piątek, 27 kwietnia 2018

Sunnata - Outlands (2018)




Sunnata na Climbing the Colossus (2014) i Zorya (2016) jak wszystkie tematyczne periodyki jednym głosem donosiły, wysoko sobie poprzeczkę zawiesiła. Zatem istniało oczywiście uzasadnione niebezpieczeństwo, że Outlands przy odrobinie garbatego szczęścia, może odpowiedniej wysokości nie osiągnąć. Na niegarbate szczęście, a może jednak zgodnie z cichymi przewidywaniami, nie okazało się, że wysokość to była zaporowa i ku mojej radości stołeczna ekipa, niewielki ale jednak progres po raz kolejny zaliczyła. Jasne jest już zatem, że najnowszy krążek przypadł mi do gustu, tak samo jak z jego poprzednikami wcześniej bywało i dolewając w tym miejscu z żalem oraz bezradnością nieco goryczy do dobrego nastroju donoszę, iż nadal jest to muzyczna strawa, która znakomite recenzje zbierze, lecz przez wzgląd na zawężoną popularność ponad pewien ograniczony poziom rozpoznawalności się nie wzniesie. Brak perspektyw na mainstreamową karierę (mimo mnie akurat nieco zaskakujących porównań do Alice in Chains), nie zmienia życzliwego stanu rzeczy, że wartość Sunnaty odnajduję w zdecydowanie ponad średnich stanach i będąc pod wrażeniem muzycznej wyobraźni z jaką warszawiacy konstruują te swoje rozbudowane aranżacyjnie rytualne hymny o transowym klimacie, dostrzegam w nich potencjał na wciąż więcej, choćby w sensie zbudowania własnej legendy przynajmniej w naszym rodzimym grajdołku. Nie nazwę ich, jak to zdarza się pośród zawodowych dziennikarzy polskim odpowiednikiem Alicji w kajdanach, bowiem ja akurat dostrzegam czytelne różnice, słysząc iż źródła ich inspiracji wypływają ze sceny gdzie bliżej ultra poważnym doom-sludge'owym kolosom, niż skojarzeniom z grunge'ową nonszalancją. Nie wystarczy by wokalista w ogólności (nie w detalach) zawodził pod manierę Layne'a Staley'a, aby Sunnate profilować w kierunku amerykańskiego klasyka. Bo to pójście na łatwiznę, a w efekcie nic innego jak świadome oszustwo, bądź używając wyświechtanego eufemizmu, mijanie się z prawdą. Sunnata to doskonały przykład jak grać ogólnie pisząc stonery, ale uciec od szarzyzny powtarzania odtwórczo wielokrotnie użytych patentów. Korzystać, bo to przecież nie grzech z licznych wzorców, ale robić to tak, by w dźwiękach zaszczepić własną manierę, jak i na bieżąco rewidować spojrzenie na tą muzyczną materię, gdzie ich korzenie wciąż głęboko zapuszczone. Dorzucając wciąż ciekawych pierwiastków i rozwijając konsekwentnie preferowaną formułę. W przypadku Sunnaty, stylistykę w której plemienne inklinacje decydują o mantrycznym charakterze, wyznaczając orientację na niepokojący trans z licznymi erupcjami natężenia dźwięków, w tym absorbującym szczególnie po zmroku rytuale.

wtorek, 24 kwietnia 2018

Corruption - Spleen (2017)




Nowe stylistyczne muzyczno-graficzne otwarcie, świeży świetny gardłowy, odważna droga dystrybucji, czyli uzasadniona nadzieja w tym miejscu, w którym wydawałoby się, że już nie ma szans na zmartwychwstanie. Ja bowiem byłem na bank przekonany, że Corruption umarło, a truchło pokrył południowy pył. I nawet jeśli w rzeczywistości w grobie nie zalegli, to na pewno przez ostatnie lata nic dobrego w zespole się nie działo. Ciągłe rotacje personalne, żadnego ożywczego ruchu, brak siły, zapewne entuzjazmu w sercu Anioła. Poprzedni album był poprawny, ale skrojone według tego przepisu, który nie miał szans na większe powodzenie. Corruption we współczesnych realiach praktycznie zaniemógł, stając się reliktem poprzedniej epoki, nie zauważając, że obecnie kopiowanie BLS i zabawy z westernowymi wstawkami stały się niewystarczająco atrakcyjne dla southern-rockowo-metalowego słuchacza, który intensywnie ekscytuje się nową krwią w tym gatunku. Dlatego kiedy zerkam teraz na kopertę krążka, słucham brawurowo zagranej, ciężkiej, soczystej i bujającej konkretnie dźwiękowej zawartości Spleen autentycznie jestem zaskoczony i pobudzony. Czuję wyraźnie tą krzepiącą zmianę i nową energię, paradoksalnie w najbardziej posępnym i poważnym materiale od lat. I chociaż mam przekonanie, że kariery grupy Spleen też nie rozbuja, to wiem, iż ze stagnacji chociaż na chwilę wyrwie, a na pewno większej satysfakcji muzykom dostarczy już przez fakt, że recenzje tych co się znają i tych co że się znają udają będę cieplejsze, a na pewno zawierające indywidualnie w synonimy ubrane określenie “nowe otwarcie”. Brawo Anioł, niby "spleen", a jednak zwycięstwo. :)
                                
