypadek, a dalej w wir dramatu pchnęły podobne życiowe zawirowania i wpierw jednostronna, a w finale już obustronna fascynacja. Historia niby wtórna, bo przypominająca poniekąd naturalnie przypadek Bonnie i Clyde’a, lecz mimo że to nic oszałamiająco nowego, to zrobiono z tej opowieści naprawdę atrakcyjną narracyjnie oraz dla oczu i serca produkcję. Niby tutaj klasyczny szlif warsztatowy główny kurs wyznacza, ale jednak montaż intensyfikuje napięcie, klimat niepokojących zdjęć i scenografia dopieszcza wymiar estetyczny, a nad wszystkim unosi się duch gęstniejącego z każdą minutą, osadzonego w prowincjonalnej Ameryce lat trzydziestych XX wieku thrillera. Stąd film młodego i jak przekonuje obiecującego reżysera wciąga i trudno się tej historii oprzeć, szczególnie kiedy jest się pozbawionym odporności na  romantyczne kino a’la gangsterskie. Innymi słowy, miałem wbrew słabemu wrażeniu po zapoznaniu się  z plakatem jednak nadzieję że będzie dobrze, a okazało się że było nawet bardzo dobrze, a pod względem wizualnym, to bezdyskusyjnie wielce efektownie.  

poniedziałek, 26 kwietnia 2021

Prometheus / Prometeusz (2012) - Ridley Scott

 

Technicznie i wizualnie wysoka klasa, nie uznam jednak że lepiej wtedy było niż w przypadku Covenant wyszło - poziom to porównywalny. Tym bardziej z żadnym większym ciśnieniem czy zaskoczeniem - w dodatku nowa seria jednak bez tej magii i w odbiorze młodzieńczej ekscytacji, jaka ikonicznej pierwszej odsłonie czterech epizodów Obcego towarzyszyła. Pomysł, inspiracja i intencje ciekawe, ale gdzieś po drodze zagubił się właściwy sens i chyba jednak zbytnie filozofowanie, zobrazowane płytką, w znaczeniu przewidywalnie schematyczną narracją sprowadziły kultowy świat do poziomu wyłącznie nabijacza kabzy producentom i miziania megalomańskiej ambicji Ridley’a Scotta. Można oczywiście wypełnić ten szmat czasu pomiędzy czasem akcji Prometeusza i Ósmego pasażera Nostromo jeszcze wieloma próbami zagospodarowywania otwartego pola, ale chyba już casus kolejnej z 2017-ego roku części dał do zrozumienia że konwencja to się wyczerpała. W moim przekonaniu można było zrobić to zdecydowanie oryginalniej i efektywniej połączyć paranaukowo-filozoficzną "genealogię" z rozbudowanym kinem akcji. Jest jednak jak jest, wyszło według przyjętej koncepcji całkiem poprawnie/przyzwoicie. Szkoda jednako że szablonowo, więc nie ma się czym podniecać, a można jedynie spędzić rozrywkowo czas przed telewizorem, kiedy akurat nic bardziej zajmującego nadawcy nie proponują. Tak ja przynajmniej swego czasu uczyniłem. :)

niedziela, 25 kwietnia 2021

Every Breath You Take / Każdy twój oddech (2021) - Vaughn Stein

 

W przeciągu dwóch, może trzech ostatnich tygodni notuje wysyp filmów z moim faworyzowanym młodszym Affleckiem w obsadzie. Nie ukrywam że do zainteresowania tym tytułem przyczynił się decydująco aktor wyżej wymieniony, bo poza jego udziałem nic więcej magnesem nie mogę uznać. Jak się okazuje, co do kreacji Afflecka szału nie ma, ale i poza poziom bardzo dobry oczywiście on nie schodzi. Problem chyba w tym że korzystniej wypaść nie mógł, więcej ponad to co zobaczyłem z roli wycisnąć szans nie miał, gdyż warunki scenariuszowe i sama realizacyjnie licha formuła gatunkowa rozwinąć skrzydeł mu nie pozwoliły. Mimo iż klimat mrocznego dreszczowca mógłby z powodzeniem w fabułę pomóc się wkręcić, to reżyser tak tu nużąco narrację prowadzi że wiszące gęste napięcie nie przekłada się wcale na oczekiwaną ekscytację. Nuda i sztampa, szablon i męcząca nijakość, a usiłowania zaciekawienia to raczej tylko puste gesty bezradności. Liczyłem na coś zdecydowanie bardziej frapującego niż tylko schematyczną zagadkę z kwadratową emocjonalnością postaci. Oczekiwałem przecież właśnie emocji, a nie słabo sprzedanej quasi tajemnicy w której z daleka czuć z psychopatą twista - a to uznaje za oczywistość nie do wybaczenia. Przynajmniej nie w takiej praktycznie miałkiej formule, opierającej teoretycznie wedle najlepszych standardów gatunkowych swą świeżość i atrakcyjność na bombowych zaskoczeniach.

środa, 21 kwietnia 2021

The Joy Formidable - Aaarth (2018)

 


