Sunnata na Climbing the Colossus (2014) i Zorya (2016) jak wszystkie tematyczne periodyki jednym głosem donosiły, wysoko sobie poprzeczkę zawiesiła. Zatem istniało oczywiście uzasadnione niebezpieczeństwo, że Outlands przy odrobinie garbatego szczęścia, może odpowiedniej wysokości nie osiągnąć. Na niegarbate szczęście, a może jednak zgodnie z cichymi przewidywaniami, nie okazało się, że wysokość to była zaporowa i ku mojej radości stołeczna ekipa, niewielki ale jednak progres po raz kolejny zaliczyła. Jasne jest już zatem, że najnowszy krążek przypadł mi do gustu, tak samo jak z jego poprzednikami wcześniej bywało i dolewając w tym miejscu z żalem oraz bezradnością nieco goryczy do dobrego nastroju donoszę, iż nadal jest to muzyczna strawa, która znakomite recenzje zbierze, lecz przez wzgląd na zawężoną popularność ponad pewien ograniczony poziom rozpoznawalności się nie wzniesie. Brak perspektyw na mainstreamową karierę (mimo mnie akurat nieco zaskakujących porównań do Alice in Chains), nie zmienia życzliwego stanu rzeczy, że wartość Sunnaty odnajduję w zdecydowanie ponad średnich stanach i będąc pod wrażeniem muzycznej wyobraźni z jaką warszawiacy konstruują te swoje rozbudowane aranżacyjnie rytualne hymny o transowym klimacie, dostrzegam w nich potencjał na wciąż więcej, choćby w sensie zbudowania własnej legendy przynajmniej w naszym rodzimym grajdołku. Nie nazwę ich, jak to zdarza się pośród zawodowych dziennikarzy polskim odpowiednikiem Alicji w kajdanach, bowiem ja akurat dostrzegam czytelne różnice, słysząc iż źródła ich inspiracji wypływają ze sceny gdzie bliżej ultra poważnym doom-sludge'owym kolosom, niż skojarzeniom z grunge'ową nonszalancją. Nie wystarczy by wokalista w ogólności (nie w detalach) zawodził pod manierę Layne'a Staley'a, aby Sunnate profilować w kierunku amerykańskiego klasyka. Bo to pójście na łatwiznę, a w efekcie nic innego jak świadome oszustwo, bądź używając wyświechtanego eufemizmu, mijanie się z prawdą. Sunnata to doskonały przykład jak grać ogólnie pisząc stonery, ale uciec od szarzyzny powtarzania odtwórczo wielokrotnie użytych patentów. Korzystać, bo to przecież nie grzech z licznych wzorców, ale robić to tak, by w dźwiękach zaszczepić własną manierę, jak i na bieżąco rewidować spojrzenie na tą muzyczną materię, gdzie ich korzenie wciąż głęboko zapuszczone. Dorzucając wciąż ciekawych pierwiastków i rozwijając konsekwentnie preferowaną formułę. W przypadku Sunnaty, stylistykę w której plemienne inklinacje decydują o mantrycznym charakterze, wyznaczając orientację na niepokojący trans z licznymi erupcjami natężenia dźwięków, w tym absorbującym szczególnie po zmroku rytuale.
piątek, 27 kwietnia 2018
wtorek, 24 kwietnia 2018
Corruption - Spleen (2017)
Nowe stylistyczne muzyczno-graficzne otwarcie, świeży świetny gardłowy, odważna droga dystrybucji, czyli uzasadniona
nadzieja w tym miejscu, w którym wydawałoby się, że już nie ma szans na zmartwychwstanie.
Ja bowiem byłem na bank przekonany, że Corruption umarło, a truchło pokrył południowy
pył. I nawet jeśli w rzeczywistości w grobie nie zalegli, to na pewno przez ostatnie lata nic
dobrego w zespole się nie działo. Ciągłe rotacje personalne, żadnego ożywczego ruchu, brak siły, zapewne entuzjazmu w sercu Anioła. Poprzedni album był poprawny,
ale skrojone według tego przepisu, który nie miał szans na większe powodzenie.