P.S. Niby długograj, a w praktyce mini album – niby mało, a w rzeczywistości w zupełności wystarczająco.

poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Hostiles (2017) - Scott Cooper




Jak żyć z ciężarem nienawiści w sercu, przez długie lata trwania w piekle zbieranym? Skąd czerpać siłę, by pogodzić się z niewyobrażalną stratą, będąc pogrążonym w bezkresnym cierpieniu? Czy można ramię w ramię z jeszcze do niedawna wrogami, przeciwko wspólnemu zagrożeniu stanąć? Te i jeszcze liczne inne pytania zdaje się Scott Cooper między wierszami i wprost, bez zawiłych metafor zadawać. Wielki western, współcześnie nawiązujący do niewyczerpanego w swym ogromnym potencjale gatunku Cooper nakręcił. Czerpiący z wielu źródeł, oprócz rzecz jasna korzystania z klasycznych wzorców. Nieprawdopodobnie silne emocje pobudzający, sugestywny i pasjonujący, będący nie tylko kinem akcji, ale może właściwie przede wszystkim kinem psychologicznym, socjologicznym, historyczno-politycznym najwyższych lotów. Cichym i ogłuszającym zarazem, bo w nim refleksje niczym szeptem wypowiadane, a ich siła rażenia przeszywająca swą przeraźliwą intensywnością. Nieoczywisty, niejednoznaczny, nieszablonowy poniekąd. Nic prócz kierującej człowiekiem przemocy i dotkliwego bólu nie jest tu czarno-białe. Wybory bohaterów nie są proste, a ich konsekwencje sprawiedliwe. Wszystko poddawane jest w wątpliwość, z ustawicznymi pytaniami - co robi z ludźmi, dokąd ich prowadzi zrozumiała nienawiść i ślepa zemsta? Krew w tym świecie bezustannie jest przelewana, czas odmierzany natomiast ilością grobów wykopanych. Bo tak sobie teraz myślę, analizując, refleksję po projekcji snując, że przecież wszyscy ludzie posiadają sumienia i emocje, tylko w różny sposób nimi one targają. Mnie Hostiles zahipnotyzował, pogrążył niemalże w stuporze, nie mogę się otrząsnąć po zapoznaniu się z tym świadectwem. Genialnym we wszelkich aspektach sztuki filmowej, od fundamentu scenariusza, poprzez potęgującą wrażenie przygnębienia czy melancholii muzykę, sugestywne zdjęcia, precyzyjne kadry, po imponujący warsztat aktorski, doskonale dobranej obsady. Dziełem kontemplacyjnym, gęstym, znaczącym, przeszywającym do szpiku kości i pozostawiającym widza zastygłym w paraliżującym odrętwieniu.

niedziela, 22 kwietnia 2018

Lonely Kamel - Death's​-​Head Hawkmoth (2018)




Lonely Kamel to tacy przekorni nieco zawodnicy. Tak sobie lajtowo rockowali na Blues for the Dead, by na kolejnym krążku uderzyć z impetem właściwym ciężarem i znów nieco zaskoczyć na Shit City mniejszym udziałem improwizacji, kosztem żywiołowych, ale jednak piosenek. Teraz po raz już wtóry budzą emocje serwując tym razem tylko siedmioutworowy album (w tym coś na kształt miniatury zatytułowanej Move On), złożony z kompozycji rozpościerających ścianę dźwięku w formule starannych aranżacji. Z gęstą gitarową lawą i pulsującym basowo-perkusyjnym szkieletem. Poszczególne numery charakteryzując się progresywnym charakterem, dynamicznie i swobodnie wykorzystując transowy klimat. Soczyście rozbujany groove, cholernie nośny flow, w co najmniej kilkuwątkowych, wielopłaszczyznowych numerach, doskonale zespolonych w pasjonującą fakturę. I chociaż nie ma się czego czepiać w stosunku do każdego z trzech (debiutu jeszcze nie zdobyłem) dotychczasowych krążków samotnego wielbłąda, bo wszystkie posiadają w sobie esencję klasycznej stonerowej jazdy, to ja dzisiaj po wielokrotnym odsłuchu Death’s Head Hawkmoth stwierdzam, że tym albumem sięgnęli tam, gdzie chcę ich zawsze widzieć. Tam gdzie gęsta, lecz nieprzesadnie rozimprowizowana struktura i chwytliwa melodycznie estetyka, brata się z rasowym ciężarem, dojrzałością kompozycyjną i zaawansowaną świadomością muzyczną. Czego zakładam, nawet jeśli kolejny ich krok będzie według powyżej zasygnalizowanej zasady bardziej sofciarski, oni akurat sępić w przyszłości nie będą.