The Joy Formidable sroce spod ogona to nie wypadli i przy okazji nagrywając bardzo fajny krążek zasługują też na uznanie w kwestii wyboru szyldu. :) Zanim na rynek z Aaarth trafili, już ich trzy krążki światło dzienne zdążyć ujrzały, a wspomniany szyld zainstalował się w świadomości całkiem sporej grupy fanów, budując im popularność na tyle okazałą że promocja nadchodzącego pewnie wkrótce następcy Aaarth, za pośrednictwem świetnego numeru (patrzcie i słuchajcie Into the Blue) skutecznie moją uwagę przyciągnęła - jestem wdzięczny Panie JUTIUBIE! Zapraszali ich już uznani radiowcy, sporo pewnie też im zawdzięczają, ale gdyby dźwięki były lipne, to nawet wytrawny promotor mógłby rzucić rękawice - chyba że gadamy o marnym kolorowym popie. :) Tak czy inaczej w obrębie gatunkowym w jakim Walijczycy się obracają nie ma miejsca na popelinę, tu albo gra się wyśmienicie i uznanie miłośników gatunku zdobywa, albo znika z orbity zainteresowania ich wyszukanych gustów. Z czym przyszli na starcie nie wiem, jestem obecnie wyłącznie na etapie pierwotnego rozczytywania bieżącego krążka i nie ma mowy bym porównywał ważąc zalety i wady w jakimkolwiek układzie odniesienia. Tu i teraz wyłącznie o Aaarth. Słychać w nucie tercetu że lekcje ze znajomości współczesnego rocka odrobili i nie będę się spierał że ich autorska nuta jest kosmicznie oryginalna i osobna, bo też trudno o całkowite zaskoczenie w stylistycznej formule, którą od lat mainstream popowy pożera i na szczęście pożreć nie może. Ufff! Co kluczowe w kompozycjach The Joy Formidable (lubię ten szyld, lubię) to symptomatyczne w obecnym (niekoniecznie szeroko popularnym rocku alternatywnym, który łączy w całkiem surowych aranżacjach ciekawe pomysły), wykorzystanie tzw transowego hi-lo, budującego klimat napięcia i fantastycznie ambitną chwytliwość wyostrzającego. W kontekście sceny Walijczycy nie są też zjawiskiem wybitnym, ani nie idą w proste rozwiązania, gdyż pasja jaka w ich zaangażowaniu emocjonalnym wyczuwalna, to ani wirtuozerskie ogarnięcie, ani szablonowy cynizm. Grają to co doskonale czują i mnie akurat zachwycają na Aaarth  malowniczymi dźwiękowymi pejzażami w hipnotycznych tonacjach intensywnych uczuć. Mają pomysł na siebie i kapitalny zmysł do konstruowania atmosfery lekkiej psychodelii - w oparciu o udramatyzowane tematy i wtłoczonej w wyspiarski shoegaze czy inny szeroko pojmowaną estetykę indie.  Mam takie obrazowe jeszcze skojarzenie, że z Aaarth się kapitalnie wiruje i mnie się w tym uniesieniu bardzo podoba, więc z niecierpliwością będę czekał na następcę Aaarth i sprawdzał stopniowo czego byli warci przed wydaniem tegoż. 

P.S. Dodatkowy plus za bajeczną okładkę. Ją też lubię. :)

wtorek, 20 kwietnia 2021

Palm Springs (2020) - Max Barbakow

 



Skonstruowany na patencie pętli czasowej, przez co nasuwający naturalnie skojarzenia z Dniem Świstaka, ale poprzez swój charakter dość odległy od tego co przed laty zaproponował Harold Ramis. Palm Springs to zdecydowanie nowocześnie formalnie spostrzegane kino i zupełnie współczesne podejście do dalekiej od głupkowatości komedii, w której kwestie fantasy (chyba tak powinienem to nazwać, gdyby nie były podszyte twardą fizyką :)) fajnie współegzystują z ambitnymi ale wciąż rozrywkowymi egzystencjalnymi rozkminami, poniekąd również zabawą popkulturowymi odniesieniami oraz (już nie poniekąd) romantycznym wątkiem kluczowym. Ma to sens i przyznaje od początku wciąga, więc nudy nie ma się powodu obawiać, jak i trucia dupy jakąś pseudointelektualną retoryką także. To świetna bezpretensjonalna frajda, z wyśmienitym ironicznym humorem, wzbudzającymi nieumiarkowaną sympatię bohaterami (kto by tak nie chciał jak oni ;)), przednim spontanicznym aktorstwem i radośnie zuchwałą konwencją, która oczywiście nie wszystkim musi przypaść do gustu i jak w międzyczasie się przekonałem rzeczywiście nie wszystkich w jednakowo radosny sposób do entuzjastycznych opinii zachęciła. Ale ja mam to gdzieś, ja jestem zachwycony. Wszystko, kropa. :)

P.S. Przed seansem osobnicy z kijami w d**** obowiązkowo się ich pozbywają, albo inaczej szerokim łukiem tą STRASZLIWIE NIEPORAWNĄ amerykańską produkcyjkę omijają, gdyż kije w d**** mają to do siebie że są albo ich nie ma - jak są to tkwią w d***** właścicieli nieusuwalnie. Żeby mi tu pretensji od tych tak specyficznie usztywnionych nie było!

poniedziałek, 19 kwietnia 2021

Greta Van Fleet - The Battle at Garden's Gate (2021)

 