Corruption we współczesnych realiach praktycznie zaniemógł, stając się reliktem
poprzedniej epoki, nie zauważając, że obecnie kopiowanie BLS i zabawy z westernowymi
wstawkami stały się niewystarczająco atrakcyjne dla southern-rockowo-metalowego słuchacza,
który intensywnie ekscytuje się nową krwią w tym gatunku. Dlatego kiedy zerkam
teraz na kopertę krążka, słucham brawurowo zagranej, ciężkiej, soczystej i
bujającej konkretnie dźwiękowej zawartości Spleen autentycznie jestem
zaskoczony i pobudzony. Czuję wyraźnie tą krzepiącą zmianę i nową energię, paradoksalnie
w najbardziej posępnym i poważnym materiale od lat. I chociaż mam przekonanie,
że kariery grupy Spleen też nie rozbuja, to wiem, iż ze stagnacji chociaż na
chwilę wyrwie, a na pewno większej satysfakcji muzykom dostarczy już przez
fakt, że recenzje tych co się znają i tych co że się znają udają będę
cieplejsze, a na pewno zawierające indywidualnie w synonimy ubrane określenie “nowe otwarcie”. Brawo Anioł, niby "spleen", a jednak zwycięstwo. :)
P.S. Niby długograj, a
w praktyce mini album – niby mało, a w rzeczywistości w zupełności wystarczająco.
poniedziałek, 23 kwietnia 2018
Hostiles (2017) - Scott Cooper
Jak żyć z ciężarem
nienawiści w sercu, przez długie lata trwania w piekle zbieranym? Skąd czerpać siłę,
by pogodzić się z niewyobrażalną stratą, będąc pogrążonym w bezkresnym cierpieniu?
Czy można ramię w ramię z jeszcze do niedawna wrogami, przeciwko wspólnemu
zagrożeniu stanąć? Te i jeszcze liczne inne pytania zdaje się Scott Cooper
między wierszami i wprost, bez zawiłych metafor zadawać. Wielki western, współcześnie nawiązujący
do niewyczerpanego w swym ogromnym potencjale gatunku Cooper nakręcił.
Czerpiący z wielu źródeł, oprócz rzecz jasna korzystania z klasycznych wzorców.
Nieprawdopodobnie silne emocje pobudzający, sugestywny i pasjonujący, będący
nie tylko kinem akcji, ale może właściwie przede wszystkim kinem
psychologicznym, socjologicznym, historyczno-politycznym najwyższych lotów. Cichym
i ogłuszającym zarazem, bo w nim refleksje niczym szeptem wypowiadane, a ich
siła rażenia przeszywająca swą przeraźliwą intensywnością. Nieoczywisty,
niejednoznaczny, nieszablonowy poniekąd. Nic prócz kierującej człowiekiem
przemocy i dotkliwego bólu nie jest tu czarno-białe. Wybory bohaterów nie są
proste, a ich konsekwencje sprawiedliwe. Wszystko poddawane jest w wątpliwość,
z ustawicznymi pytaniami - co robi z ludźmi, dokąd ich prowadzi zrozumiała nienawiść
i ślepa zemsta? Krew w tym świecie bezustannie jest przelewana, czas odmierzany natomiast ilością
grobów wykopanych. Bo tak sobie teraz myślę, analizując, refleksję po projekcji snując, że przecież wszyscy ludzie posiadają sumienia i emocje, tylko w różny
sposób nimi one targają. Mnie Hostiles zahipnotyzował, pogrążył niemalże w stuporze, nie
mogę się otrząsnąć po zapoznaniu się z tym świadectwem. Genialnym we wszelkich
aspektach sztuki filmowej, od fundamentu scenariusza, poprzez potęgującą wrażenie przygnębienia czy melancholii muzykę, sugestywne zdjęcia, precyzyjne kadry, po imponujący warsztat aktorski, doskonale dobranej obsady. Dziełem kontemplacyjnym, gęstym, znaczącym, przeszywającym do szpiku kości i pozostawiającym widza zastygłym w paraliżującym odrętwieniu.