sobota, 21 kwietnia 2018

Monster Magnet - Mindfucker (2018)




Przed kilkoma laty miał być to już "ostatni patrol", w który załoga kierowana przez niezniszczalnego Dave’a Wyndorfa wyruszyć postanowiła. Jednak nie gniewam się, nie jestem zły na fakt, że ci wiekowi już muzycy nie odstawili instrumentów i nie zeszli ze sceny w formie ukoronowującej ich kapitalną rockową karierę. Nie mam pretensji, że Mindfucker został nagrany i krążek sprzed pięciu lat nie zamknął dyskografii Amerykanów. Szczególnie, że ten Mindfucker jest w swej istocie odmienny od poprzednika, którego niemal całą przestrzeń wypełniały psychodeliczna aura i ten charakterystyczny dla Monster Magnet rodzaj hipnotyzującej transowości. Tym razem żywioł Monster Magnet sięga po wzorce czysto rock’n’rollowe, doskonały rocker goni kolejne doskonałe rockery i tylko fragmentami zwalniają, by wprowadzić do energetycznej formy odrobinę narkotycznego kwasu (Drowning przykładowo). Album jest zwarty, cholernie spójny, a określa go pokrótce nieco przyczajona, jednak głównie pobudzająca wzrost natężenia dźwięków gra perkusji, atakująca intensyfikacją siła głosu Dave’a, jego specyficzna nakręcająca żywioł intonacja wokalna. Rozimprowizowana, euforyczna gitarowa swawola z prostą, lecz bynajmniej nie toporną perkusyjną kanonadą. Uzależniający magnetyzm w tej hipnotyzującej żonglerce eskalacją dźwięków, luz, polot i tessstosssterrrrrron! Tym razem, w sumie klasyczny bezpretensjonalny garażowy rock z podskórnie tylko wyczuwalnym psychodelicznym tripem.

czwartek, 19 kwietnia 2018

Twarz (2017) - Małgorzata Szumowska




Małgośka Szumowska, po której należałby się spodziewać kina ambitnego, konsekwentnego i przede wszystkim pobudzającego do głębszych przemyśleń, tym razem nieco się w swych poszukiwaniach tak efektywnej formy pogubiła. Nie jestem bynajmniej po seansie nastawiony do obejrzanej produkcji skrajnie krytycznie, jednak mam silne przekonanie, że za dużo grzybków gosposia do tego polskiego barszczyku wrzuciła, przez co pewne tony smakowe mnie się akurat teraz niezbyt przyjemnie odbijają. Z jednej strony w tym nie tak krzywym jak gadają zwierciadle, twarz polskiej prowincji bardzo autentycznie odbita, określająca jednoznacznie stosunek reżyserki do całej tej zabawy w świętych od święta. Znaczy przykładowo w niedzielę podczas nabożeństwa, ewentualnie we wszelkiej obrzędowości, kiedy to rodzina przy stole się spotyka i z każdym kieliszkiem gorzałki więcej, obnaża prostactwo totalne. Z drugiej twarz to skrajnie nietolerancyjna, małostkowa i zakłamana. Zafiksowana na budowaniu fasady i ukrywaniu, bezskutecznym i niechlujnym po prostu całego nie tylko dekalogu grzeszków. Z czym nie ma uzasadnionego powodu aby dyskutować, bo to prawda która właśnie tych, co odżegnują Szumowską od czci i wiary przeraża. Ale broniąc jednego z naszych niewielu eksportowych nazwisk na europejskim rynku filmowym przed zajadłymi atakami sprowadzającymi się wyłącznie do przekonania, że Polska duma i basta, nie czuję się tak do końca komfortowo w tej antymisyjnej roli. Bowiem sama zawarta w Twarzy prowokacja, jaka by nie była czysta intencjonalnie, bezpośrednia w formie i prawdziwa merytorycznie, skierowana w stronę rodzimej narodowej buźki, która w lustrze widzi tylko ułamek rzeczywistości (Szumowska to też zabiegiem rozmazania brzegów kadrów sugeruje) jest tylko wzniecaniem tumanów pyłu, bez szans na jakąkolwiek przemianę właściwego oblicza. Sam bohater i jego tragedia jest w tych okolicznościach tylko pretekstem do skonstruowania społecznej diagnozy w skali jeden do jednego. I to jest mój zasadniczy zarzut w stosunku do analizowanego obrazu, że będąc przecież skierowanym do widza o wysokim intelektualnym potencjale i artystycznych wymaganiach (tak zakładam, mam nadzieję, że nie w swej naiwności), który niestety wyłącznie zobaczy w filmowych kadrach, to co przecież wie. Będąc dodatkowo poirytowanym, że ta morda utożsamiana jest poza granicami z ogólną grupową polską mentalnością, nie oddającą przecież całej prawdy, która jest zdecydowanie bardziej złożona. Przyzwyczajony, że w filmach Szumowskiej niedopowiedzenia i artystyczny sznyt stanowił fundament wysokiej jakości kina, w tym przypadku czułem się rozczarowany, nie tak brakiem, jak próbami przeforsowania w bezpośrednim sąsiedztwie scen z artystycznymi pretensjami i tych niczym z odbiornika marki Okił (Ferdek się kłania/Ibisz o matko!). Rozumiem że był to zabieg celowy, prześmiewczy (śmieszno-straszny), ale ja jego zasadności nie jestem w stanie przez pryzmat przesłania wytłumaczyć inaczej jak tylko poczuciem wyższości reżyserki, która zamiast dojrzałej troski sięga po szyderkę, która nie odbiega daleko od poczucia humoru tych z których się naśmiewa. Szukam teraz puenty i nasuwa się jedna, mam nadzieję trafnie film Małgorzaty Szumowskiej określająca, że w sumie już nagradzana Twarz to chyba nic szczególnego, ale i żadne też nieszczególne nic.