Greta Van Fleet rozdział drugi, czyli jak to po debiucie okrzyknietym reinkarnacją Led Zeppelin należy pójść za ciosem, aby nie tylko siłą potężnej promocji zasłuzyć sobie na powyższą opinię. :) Powoli jednak, powoli! To zdanie wstępne nie jest stanowczym faktów poparciem, ani też daleko mu do zaprzeczania szlachetnym inspiracjom jakie w muzyce Grety bezdyskusyjnie istnieją. Widzę że pozwoliłem sobie kilka lat wstecz (do archiwum bloga teraz właśnie zerkając) napisać o debiucie smarkatych Amerykanów tyle nieprzychylnego co dobrego, a chyba zamiast mierzić mnie wówczas ich nuta, to strasznie irytował mnie ten ogromny (nie proporcjonalny do poziomu osiągnięć) szum medialny wokół Grety. Pamiętam doskonale (kituje że musiałem w archiwum poszperać), iż mocno we mnie te dwie kwestie buzowały, bo muzyka była bardzo ok, wokal specyficzny jednak przez wzgląd na brzmienie ciekawy, a tylko cholera nie potrafiłem sobie scenicznego wdzięku młodego Planta zestawić z wdziękiem młodego Josha Kiszki, aby przy tym nie parsknąć zdrowo śmiechem. Dzisiaj wokalista Grety nieco zmężniał, ale walorów fizycznych Planta nigdy niestety nie będzie miał możliwości skopiować, a w dodatku niby ten jego ruch jest typowo hard rockowy, ale mam zerkając na promocyjne klipy poczucie braku naturalnej pewności siebie. Może błądzę, ale nie byłbym zaskoczony gdyby odzew ze strony rockowych fanów względem jego prezencji, gdzieś chłopaka odrobinę usztywnił - a w estetyce rockowej to nie do przyjęcia. Tyle pokrótce o kwestiach mniej istotnych, a teraz czas napisać coś naprawdę merytorycznego! :) The Battle at Garden's Gate jest (podkreślam) w moim subiektywnym odczuciu genialnie wyprodukowanym albumem, chwilami "rockopodobnym", tak samo jak momentami z krwi i kości prawdziwą śmietanką stylistyczną. Gdzieś brak mi w niej szaleństwa, a dynamika sekcji rytmicznej nie staje na wysokości zadania tak znakomicie jak czyni to zarówno gitarzysta i klawiszowiec. Solówki są fantastyczne i w wielu fragmentach (to akurat powoduje u mnie ambiwalentne odczucia) jakby żywcem bazujące na klasykach ołowianego sterowca - usłyszy to każdy komu słoń na ucho nie nadepnął i kto w swoim życiu chociaż kilkukrotnie cztery startowe krążki ekipy Planta i Page'a przesłuchał. Instrumentalne popisy są świetne, ale nie swoje, a ja chyba oczekiwałem iż na dwójce to chłopaki poszukają własnej tożsamości, a okazuje się że nie taki cel im chyba przyświecał - tudzież chcieli inaczej, a wyszło jak wyszło, bo we krwi Zeppelinów mają. Innymi słowy (w ogólności, w kierunku podsumowania) stwierdzam że trzy promocyjne single wbiły mi się swoim hymnicznym sznytem w łeb i siedzą już tam pod kopuła głęboko. Natomiast resztę kompozycji konsekwentnie od kilku dni zgłębiam i z każdym kolejnym odsłuchem dochodzę do przekonania, iż mają w sobie znacznie więcej niżby ich chwytliwa od startu charakterystyka o nich mówiła. Nie mówi ona o nich wszystkiego, mam coraz większą pewność - a jeśli miałbym na ten moment pośród nich wskazywać swojego faworyta, to jest nim Built by Nations - numer tak zeppelinowy, jak tylko zeppelinowo potrafią zagrać. W każdym detalu czerpiący z bogactwa inspiracyjnego, a nawet odważę się napisać, że powielający patenty nuta w nutę. Jednak mimo tego epigoństwa zwyczajnie fantastycznie brzmiący i tak pięknie umieszczający archaiczną estetykę w trzeciej dekadzie XXI wieku, że ja się wzruszyłem. Szczególnie gdy cała estetyka The Battle at Garden's Gate oparta jest na poszukiwanie muzycznych poruszeń. Numery ją wypełniające bowiem kapitalnie żenią epickość i biegłość instrumentalną (stawiam uparcie na gitarę i klawisz), a w efekcie dają mi to czego akurat bardziej przeze mnie cenione gwiazdy dzisiejszego retro rocka czasem skąpią udając się z bluesującym rockiem w stronę stonera. A ja jestem wrażliwy, ja nawet jestem tak wrażliwy że głos tego brata dwóch innych braci, co tu śpiewa poprzez dusze do serca potrafię przytulić i się emocjonować, wzruszać, emocjonować, wzruszać, album w odtwarzaczu zapętlając. :)

P.S. Właśnie odświeżyłem Anthem of the Peaceful Army i potwierdzam co powyżej, uznając nielogicznie, że nie rozumiem po co się wówczas ich tak czepiałem. 

niedziela, 18 kwietnia 2021

Pirates / Piraci (1986) - Roman Polański

 

Polański ejtisowy, to już wówczas pełną mordą poważny reżyser, a nawet już klasyk, bowiem z ogromnym dorobkiem doświadczenia/obycia, doceniony festiwalowo i ze statusem względnego innowatora. Mógł więc sobie pozwolić na więcej fantazji, czyli zabawę gatunkami i na stylistycznej wyobraźni popuszczenie wodzy. Zrobił wtedy film jednocześnie groteskowy i chyba też gdzieś pod zabawną powłoką ambitny. Kiedy jako smarkacz Piratów w kinie widziałem, to z tej dojrzałej strony zachwycony być nie mogłem, chyba że wrażenie na mnie wyłącznie jego „przekomiczny” (spożywanie szczura) charakter robił, bo o odszukiwaniu bystrych wtrętów i aluzji mowy być wówczas nie mogło. Pamiętałem więc Piratów tylko z tej perspektywy i kiedy po mnóstwie lat odświeżyłem tytuł, to jestem zaskoczony, że sporo w tej zabawie estetyką marynistycznego kina wyraźnych odniesień do sytuacji politycznej bloku środkowo-wschodnioeuropejskiego, a dokładnie (poczytałem, oczy mi się otworzyły) do bolszewickiej rewolucji. To chyba nie przypadek że kapitan nazywa się Red, dalej dwa piszczele z pirackiej flagi kojarzą się sierpem i młotem, a sama flaga w promieniach słońca przybiera odcień karmazynowy. Daleko to idąca interpretacja, ale też nie żaden rzut kulą w płot. Jeśli profesjonalna krytyka podobnie pisze, a sam Polański nie zaprzecza, to jest podstawa bym przepisywał podobne tej interpretacyjne mądrości. :) W moich oczach jednak najważniejsze w tym nie do końca docenionym klasyku tkwi w relacjach głównych bohaterów i kapitalnej kreacji Waltera Matthau, który posiadając w zawodowym dorobku całą galerię ciekawych postaci, mnie na zawsze w pierwszej kolejności będzie się kojarzył z jednonogim kapitan Thomasem Bartholomew Redem. Poza tym nawet jeśli wiele tu przerysowań, to kluczowego produkcyjnego rozmachu też nie brakuje, a muzyka z odpowiednią pompą przez orkiestrę zagrana towarzyszy każdej dynamicznej scenie. Ekscytująca ekranowa draka, mnóstwo zapadających w pamięć ujęć, również archaicznej z dzisiejszego punktu widzenia, a przez to romantycznej technicznej ekwilibrystyki oraz wprost nawiązanie do fantazją napędzanego kina przygodowego, jakim lata wcześniej w przypadku Nieustraszonych łowców wampirów mistrz raczył zaskoczoną krytykę poczęstować. Nawet jeśli nie do końca estetycznie moje zainteresowania, to nie powiem że nie doceniam klasy z jaką Polański się tutaj artystycznie zrealizował.

sobota, 17 kwietnia 2021

The Magnificent Seven / Siedmiu wspaniałych (2016) - Antoine Fuqua

 