niedziela, 22 kwietnia 2018
Lonely Kamel - Death's-Head Hawkmoth (2018)
Lonely Kamel to tacy przekorni nieco zawodnicy. Tak sobie lajtowo rockowali na Blues for the Dead, by na
kolejnym krążku uderzyć z impetem właściwym ciężarem i znów nieco zaskoczyć na Shit
City mniejszym udziałem improwizacji, kosztem żywiołowych, ale jednak piosenek. Teraz
po raz już wtóry budzą emocje serwując tym razem tylko siedmioutworowy album (w tym coś na kształt miniatury zatytułowanej Move On), złożony z
kompozycji rozpościerających ścianę dźwięku w formule starannych aranżacji. Z gęstą
gitarową lawą i pulsującym basowo-perkusyjnym szkieletem. Poszczególne numery
charakteryzując się progresywnym charakterem, dynamicznie i swobodnie wykorzystując transowy klimat. Soczyście rozbujany groove, cholernie nośny flow, w co najmniej
kilkuwątkowych, wielopłaszczyznowych numerach, doskonale zespolonych w
pasjonującą fakturę. I chociaż nie ma
się czego czepiać w stosunku do każdego z trzech (debiutu jeszcze nie zdobyłem) dotychczasowych krążków
samotnego wielbłąda, bo wszystkie posiadają w sobie esencję klasycznej
stonerowej jazdy, to ja dzisiaj po wielokrotnym odsłuchu Death’s Head Hawkmoth
stwierdzam, że tym albumem sięgnęli tam, gdzie chcę ich zawsze widzieć. Tam
gdzie gęsta, lecz nieprzesadnie rozimprowizowana struktura i chwytliwa melodycznie estetyka, brata się z rasowym ciężarem, dojrzałością
kompozycyjną i zaawansowaną świadomością muzyczną. Czego zakładam, nawet jeśli kolejny ich krok będzie według powyżej zasygnalizowanej zasady bardziej sofciarski, oni akurat sępić w przyszłości nie będą.
sobota, 21 kwietnia 2018
Monster Magnet - Mindfucker (2018)
Przed kilkoma laty miał
być to już "ostatni patrol", w który załoga kierowana przez niezniszczalnego Dave’a
Wyndorfa wyruszyć postanowiła. Jednak nie gniewam się, nie jestem zły na fakt, że ci
wiekowi już muzycy nie odstawili instrumentów i nie zeszli ze sceny w formie
ukoronowującej ich kapitalną rockową karierę. Nie mam pretensji, że Mindfucker
został nagrany i krążek sprzed pięciu lat nie zamknął dyskografii Amerykanów.
Szczególnie, że ten Mindfucker jest w swej istocie odmienny od poprzednika, którego niemal całą przestrzeń wypełniały psychodeliczna aura i ten charakterystyczny dla Monster Magnet rodzaj hipnotyzującej
transowości. Tym razem żywioł Monster Magnet
sięga po wzorce czysto rock’n’rollowe, doskonały rocker goni kolejne doskonałe
rockery i tylko fragmentami zwalniają, by wprowadzić do energetycznej formy
odrobinę narkotycznego kwasu (Drowning przykładowo). Album jest zwarty,
cholernie spójny, a określa go pokrótce nieco przyczajona, jednak głównie pobudzająca wzrost natężenia dźwięków gra perkusji, atakująca
intensyfikacją siła głosu Dave’a, jego specyficzna nakręcająca żywioł intonacja
wokalna. Rozimprowizowana, euforyczna gitarowa swawola z prostą, lecz bynajmniej
nie toporną perkusyjną kanonadą. Uzależniający magnetyzm w tej hipnotyzującej żonglerce eskalacją dźwięków, luz, polot i tessstosssterrrrrron! Tym razem, w sumie klasyczny
bezpretensjonalny garażowy rock z podskórnie tylko wyczuwalnym psychodelicznym
tripem.