wtorek, 17 kwietnia 2018

The Sword - Used Future (2018)




Jaki The Sword tegoroczny jest zgrabniutki, taki lekki i jakich by nie poszukiwać bardziej barwnych określeń, to taki po prostu fajniutki. Zrzucili muzycy usztywniający gorsecik z Apocryphon, porzucili w sumie dobre, lecz nieco nazbyt rozbudowane odloty z High Country i trafili Used Future idealnie w miejsce, gdzie spiny brak, arogancji czy megalomanii zero - za to jest pożądany luz, sofciarski klimat, taka cholernie przyjemna odprężająca atmosfera. Przynajmniej ja taki chill chwytam, gdy ten krążek zwiewnie w powietrzu się unosi i 44 minuty płynnie zaaranżowanego stonera przez świadomość i podświadomość się przelewają. Nie mam tylko pod wpływem tego materiału zamiaru wznosić kolejnej w tej stylistyce świątyni, pod wezwaniem następnej olśniewającej gatunkowej perły. Mam ich już sporo, a The Sword mimo iż szanuję, to jednak nigdy przed ich obliczem nie klękając, nadal paść na kolana nie mam zamiaru. Zanotowali dzięki Used Future dobry skok w odpowiednim kierunku - nie rekordowy, nie porażający i absolutnie pozbawiony zaskakujących komponentów. Amerykanie okrzepli, dojrzeli i mając zapewne trwałą bazę fanów od nich sporo komplementów usłyszą, a i zawodowi jak i totalnie amatorscy krytycy podobni mnie nie będą szczędzić dobrego słowa pod adresem nowego krążka. Trudno przecież nie ulec czarowi gitarowej  linii w Sea of Green, czy Book of Thoth. Podsumowując, jestem bardzo rad iż goście z The Sword zafundowali mi taki eteryczny przelot w rzadko odczuwalnej strefie niezobowiązującego, bo neutralnego komfortu. Zaskarbili sobie moją sympatię, więc podaje im z uznaniem prawą dłoń, lewą poklepując po ramieniu, nie będąc z pewnością w tej ocenie i tym geście odosobnionym. :)

poniedziałek, 16 kwietnia 2018

Mustasch - Silent Killer (2018)




To nadal ten sam Mustasch, któremu nad czym od kilku już lat ubolewam bliżej do teutońskiego metalu, niż jankeskiego stonera. Innymi słowy bardziej po drodze z chwytliwymi galopadami, niż złożonymi transowymi tripami. Tym razem jednak, mimo, że tego rodzaju stylistyka nie ma najmniejszej szansy aby wbić się na dłużej na moją playlistę, to akurat Silent Killer podczas podróży samochodem towarzyszy mi od swej premiery dość często, a kilka numerów z najnowszego longa doprowadza do bardzo intensywnego, choć nadal tylko powierzchownego przeżywania dźwiękowej materii. Barrage, Lawbreaker, Grave Digger i przede wszystkim arcyprzebojowy Burn, w którego refrenie drę ryja skandując wraz z Ralfem burn, burn, burn, burn. :) Ogólnie, cały album jest spójny i równy, zwyczajnie doskonale skrojony pod niewyrafinowane rockowo-metalowe gusta i jako chwilowy obiekt mojego zainteresowania od prawie dwóch tygodni jeszcze nadal w miarę świeży. Wiem jednak i nie jest to czcze gdybanie, tylko pewność stuprocentowa, że czas Silent Killer jest policzony, bo żywotność tego rodzaju grania, ze względu na stylistykę przynajmniej w moim odtwarzaczu mocno ograniczona. Wpadło, przeleciało, wypadło. Kropka!