Jeśli się porywa na legendarną klasykę to nie ma zmiłuj - więc albo idzie się na całość i choć to niezwykle trudne przyćmiewa oryginał, bądź częściowo uzyskuje się efekt lepszy, chociażby obecnymi możliwościami produkcyjnymi deklasując archaiczne środki pierwowzoru, albo tworzy ikonę na nowo, bądź bierze na klatę druzgocącą krytykę ze względu/bez względu na fakt czy jest uzasadniona. Jak pies do jeża podchodziłem więc do pracy wykonanej pod kierownictwem Antoine'a Fuqua, bo Siedmiu wspaniałych to cholera mimo pewnej banalności stwierdzenia złoto i kropka. Jednak biorąc pod uwagę że między innymi w przeszłości podobna westernowa sztuka powyżej opisana udała się między innymi Mangoldowi czy Coenom (pozdro kumatym :)), to w końcu sprawdziłem co nierówny częstokroć dotychczas reżyser klasykowi uczynił. Co nastąpiło już szybko zauważam i w miarę przystępnie próbuje wypunktować. Pierwsze na nie, to te twarze jakieś takie wymuskane zbytnio i obraz zbytnio obrobiony – w sumie cały w końcu Fuqua. :) Po pierwsze natomiast na tak to rozmach produkcyjny i wielka przygoda, która właściwie powinna być przygodą gigantyczną. Jest spektakularnie jak cholera, strzelaniny są takie że opad szczeny i nawet kilka razy myślałem że zginął wbrew zasadom ten dobry. :) Dalej fenomenalna kaskaderka i (smutek, smutek, smutek) poza tym nic szczególnego. Ale jak to ostatnio gdzieś przeczytałem, nie po to się chodzi do lasu by narzekać na drzewa, stąd zanim zdążę kolejne słabości wytykać to zamilknę. 

piątek, 16 kwietnia 2021

The Father / Ojciec (2020) - Florian Zeller

 

Autorski projekt Floriana Zellera, wspieranego przez Christophera Hamptona, z muzyką nie bagatela kogo bo  Ludovico Einaudi, czyli w przekonaniu nie tylko moim ale i eksperckim najbardziej uznanego obecnie europejskiego kompozytora muzyki filmowej. Ze wspaniałą obsadą i praktycznym wybornym aktorstwem święcącej swoje obecnie największe sukcesy Oliwią Colman i legendarnym Anthony'm Hopkinsem. Studium choroby Alzheimera tutaj tematem, wokół zespołu otępiennego fabuła osnuta. Jak przy odrobinie zadanego sobie wysiłku można u wiarygodnych źródeł doczytać, studium bardzo wyraziste, sugestywne, merytorycznie w punkt trafione. Kilka krótkich metaforycznych ujęć pomiędzy scenami, lecz większość to artystycznie cyzelowany, wymowny obraz konsekwencji choroby i powikłań w relacjach rodzinnych z nią dramatycznie powiązanych. Obraz głęboki rzeczowo, jak wspomniałem wybornie aktorsko zagrany i w dodatku niezwykle dopieszczony pod względem estetyki zdjęć. Wszystko co widzimy ma niemal miejsce wyłącznie w przestronnym londyńskim apartamencie, w którym przedmioty starannie dobrano, aby odtworzyć wiarygodny klimat inteligenckiego pochodzenia bohaterów. Jest po angielsku ceremonialnie, z użyciem wyrafinowanego słownictwa, dystyngowanych manier i pedantycznych wręcz manieryzmów, a one postawione świadomie w kontraście do zagubienia, pomieszanie zmysłów u którego podstaw zmiany w percepcji - zwidów, dziur w pamięci, kompletnego koszmaru utraty możliwości rozpoznawania rzeczywistości. Narastającego strachu w obliczu nieznanego, przynoszącego systematycznie kolejne splątane wątki i wspomnienia, dla wciąż próbującego racjonalizować szczególnie błyskotliwego umysłu. To co czyni film Zellera w układzie odniesienia innych podobne zagadnienia rozpatrujących produkcji wyjątkowym, to inna niż zazwyczaj perspektywa. Dotychczasowe obrazy najczęściej skupiały się wyłącznie na koszmarze najbliższych. Ten akurat równomiernie perspektywy miesza, choć z racji świeżości spojrzenia od wewnątrz umysłu osoby chorej, to ta druga naturalnie większą uwagę zaskarbia, czyniąc owocnie z klasycznego dramatu obyczajowego swoisty kameralny horror. 

czwartek, 15 kwietnia 2021

Fear Factory – Soul Of A New Machine (1992)

 


Istnieją tacy FF fani (i jest ich sporo), którzy całkowicie naturalnie uważają Soul Of A New Machine za najlepszą płytę ekipy Dino Cezaresa i Burtona C. Bella. Są to oczywiście osobnicy tkwiący w muzycznym świecie fabryki strachu od samego początku, zatem mnie absolutnie nie zaskakuje iż sam do zwolenników podobnych przekonań nie należę, bowiem jak zdecydowana większość fanów Amerykanów swoją przygodę z grzmotowładną nutą FF rozpocząłem wraz z premierą mega wówczas popularnej Demanufacture. Z tej perspektywy porównawczej nie wiąże mnie z debiutem tak mocna więź sentymentalno-nostalgiczna abym na jej drobne mankamenty nie był względnie krytycznie wyczulony. To jasne przecież, iż osadzenie dźwięków w czasie i konkretnych okolicznościach w gigantycznym stopniu może wpływać na więź emocjonalną, którą mam z dwójką, a z jedynką jej mi brak. Tym samym jednak nie napiszę więcej niż jednego słowa złego na zawartość Soul, bowiem oprócz mniej mocarnej produkcji i kompozycji o bardziej skromnym walorze przebojowym, to innych słabości względem Demanufacture nie dostrzegam. Chwytliwości tak intensywnej by sobie numery nucić tu brak, nie brak zaś wyobraźni, nie cierpią tym bardziej te kawałki na deficyt mocy, siły, energii, a instrumentalne motywy również nie pozbawione są świeżości, która to z pewnością na słuchacza wówczas już z nią mającego styczność mogła zrobić jeszcze bardziej gigantyczne wrażenie, niż kiedy ja dopiero po trzech latach oswajałem się z oryginalnym brzmieniem Fear Factory. Napisałem kiedyś, że z nu metalu ostało się kilka wielkich formacji i do nich zaliczyłem bezdyskusyjnie załogę fabryki. Teraz dopiszę tylko, że ze spuścizny pierwszej fali deathmetalowej wyrosło też kila znamienitych około deathowych formacji, do których przez pryzmat Soul Of A New Machine równie stanowczo Fear Factory zaliczam. Wyrastając z korzenia "śmierćmetalowego" zbudowali coś wielce własnego i nie ma mowy by historia gatunku ich w ten sposób nie zapamiętała, mimo że z każdym kolejnym krążkiem (przynajmniej przez kilka kolejnych lat) od fundamentu deathowego systematycznie się oddalali, kreując pośród nowoczesnego brzmienia początku nowego millenium, stylistykę która w większości dzisiaj jest dość osobliwie żenującym przykładem samozagłady na życzenie mainstreamowej popularności. Rzecz jasna FF obok Deftones nigdy w tą pułapkę pod względem artystycznym nie wpadły. Szanuję ja za to wybitnie obydwie te ikony!