P.S. Wielokrotnie od dnia wydania Sounds Like Hell, Looks Like Heaven, przy okazji każdej kolejnej płyty pisałem, jak bardzo tęsknię za wąsem sprzed 2012 roku. Tak często, iż już wystarczy, bo po co się w nostalgii pogrążać. 

piątek, 13 kwietnia 2018

You Were Never Really Here / Nigdy cię tu nie było (2017) - Lynne Ramsay




Mnóstwo hałasu o nic? Tak wiele sobie po nowym obrazie Lynne Ramsay obiecywał, że po seansie mocno skonsternowany, przez chwilę się zastanawiałem, czy aby oczekiwania, kierunek w którym podążyły się pokryły i docelowo zostały zaspokojone. Chwilę to trwało, bo gdy kurz po ekranowej rozpierdusze opadł, to dotarło do mnie że to w kategorii melancholijnej vendetty, najlepsze co do tej pory widziałem. Może niewiele jeszcze z tego segmentu wiedzy filmowej przyswoiłem, może trudno mi obrazy o podobnej estetyce, tak na szybko w pamięci przywołać - te które właśnie zdolne by były we mnie intensywne emocje wzbudzić i swym przesłaniem pobudzić do głębszych refleksji. Dlatego też Nigdy cię tu nie było postrzegam, jako rzecz absolutnie wyjątkową poprzez pryzmat szeregu detalicznych cech, które ponad schemat kino zemsty wznoszą. Potworna historia za kluczową postacią stoi, tragiczna przeszłość, która rzutuje na jego teraźniejszość. Szereg okropności, których doświadczył potęgowanych realiami spotworniałej rzeczywistości - dręczony ustawicznie obserwacją rozkładu świata, w którym jego istnienie, a właściwie misja oczyszczenia z plugastwa w zasadzie nie ma znaczenia. Minimalna ilość dialogów w misternie przygotowaną konstrukcje została wpleciona, zwięzłą i treściwą, ale pulsującą intensywnie całą gamą sugestywnych ogniw i podpowiedzi. Tutaj obraz do człowieka głównie przemawia, także dźwięk w postaci przeszywających mechanicznych odgłosów, transowej, poniekąd psychodelicznej muzyki autorstwa Johnny’ego Greenwooda. Tą dosadną metodą, korzystając też, lecz nie ściągając bezwiednie z dorobku największych (Taksówkarz, Lśnienie, Drive), przy fundamentalnym współudziale koncertowej gry Joaquina Phoenixa, w skondensowanej masie niedopowiedzeń oraz klaustrofobicznym klimacie Lynne Ramsay unurzała spójną i gęstą, wymagającą i niewdzięczną formę, która myślę jeszcze długo pozostanie w mojej pamięci.

wtorek, 10 kwietnia 2018

Type O Negative - Dead Again (2007)




Informuje, iż dojrzałem do stosownego, tudzież właściwego oświadczenia. Zatem już, już prędko, idąc za odczuciem z początku kwietnia 2018 roku, deklaruje co następuje. Dead Again to n-a-j-l-e-p-s-z-y krążek Type O Negative, jaki ever ekipa stalowego Piotrusia nagrała! Piszę to z pełną świadomością, pamiętając w dodatku znakomicie z jaką dezaprobatą wówczas, gdy pojawiał się na rynku go przyjmowałem. Na usprawiedliwienie mam tylko fakt, iż wtedy byłem zajęty innymi gatunkowymi niszami, zmęczony i negatywnie nastawiony do ciemnozielonej stylistyki. Stąd nawet nie bardzo miałem ochotę w szczegóły proponowane przez Type O na krążku z Rasputinem się zagłębiać. Zignorowałem przeto Dead Again (posypuje głowę popiołem) i ekipę Steela na prawie dekadę w kąt dorzuciłem. Wychodząc jednako z założenia, że nigdy nie jest za późno na zmianę przekonań, nie mam rzecz jasna nawet odrobiny kłopotu z tym, aby przyznać się do grzechu zaniechania. Niby Dead Again to coś po linii Life is Killing Me, ale lepiej, bardziej autentycznie, z większą pasją i głębszym wyczuciem materii. Co zaskakuje tym mocniej, że okoliczności powstania krążka specyficzne, stan ducha lidera oświecony i ogólna w nim uduchowiona w kierunku wiary wibracja. Co ja jednak tam wiem o iluminacji - oczu otwarciu na byt metafizyczny. Miał Piotr Ratajczyk prawo zmienić perspektywę spostrzegania, wprowadzić korektę do trajektorii własnego odlotu. Ale to kulisy, a bądźmy szczerzy, kogo prócz tropicieli sensacji obchodzi to co za kurtyną? Kiedy fajna jest scena, przyciągająca uwagę fasada, w tym przypadku efekt finalny ostatniej jak się okazało płyty brooklynczyków. Wybornie zróżnicowanej, eklektycznej używając intelektualnej nomenklatury. Jednocześnie ognistej i zadumanej - chwytliwej i epickiej - surowej i bogatej - bezpośredniej i ambitnej. Zaskakująco świeżej, z kapitalnymi wokalami nieodżałowanego Steela. Niczym testament pozostawiony potomnym.