środa, 14 kwietnia 2021

Le daim / Deerskin (2019) - Quentin Dupieux

 

Przyznaję, iż z dotychczasowych filmów Quentin Dupieux hmmm… no niewiele rozumiałem i były to zaiste doświadczenia dość kuriozalne, bo gość w fachowe  kino bawić się potrafi, lecz na ten swój oryginalny, mocno pokrętny sposób. Skubaniec mimo to daje radę, ogarnia tematy niecodziennie, lecz nawet w tak dziwaczniej konwencji udaje mu się przykuć uwagę, przy okazji utrzymując napięcie w rozwijanej fabule i nie wzbudzać przy tym uśmiechu zażenowania. Le Daim akurat zdaje się najmniej wystawiać widza na intelektualną próbę, a bardziej skupia się na samej abstrakcyjności niż zawiłości. To w zasadzie, gdyby nie dziwaczny wątek w scenariuszu pełnokrwisty thriller, korzystający bezceremonialnie z wielogatunkowych inspiracji i poważna metaforycznie, mimo że zwięzła rozprawa o naturze człowieka. Szanuję, ale z pełnym przekonaniem nie kupuje. Może kiedyś nakręci coś bardziej konwencjonalnego i zaskoczy w końcu swoich wielbicieli bardziej niż takich zdystansowanych pseudokrytyków mnie podobnych. Będę czekał życząc sobie wytrwałości w cierpliwości. 

P.S. Jeśli wlepiać wzrok wyłącznie w wizualne atuty, to one są i potrafią swoiście nieswoistą lub nieswoiście swoistą aurę wykreować, a siłą sprawczą dla wyrażenia mego uznania raz kolorystyka stawiająca na wyblakłe barwy, dwa scenografia jakby naszkicowana - zbudowana od niechcenia, a jednak dzięki prostocie estetycznej naturalnie korespondująca z zaskakująco nieskomplikowaną i dla kontrastu wyrazistą fabułą oraz kapitalnie aktorsko odnajdującym się w tym świecie Jeanem Dujardin. Natomiast co mi chciał tą opowieścią artysta powiedzieć to wiem, bez większego trudu się domyślam – po raz pierwszy w jego przypadku. Ale nie powiem, zostawię interpretację dla siebie. :)

wtorek, 13 kwietnia 2021

Soilwork - A Predator's Portrait (2001)

 


Czynnik błahy moje zainteresowanie nutą Soilwork wiele lat temu wzbudził. Kolaż z okładki, a potem dopiero sam kontakt z zawartością intrygująco zaprojektowanej i przyciągającej wzrok obwoluty A Predator's Portrait. W sumie to łatwo poszło, szybko z górki popędziłem, gdyż dźwięki wówczas przez Szwedów oferowane licowały z moim ówczesnym gustem muzycznym, a energetyczne metalowe granie z pewną (oczywiście nie nazbyt :)) melodyjną domieszką były nie tylko atrakcyjne dla ucha, ale też całkiem jak na nisze daleką od popkulturowej, wciąż popularne. Kiedy już przygotowany od roku 2001-ego zapoznawałem się systematycznie z kolejnymi albumami Soilwork, ten akurat zdecydowanie wyróżniał się zwiększonym proporcjonalnie udziałem agresywnych motywów, względem właśnie chwytliwej melodyjności. Spostrzegam go zatem jako pierwszy zwiastun zmian w kierunku nie tylko przystępności, ale też budowania własnego charakterystycznego brzmienia ekipy z Helsingborga. Klejące się do ucha, inaczej bezwzględnie atrakcyjne czyste zaśpiewy Björna Strida, świetne koszące riffy umelodyjniane tu i ówdzie oraz pełna zakrętasów dynamika i wszystko osadzone na fundamentach szkoły goeteborgskiej - niby według szablonu, a jednak jak na stylistykę oryginalnie. Niby niewielkie w podgatunku pole manewru, lecz w tym przypadku maksymalnie wykorzystane. Ponadto czas powstania powyższego krążka nie do końca taki różowy - bo w sumie początek lat dwutysięcznych był czasem kiedy pierwsza, a nawet druga fala tego rodzaju grania zaczynała się rozmywać i należało czym prędzej w inne rejony umykać, bądź na tyle ile możliwe jakością trzymać poziom, bądź właśnie swój własny sznyt w obrębie estetyki wypromować. Tak się stało, że szanując największe dokonania ojców założycieli z At The Gates, tudzież najtisowe albumy In Flames czy Dark Tranquillity, to ja do dzisiaj na bieżąco wyłącznie z Soilwork pozostałem. Tak samo interesując się ich dzisiejszymi produkcjami, jak z ochotą wracając na przykład do drapieżnego brzmienia A Predator's Portrait. 

poniedziałek, 12 kwietnia 2021

The Fearless Vampire Killers / Nieustraszeni pogromcy wampirów (1967) - Roman Polański



Ten film to pastiszowy crème de la crème, dzieło w swojej kategorii gatunkowej wyborne. Tak samo mocno bazujące w swojej formie na horrorach wytwórni Hammer, lub nawet może je inspirujące (nie mam szerokiej wiedzy, za gatunkiem nie szaleje), jak równie dobrze będące fundamentem późniejszego spojrzenia Francisa Forda Coppoli na historie hrabiego Draculi. Ten sznyt wizualny jest po prostu zjawiskowy, urzekający (i wszystkie tych określeń synonimy razem wzięte), a poczucie humoru jakim Polański tutaj się popisuje, to jakiś groteskowy Olimp dosłownie. Odjechany psychodeliczny trip, mistrzostwo świata w idealnym zbalansowaniu klasycznej quasi teatralnej formuły opartej na kartonowych dekoracjach, z pełnią wyobraźni i dobrego smaku estetycznego, wspartego dodatkowo puszczeniem oczka. Jestem zatem pod wrażeniem itp, ale nie czuję takiej sympatii jaka mogłaby wynikać z powyżej wyartykułowanych superlatyw, bowiem są one czysto obiektywne, gdyż nie stawiam formuły jajcarskiej nazbyt wysoko, więc tacy Pogromcy czy późniejsi Piraci Polańskiego nigdy nie będą przeze mnie uznani za najlepsze dokonania naszego Mistrza. Znacznie wyżej stawiam, bardziej cenię więc jego obrazy, które dalekie są od pajacowania i tak samo dzieła Coppoli subiektywnie nie jestem w stanie postawić na równi z Pogromcami. Ten nowszy to majstersztyk artystyczny, kapitalny także pod względem przenikliwej treści, natomiast ten starszy w moich oczach to wyłącznie dobra zabawa i fajne wrażenia sprowadzone przede wszystkim do urokliwie mrocznej scenografii, a poza tym trochę mniej niżbym wymagał - znaczy nie akurat to, w co gatunkowo celuję. Ot co!