poniedziałek, 9 kwietnia 2018

Chimaira - Resurrection (2007)




Jak przed kilkunastoma dniami uprzejmie donosiłem, w kwestii infekcji wirusem pod nazwą Chimaira atakującym - zgłaszając zaskoczenie i lęk przed długotrwałymi skutkami tej agresji. Tak dzisiaj mam już pewności i nieukrywaną ulgę odczuwam, że to po raz kolejny tylko chwilówka, zwana w tym przypadku kilkunastodniówką była. Po ataku nie ma już śladu większego, lecz ośmielę się wykorzystać okazję i tekst archiwizujący stosunek do kolejnej Amerykańców płyty wyprodukować. Znaczy kilka zdań w temacie Resurrection, krążka z 2007-ego roku, będącego bezpośrednim następca obiektu mojego, sprzed półtora tygodnia recenzenckiego zainteresowania. W telegraficznym skrócie, bo inne rzeczy, bardziej intrygujące w kolejce czekają. Postawili Amerykanie po raz wtóry na nośny groove, riffowanie soczyste, dopieszczając i zwiększając ilość rozbudowanych słówek, które budują skutecznie w moim przekonaniu, iluzoryczne poniekąd wrażenie progresywnego charakteru wydawnictwa. Punktem kulminacyjnym jest tutaj bez wątpienia, ponad dziesięciominutowy Six, kompozycja przemyślana, dojrzała i efektowna. Mimo że pozostałe numery podrasowane brzmieniem totalnym poziom trzymają, to jednak ten epicki kolos wyróżnia się na duży plus, wychodząc systematycznie z każdym odsłuchem przed szereg. Ubolewam jednak, że choć Chimaira sypie na Resurrection całymi tonami sprytnie przebojowego wiosłowania, miażdży kości potworny ciężarem i bucha z impetem energią. Zaciekle, z pasją turlają chłopaki te ślimaki breakdownami zwane i kilka rodzynek, orzeszków i innych dźwiękowym bakalii dosypują, to niestety na dłuższy czas płyta zwyczajnie przynudza, z uporem maniaka wykorzystując zasadniczo toporny gatunkowy szablon, którego gwoździem do trumny monotonny krzyk wokalisty. Sorki Panowie, niestety to okrutna, ale jednak prawda. A i tak waszą nutę lubię. :)

sobota, 7 kwietnia 2018

Entombed - Serpent Saints - The Ten Amendments (2007)




Cztery lata pomiędzy Inferno, a Serpent Saints upłynęły - pod znakiem problemów w obozie szwedzkiej legendy, z poprzedzającym tylko dziewiąty longplay mini wydawnictwem When is Sodom. Premiera przekładana, fani w konsternacji - o co chodzi, po co to, i co jeszcze z tej sytuacji dla Entombed wyniknie? Wreszcie w czerwcu 2007-ego roku Serpent Saint się pojawia i jak pamięć mnie nie oszukuje, kiedy po raz pierwszy płytę odpalam szoku doznaje ociupinkę, gdyż nawet jeśli When is Sodom zapowiadać mógł kurs na oldschool, to jednak nie prognozował tak ostrego nawrotu w kierunku korzeni na LP. Tym razem paliwem dla sztokholmskiej załogi archaiczny punk, wulgarny noise z dolaną do tego ognia tylko w skąpych proporcjach death’n'rollową oliwą. Klasyczny skandynawski death metal rządzi i dzieli, zarówno w wymiarze edukacyjnym tych archetypicznych bezpośrednich ciosów, jak i w frazeologii tytułów, tekstach i wymiarze merytorycznym znaczeń. Masters of Death, Warfare Plague Famine Death, Love Song for Lucifer (tytuł to jedno, klimat to drugie), w tym moi faworyci, Amok, Thy Kingdome Koma wraz z oczywiście tytułowym wałkiem z epki. Chamskie riffy, klimat z zatęchłej piwnicy, tłuste, opryskliwe brzmienie, przepity ryk Petrova, ikoniczna oprawa graficzna nawiązująca do początków sceny, czyli w ogóle i szczególe wyraźny manifest przywiązania do surowego podręcznikowego szwedzkiego napierdalania, z jednoczesnym odcięciem się od lajtowego okresu z Same Difference. Dziś po ponad dekadzie od premiery krążek okazał się ciekawym wyłomem w death'n'rollowej stylistyce okupowanej przez Entombed przed Serpent Saints i jak się okazuje w nowej odsłonie personalnej także po nim. Gdzie by dzisiaj byli, gdyby się na drobne nie rozmieniali, to wyłącznie pozbawione wymiaru praktycznego spekulacje. Tym którzy takiej ścieżki Entombed żałują, utyskują potwornie, iż droga Alexa Hellida i L.G. Petrova się rozszczepiła, bez względu na fakt, iż Back to Front i Dead Down to udane płyty, to ja jednak rację przyznaje i po cichu cierpię, podzielając ich smutek. Na ch było się wam ziomale w tych osobistych relacjach spinać?!

piątek, 6 kwietnia 2018

Tucker: The Man and His Dream / Tucker - konstruktor marzeń (1988) - Francis Ford Coppola




Preston Tucker – pozytywny wariat, optymistyczny świr, marzyciel, wizjoner dla którego nic nie było niemożliwe. Postać z pewnością nietuzinkowa i taka też jest ta biografia – może naiwna, ale bardzo sympatyczna i na swój chwilami tandetny sposób oryginalna. Niezobowiązująca rozrywka, dynamiczna, energetyczna, ale powierzchowna, co akurat zaskakuje na minus, kiedy człowiek uświadomi sobie, iż ta hollywoodzka bajeczka inspirowana przecież prawdziwymi wydarzeniami jest robotą wielkiego Francisa Forda Coppoli. To poniekąd bliźniacza jazda jak w Cotton Club, czyli z przymrużeniem oka, bez spiny, wesolutko, kolorowo, ale i bez bardziej intrygujące treści. Świetnie warsztatowo ogarnięte połyskujące show, którego największą siła prócz wysokich obrotów są aktorskie kreacje, pośród których dominację rzecz jasna przejmuje Jeff Bridges, w szalonej pozie człowieka na środkach pobudzających. To dobre kino, w którym pod tym rozrywkowym charakterem pulsuje też poważna prawda o początkach korporacjonizmu, może nawet bardzo dobre, jeśli potraktować je jako fajną, ale niezobowiązującą hollywoodzką zabawę. Na niedzielny popołudniowy seans kina familijnego, do kawki i serniczka jak znalazł.

czwartek, 5 kwietnia 2018

Marshall (2017) - Reginald Hudlin




Bardzo klasyczny dramat sądowy z wątkiem kryminalnym i tym pierwszoplanowym podnoszącym kwestie rasizmu i antysemityzmu w Ameryce lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Na podstawie autentycznych wydarzeń, z bardzo poprawnym aktorstwem i warsztatową rzemieślniczą rzetelnością. Taki szablon, który wiele razy w kinie już widziałem, w stosunku pół na pół aptekarsko wyważający rozrywkowe i zaangażowane podejście do tematu. Niestety, jak jest tylko poprawnie, to nie ma co liczyć na większe emocje, a to grzech w przypadku kina, które ma w założeniach wzbudzać uznanie i walczyć z uprzedzeniami.

P.S. Chadwick Boseman w 42 i Get on Up był genialny i tutaj też poniżej bardzo wysokiego poziomu nie schodzi. Partnerujący mu Josh Gad mimo to nie traci do niego w tym pojedynku dystansu, czasami nawet nieco go o jedną długość wyprzedzając. Zasługując tym samym uczciwie na wyższą od Bosemana notę, co akurat mnie zaskakuje, bo kto to właściwie jest ten Gad?

środa, 4 kwietnia 2018

Julieta (2016) - Pedro Almodóvar




Mimo, iż kłuje w oczy nadmierna egzaltacja, czasem nawet niczym z oper mydlanych koturnowość, to dobrze się ostatnią jak dotąd produkcję Almodóvara ogląda. Mam po seansie takie odczucie całkiem pożytecznie spędzonego czasu przed ekranem, gdyż od lat kultem otaczany reżyser, scenarzysta, ogólnie już ikona kina europejskiego, w złożonych scenariuszach (wenezuelski tasiemiec jechałby na nich przez tysiąc odcinków :)) masę drobnych niuansów zawoalowuje i zawsze w swój charakterystyczny sposób fascynuje nieco naciąganą, ale precyzyjnie z wielu wątków w zwartą formę skleconą tajemnicą. Poza tym obrazy z ekranu płynące są uroczo poetyckie i zmysłowe, a ich romantyzm, jakbym powyżej sugerował, nie ogranicza się  wyłącznie do westchnień i szlochów. Julieta okazuje się dość bezpośrednią, przygnębiającą historią o kobietach, czyli szperaniem w ulubionym temacie Hiszpana. Obudowaną dla efektu podniosłą muzyką i wizualną kunsztownością (ten widok z okna na morze, te wnętrza itd). Jak doczytałem co eksperci w tematyce twórczości Pedro Almodóvara jednym głosem donoszą, Julieta to nie jest akurat najlepszy film mistrza. Ja natomiast nie śmiem temu zaprzeczać, bo wiedza moja jeszcze wciąż skromna. Jednak nie pozostanę milczący całkowicie i sam też z mojej perspektywy doniosę, że seans jest bogaty i intrygujący. Bogaty we wrażliwy artyzm, intrygujący przenikliwością spojrzenia. Dla mnie tyle wystarczy, by Julieta wysoko oceniona została i na dłużej w pamięci utkwiła.