P.S. Filmowe adaptacje radzieckich baśni z lat 60-ych – tak, tutaj też węszę inspiracji wizualnych dla pomysłu Polańskiego. :)

niedziela, 11 kwietnia 2021

Resistance / Niezłomni (2020) - Jonathan Jakubowicz

 

Nie posiadam wiedzy nazbyt szerokiej w temacie filmografii Jonathana Jakubowicza. Ograniczona ona do tej pory jedynie do naprawdę dobrego obrazu biograficznego o bokserskim mistrzu z Panamy. Film ten ogólnie był bardzo w porządku, ale brakło mu po pierwsze jakiejkolwiek oryginalności, po drugie przebojowo przejętego rynku. Produkcja była zwyczajnie sztampowa i tylko dzięki tematyce i świetnemu aktorstwo na dłużej rozpoznawalna. Toteż nieco się ociągałem, gdy nowy film reżysera miałem już w zasięgu, bowiem poprawności tylko się spodziewałem, a temat związany ściśle z holokaustem miał już tyle kinowych odsłon i to w skrajnie różnorodnym formacie (z kilkoma przełomowymi, wręcz wybitnymi dziełami na czele), że wymagania wywindowane na najwyższy poziom ten opór jeszcze mocniej zwiększały. Teraz gdy 120 minut projekcji za mną mogę napisać, że powstał film wzruszający, film poruszający i wstrząsający, ale też oczywisty i z pewnością ambitnego widza artystycznie nieprzekonujący. Nie powoduje to jednak że czas spędzony przed ekranem to czasu strata, bo wszelkie sposoby wizualnego uwrażliwiania, nawet poprzez powtarzalne wykorzystywanie wielokrotnie przemielonych treści, szczególnie gdy może to być praca wykonana dla widza wciąż kształtującego własną osobowość i gusta, wreszcie dopiero rozpoczynającego odkrywanie tajemnic historii Europy i świata ważna. Nie chcę przez to powiedzieć, że to tylko film dla widza względnie młodego, czy pozbawionego wysublimowanego gustu - to zwyczajnie obraz który z pewnością nie przejdzie do historii kinematografii, co nie oznacza że jego powstanie nie miało większego sensu. Powodów by powstał nie brakowało, a dwoma fundamentalnymi osoby Marcela Marceau i Klausa Barbie. Zatem z poczucia obowiązki dodaję że fabuła oparta została na biografii nie byle kogo, bowiem samego najsłynniejszego francuskiego mima, na którego życiowej drodze pojawił się kluczowy wątek nazizmu, nie tylko w postaci jednego z najkrwawszych zbrodniarzy hitlerowskich. Potwora w ludzkiej skórze, nazywanego rzeźnikiem Lyonu, którego życie zakończyło się dopiero w 1991 roku. Można by w tym miejscu zadać pytanie, skąd u Boga taka dla jego podłej egzystencji wyrozumiałość? Pytanie na które odpowiedź jest milczeniem. 

sobota, 10 kwietnia 2021

Our Friend / Przyjaciel domu (2019) - Gabriela Cowperthwaite

 

Mniej więcej 12 lat pełnego mniejszych trosk i większych wyzwań, ale jednak bardzo szczęśliwego małżeńskiego życia i w nim pojawiający się kompletnie znienacka poważny cios, który przynosi rozłożony w czasie dramat, zmieniając wypracowaną pomyślność w cierpienie. Ciepła opowieść oparta o autentyczne wydarzenia – historia o nieszczęściu które dotyka dotychczasowe szczęście, rozpisana na kilkanaście niechronologicznie przedstawionych lat, w których widz ze wzruszeniem i z nienaturalnie (biorąc pod rozwagę wyjściową tragedię) błogą przyjemnością obserwuje złożony z różnych zakrętów i prostych proces budowania niezwyklej relacji partnerskiej pomiędzy tytułowym przyjacielem rodziny, a czteroosobową rodziną. To obraz z gatunku tych ascetycznych pod względem formy i wykorzystania środków stylistycznych, a niezmiernie bogaty subtelnymi emocjami i prostymi uniwersalnymi prawdami o tym, co człowieka czyni spełnionym i jak to czerpanie energii z wzajemnego oddania i ciepła bliskich dusz może być brutalnie zaburzone chorobą - a pomimo przeżywanego cierpienia, to jednak nie odbiera kluczowej bliskości wspólnocie, a wręcz poprzez tak bolesne doświadczenie ją umacnia. Bowiem Przyjaceiel domu jest filmem jednocześnie pozytywnym i trudnym - wręcz momentami przygnębiającym, ale w gruncie rzeczy w całym swoim świadomym kształcie utrwalającym pierwszoplanową rolę optymizmu w codziennych potyczkach bohaterów z głębokim żalem i bólem. Optymizm i uparcie czerpana radość z życia – one wygrywają tą walkę dla dobra każdej z postaci z osobna, jak przede wszystkim dla wspólnoty razem. Choć życie brutalnego scenariusza nie zaprzestaje jej pisać.

P.S. Trochę w kilku kwestiach powyżej oszukuje, także pomijam jedną ważną psychologiczną istotę jego przesłania. Robię to, bowiem ten film jak prawdziwe życie, emocjonalnie kręci, zwodzi, daje i odbiera - wreszcie sprawdza cierpliwość i wytrzymałość. Czyni to jednak przejmująco i wzruszająco.

piątek, 9 kwietnia 2021

Sunnata - Burning in Heaven, Melting on Earth (2021)

 

Obserwuje tą ekipę niemal od kołyski, jeśli przyjąć za okres niemowlęcy czasy kiedy pod szyldem Satellite Beaver funkcjonowali. Uwagę przyciągnęli wtedy moją skutecznie i od tej pory nawet jeśli do częstego odsłuchu nie zawsze się przebijają, to nie wyobrażam sobie aby każdy kolejny materiał nie został chociaż kilkukrotnie obwąchany, a nawet jeśli okazuje się nader ciekawy, to przetrawiony skrupulatnie. Tak do tej pory było, że większych słabości na materiałach warszawskiej (mazowieckiej) ekipy nie dostrzegałem, a ciągła ewolucja muzycznej formuły dopingowała do wzmożonej uwagi. Cóżeż przynosi zatem czwarty długograj Sunnaty? Przynosi zasadniczo to czego można było się spodziewać, czyli jak sami w materiałach promocyjnych dają celnie do zrozumienia, zamkniętą w trzech kwadransach porcję szamańską atmosferą spowitego psychodelicznego doom-grunge’u. Rozpisanego na zaledwie sześć rozbudowanych kompozycji, w których rządzi i dzieli pielęgnowana od startu do finału atmosfera, stąd dodam nie bez przyczyny, że przymiotnik progresywny także można w charakterystyce tej nuty użyć, bowiem może brak tu wybitnych popisów instrumentalnych i solówek wielominutowych, ale progresywny rozwój tematów stanowi priorytet. Muzyka rośnie wprost proporcjonalnie do czasu trwania, dźwięki budują systematycznie i konsekwentnie napięcie, a wyczucie specyfiki stylistyki jest więcej niż tylko poprawnie zadowalające. Innymi słowy można przy utworach z Burning in Heaven, Melting on Earth odpłynąć, a jak słuchaczowi nie groźne ostrzejsze partie to nawet kapitalnie się zrelaksować - tudzież osobnik wybitnie na duchowość nastawiony wręcz oddać medytacji. Takie więc to granie które rytmem nie spiesznym w ogólności stoi i znakomicie wyraża za jego pośrednictwem melancholijne emocje. Ciszej, głośniej, sennie, a chwilami bardziej energetycznie, jednak powyżej stanów o średniej dynamice nie wychodząc. W sumie nie wiem czy mają na naszej rodzimej scenie gatunkową konkurencję, bo ja nie bardzo jestem w polskim podziemiu obeznany, więc porównać z kimś mniejszym lub większym nie bardzo potrafię, Mogę jedynie dodać, że gdyby mieli więcej szczęścia promocyjnego, to status podobny do Blindead im akurat by się należał. Mielą swoje i nawet mielą po swojemu, a do tego mają rękę do chwytliwej melodyki. Klasowa nuta i jeszcze nasi muzycy. Należy się toast za ich zdrowie, szczególnie w kurewsko nieprzychylnych dla nieżalu czasach.

czwartek, 8 kwietnia 2021

The United States vs. Billie Holiday / Billie Holiday (2021) - Lee Daniels

 


Byłoby zasadne, aby w tym miejscu pojawiła się na wstępie wklejona, w miarę zwięzła fachowa analiza specjalisty od psychologicznych procesów i równocześnie wiedza szersza dotycząca okoliczności i uwarunkowań społeczno-kulturowych jak i obyczajowych Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej czasów schyłkowej, lecz wciąż niezwykle jeszcze silnej, bowiem przez rząd federalny stosowanej segregacji rasowej. To drugie wpłynęło bezpośrednio na pierwsze i na obraz tragicznej historii Billie Holiday, zatem bez ich głębszej znajomości i świadomości analityczny ton nie będzie w odpowiednim stopniu oparty o prawdę, toteż proszę o wyrozumiałość w stosunku do mojego poniżej treściwego oglądu problemu. Uzależnienie wielkiej artystki od narkotyków, to oczywiście konsekwencja bezradności i frustracji wobec okoliczności i dla wrażliwej duszy artystycznej, ostateczny gwóźdź do trumny. Tutaj jednak w równych proporcjach skupiamy się na genezach w sensie psychologicznym i socjologicznym, jak też na relacjach czarnej artystki z ultraprawicową wówczas amerykańską władzą. Film dobrze wygląda, potrafi efektywnie oczarować klimatem jazzowych klubów i ogólnie scenograficznym sznytem, ale brak mu mocnego narracyjnego tempa (sporo kontemplacji w zamian) i poza jednym potężnie wstrząsającym fragmentem oraz udziałem w fabule kilku innych wyrazistszych punktów kulminacyjnych przy udziale bardzo dobrego aktorstwa, sama dramatyczna historia z poruszającym tłem muzycznym nie jest w stanie tak jakbym oczekiwał emocjonalnie przeciągnąć mnie po przecież szorstkim w istocie rzeczy podłożu, bym finalnie wyszedł z tego filmowego doświadczenia z krwawiącymi duchowymi obrażeniami. Stąd czuje się poniekąd rozczarowany, choć trudno mi też uznać że wyszło słabo. To zwyczajnie warsztatowo bez wpadek sfilmowany, powolnie sączący historię samozagłady inspirowanej zamówieniem politycznym, bardzo poprawny film, a mnie tu trzeba było ciosu, bym poczuł jak tylko X muza potrafi uczynić to najbardziej możliwie dosadnie, to co sama Billie Holiday unieść w rzeczywistości musiała.

P.S. Andra Day wokalnie oczywiście znakomicie, aktorsko też niczego sobie!

środa, 7 kwietnia 2021

The Little Things / Małe rzeczy (2021) - John Lee Hancock

 

Dawno nie widziałem tak konwencjonalnie po hollywoodzku zrobionego kryminału. W klasycznej odsłonie śledztwo się toczy, a od praktycznej strony warsztatowej John Lee Hancock po kolei odhacza wszystkie charakterystyczne dla gatunku chwyty. Trochę mroku, sporo niepokojących dźwięków w tle, efektownie pracująca kamera i posiadający swój wdzięk płynny montaż. Bohater to typ po przejściach, z tajemnicą za nim się wlekącą, jakimiś śmierdzącymi sprawami za kołnierzem, a może on tylko zrezygnowany po latach brodzenia w kryminalny głównie. Nie uniósł ciężaru i się gość po prostu rozkleił? I mógłby to być strzał na miarę nawet Siedem Finchera, gdyby nie był to film po pierwsze drażniąco sterylny produkcyjne i od sztancy z aptekarską drobiazgowością odbity. Także w scenariuszu tu coś nie pyka, bo przez jankeską wyobraźnię odrobinę przeładowany, przez co klimat się rozmywa, zamiast atmosfera sukcesywnie gęstnieć. Jedyny duży i wyrazisty plus (poza świetnymi zdjęciami gablot w ruchu), to kreacja Jareda Leto - błyskotliwego czuba, w charakterze podejrzanego pogrywającego sobie widowiskowo ze stróżami prawa. I dla równowagi proporcjonalnie wielki minus dla koszmarnego Remi Maleka w roli jednego z tych stróżów. Podsumowując, to akurat po kryminale z łapy Johna Lee Hanckocka czegoś znacznie smakowitszego się spodziewałem.