wtorek, 3 kwietnia 2018

Juno (2007) - Jason Reitman




Kameralna i niebanalna, absolutnie niehisteryczna, chociaż kontrowersyjnego tematu dotykająca, urzekająco ciepła opowieść o “aktywnej seksualnie” nastolatce, która “z nudów” podczas stosunku na fotelu w ciążę zaszła i naturalnie przed koniecznością dokonania dorosłych wyborów stanęła. Podjęcia decyzji: a) przeprowadzenia zabiegu usunięcia, b) urodzenia i wychowania, c) urodzenia i przekazania dzieciaka odpowiedzialnym, kochającym przybranym rodzicom, którzy sami z różnych powodów nie mogą spłodzić własnego. Wybiera zuchwała, pyskata, ogólnie charakterna jak diabli jednak niezwykle sympatyczna w swej bezpośredniej postawie młodociana mamusia opcję trzecią, ale po drodze decyzje niezależne od niej sprawę nieco komplikują. Co nie jest przecież zaskoczeniem! Nic nie jest łatwe, kiedy wiele osób zaangażowanych, a emocje powiązane z wymagającą sytuacją duże. Tyle że akurat wokół niej, w najbliższym otoczeniu ludzie wyrozumiali, otwarci i opiekuńczy, to i wszystko względnie dobrze się kończy. Niby happy end temat zamyka ale taki przyziemny, zwyczajny a przez to przekonująco autentyczny, z puentą o której można dyskutować ale nie można jej odmówić wartości. Tylko spokój nas uratuje, trzeźwe spojrzenie na sytuacje i naturalne rodzinne wsparcie. Każdy ma prawo błędy popełniać, tym bardziej kiedy hormony buzują i rozsądku nie zawsze wystarcza. Mały lecz błyskotliwy komediodramat młody Reitman nakręcił, cudny wizualnie, ze spasowaną doskonale oprawą muzyczną, znakomitymi pełnymi znaczącego sarkazmu i dystansu dialogami, kapitalnie napisanymi i odegranymi bohaterami oraz wreszcie, albo bardziej przede wszystkim z niezwykle mądrą treścią podaną w dodatku atrakcyjnie i sugestywnie. Od lat oglądając systematycznie kolejne filmy Jasona Reitmana twierdzę, że ma mój rówieśnik niezwykły talent do ambitnego, ale nieprzeszarżowanego kina, a on od ponad dekady wciąż systematycznie tą tezę udowadnia.

poniedziałek, 2 kwietnia 2018

Downsizing / Pomniejszenie (2017) - Alexander Payne




Kingsajz po amerykańsku, rzecz jasna z większym rozmachem, ale i niestety z mniejszą precyzją. Bowiem Alexander Payne zbyt dużo upchnąć postanowił, w zbyt ograniczonej pojemnością formie, przez co przeciąża widza masą istotnych, lecz często szczątkowo potraktowanych wątków edukacyjno-publicystycznych. Powiązanych ściśle w kłębek wieloma nićmi, z kwestiami światopoglądowymi, politycznymi, ustrojowymi, społecznymi, kulturowymi, ekonomicznymi, ekologicznymi, etycznymi, socjotechnicznymi, socjologicznymi, psychologicznymi, biblijnymi… ech! Wygrywa on jednak, mimo że łapie za dużo srok za ogon, bo robi to z odwagą, polotem i wreszcie zdrowym, bo pełnym poczucia humoru dystansem. Nie boi się przy tym czerpać z klasycznej fantastyki rodem z lat pięćdziesiątych i z podobnego okresu wizji społeczności idealnych, które jak to zwykle bywa w przypadku ideału na pokaz, toczy wewnętrzne choróbsko. Ma przy tym doskonałe wsparcie w postaci aktorskich brawurowych kreacji Christopha Waltza i urzekającej Hong Chau. Nawet ten od zawsze z kijem w dupie Matt Damon wzbudza sympatię, a już z przyklejonym naćpanym uśmiechem rozśmiesza do łez. Jest właśnie w Pomniejszeniu kilka scen natury komediowej, które u mnie wywołały intensywny wybuch śmiechu, aż po to uczucie bólu mięśni brzucha. Znacie? Nie znacie? Sporo tracicie! :) I szczególnie dla tych momentów warto Pomniejszenie obejrzeć, chociaż w nim o wiele więcej dobrego towaru do wciągnięcia, gdyż w tej pociesznej konwencji jest błyskotliwa rozrywka i dojrzała analiza współczesnej cywilizacji. I gdybym w jednym zdaniu miał streścić o czym właściwie film Payne zrobił, to napisałbym, iż o naturalnym dla człowieka poszukiwaniu samospełnienia, paradoksalnie niszczeniu przestrzeni życiowej poprzez udoskonalanie, zabijaniu w zamyśle dobrych idei, przez w praktyce samo unicestwiającego się człowieka. Nawet jeśli znam lepsze tytuły z kinematograficznego dorobku Payne’a to polecam gorąco ten orzeźwiający jankeski Kingsajz, nawet jeżeli on bez Polo Cocty. :)

Drukuj