P.S. O Denzelu Washingtonie nic nie wspomniałem, gdyż nawet jeśli gra role główną, to odgrywa ją tak po swojemu, znaczy jest i ani go ganić, ani chwalić.

wtorek, 6 kwietnia 2021

Judas and the Black Messiah / Judasz i czarny Mesjasz (2021) - Shaka King

 


Ten film nie przeforsowuje pozbawionej emocji wiedzy encyklopedycznej. Ten film nie odpowiada na wszelkie pytania związane z historią ruchu Czarnych Panter. Nie dokonuje tego i nie mogę mieć oczywiście w tym względzie do twórców pretensji, bowiem ja przynajmniej nie oczekiwałem wykładu uniwersyteckiego czy historycznej monografii, tylko ciekawej pod względem spojrzenia i interesującej typowo filmowo historii opartej na autentycznych wydarzeniach.  Z drugiej strony z niego można rzecz jasna wiele się dowiedzieć, ale prym wiedzie bardzo dobry warsztat reżyserski, kapitalne aktorstwo i naprawdę znakomity wizualny szlif artystyczny wsparty treściwie przenikliwą psychologią. Tak, Judas and the Black Messiah to więcej niż wyłącznie biograficzno-historyczny rys organizacji i jednego z jej przywódców, ale bardziej mocny thriller, bowiem opowieść snuta z perspektywy „kreta” stawia przed widzem pytania o indywidualnych ludzi uwikłanych w niebezpieczne interakcje i działalność dla sprawy - pytania dość odległe od socjologicznych kontekstów. Stąd ukazując perspektywę z krwi i kości, wstrząsnął mną obraz Shaki Kinga zdecydowanie i osiągnął ten efekt z pomocą przede wszystkim rewelacyjnie charyzmatycznej roli zarówno Daniela Kaluuya, jak i skrajnie odmiennej emocjonalnie lecz równie doskonałej warsztatowo Lakeitha Stanfielda. Dlatego z pełnym przekonaniem napiszę, iż z kapitalnym kinem, z minimalistyczną, często wręcz atonalną muzyką miałem okazję się zapoznać. Kinem o ideologicznej walce, która miała twarz psychozy i zemsty, a tylko u jej fundamentu teoretycznie leżała sprawiedliwość, równość i wolność. Nie było w niej bowiem wyraźnego dobra i zła – było w sumie wyłącznie subiektywnie usprawiedliwiane zło o różnych twarzach. Radykałowie prowokujący radykalne sytuacje. Radykalne sytuacje tym samym zbierające żniwo z radykałów. Wojna praktyczna w teoretycznych czasach pokoju, a na wojnie giną przecież ludzie i trudno się w jej skomplikowanych akcjach i reakcjach w sensie słuszności podjętych działań połapać. Fakt że ryje się berety w szlachetnych u podstawy celach, tudzież przeciw realnemu zagrożeniu, nie zmienia mojego przekonania iż nadal jest to rycie beretów. Rycia beretów, tym bardziej masowego ja nienawidzę - ja się nim brzydzę! 

piątek, 2 kwietnia 2021

Tomahawk - Tonic Immobility (2021)

 


Cieszę się przeokrutnie iż Tomahawk po kolejnej całkiem sporej przerwie z zaskoczenia powraca i dzielę się tą osobistą radością jak szybko tylko potrafię, inaczej mówiąc jak tylko udało mi się poukładać nowe kompozycje we własnej głowie. Czym prędzej to chciałem zrobić, lecz specyfika nuty ekipy Tomahawk nie pozwala na natychmiastowe ocenianie, bowiem jej charakter mało przebojowy i do współpracy od pierwszego odsłuchu nie bardzo skory. Dodam przy okazji by zobrazować powyższe odczucie, że do dźwięków "gwiazdorskiej" ekipy swego czasu długo się przekonywałem i podejść nie było kilka tylko chyba nawet kilkanaście. :) Teraz jednak oswojony z nieoczywistymi aranżacjami i wyobraźnią wielką urozmaicanymi motywami, znacznie łatwiej było mi złożyć te wciąż nieoczywiste puzzle i już po nastu odsłuchach wiem, że to kolejna kapitalnie przemyślana, świadoma i pozbawiona całkowicie oddziaływania przypadku płyta. Krążek wgryza się skutecznie w podświadomość, a jego struktura muzyczna złożona z dwóch fundamentalnych elementów (psychodelicznego rockowego groove'u i ambitnego zmetalizowanego hard core'a) urozmaicana toną wszelkiej maści pomysłowych rozwiązań w obrębie wypracowanego tomahawkowego brzmienia (walczyki i takie tam :)), potrafi tak samo zahipnotyzować jak i zaintrygować. Bowiem Tonic Immobility nie przynosi w zasadzie żadnych zaskoczeń, a wciąż można o niej dyskutować w kategoriach eksperymentatorskich zainteresowań tworzących ten stuff muzyków. Ponadto jak już się raz człowiek do ich brzmienia przekona, to nie musi się z zawartością kolejnych płyt zbytnio mocować, bo radość z obcowania przychodzi płynnie i swoisty magnetyzm instrumentalnych popisów wraz z genialnymi możliwościami wokalnymi maestro Pattona daje mega satysfakcję. Trzeba jednak tutaj jak powyżej wspomniałem uchwycić wpierw to co do uchwycenia z biegu nie takie proste!

P.S. Do pełni "pattonowego" szczęścia brakuje mi tylko jeszcze jednego nowego albumu Faith No More i krążka Mr. Bungle, he he kołyszącego w rytm podobny do Californii. 

Drukuj