czwartek, 19 kwietnia 2018
Twarz (2017) - Małgorzata Szumowska
Małgośka Szumowska, po
której należałby się spodziewać kina ambitnego, konsekwentnego i przede
wszystkim pobudzającego do głębszych przemyśleń, tym razem nieco się w swych
poszukiwaniach tak efektywnej formy pogubiła. Nie jestem bynajmniej po seansie nastawiony do
obejrzanej produkcji skrajnie krytycznie, jednak mam silne przekonanie,
że za dużo grzybków gosposia do tego polskiego barszczyku wrzuciła, przez co
pewne tony smakowe mnie się akurat teraz niezbyt przyjemnie odbijają. Z jednej
strony w tym nie tak krzywym jak gadają zwierciadle, twarz polskiej prowincji bardzo autentycznie odbita,
określająca jednoznacznie stosunek reżyserki do całej tej zabawy w świętych od święta.
Znaczy przykładowo w niedzielę podczas nabożeństwa, ewentualnie we wszelkiej
obrzędowości, kiedy to rodzina przy stole się spotyka i z każdym kieliszkiem gorzałki
więcej, obnaża prostactwo totalne. Z drugiej twarz to skrajnie nietolerancyjna,
małostkowa i zakłamana. Zafiksowana na budowaniu fasady i ukrywaniu,
bezskutecznym i niechlujnym po prostu całego nie tylko dekalogu grzeszków. Z czym nie ma uzasadnionego powodu aby dyskutować, bo to prawda która właśnie tych, co odżegnują Szumowską od czci i
wiary przeraża. Ale broniąc jednego z naszych niewielu eksportowych nazwisk na europejskim rynku filmowym przed zajadłymi atakami sprowadzającymi się wyłącznie do
przekonania, że Polska duma i basta, nie czuję się tak do końca komfortowo w
tej antymisyjnej roli. Bowiem sama zawarta w Twarzy prowokacja, jaka by nie była czysta intencjonalnie, bezpośrednia
w formie i prawdziwa merytorycznie, skierowana w stronę rodzimej narodowej buźki,
która w lustrze widzi tylko ułamek rzeczywistości (Szumowska to też zabiegiem
rozmazania brzegów kadrów sugeruje) jest tylko wzniecaniem tumanów pyłu, bez
szans na jakąkolwiek przemianę właściwego oblicza. Sam bohater i jego tragedia
jest w tych okolicznościach tylko pretekstem do skonstruowania społecznej
diagnozy w skali jeden do jednego. I to jest mój zasadniczy zarzut w stosunku
do analizowanego obrazu, że będąc przecież skierowanym do widza o wysokim
intelektualnym potencjale i artystycznych wymaganiach (tak zakładam, mam
nadzieję, że nie w swej naiwności), który niestety wyłącznie zobaczy w filmowych kadrach, to co przecież
wie. Będąc dodatkowo poirytowanym, że ta morda utożsamiana jest poza granicami z ogólną
grupową polską mentalnością, nie oddającą przecież całej prawdy, która jest
zdecydowanie bardziej złożona. Przyzwyczajony, że w filmach Szumowskiej
niedopowiedzenia i artystyczny sznyt stanowił fundament wysokiej jakości kina,
w tym przypadku czułem się rozczarowany, nie tak brakiem, jak próbami
przeforsowania w bezpośrednim sąsiedztwie scen z artystycznymi pretensjami i
tych niczym z odbiornika marki Okił (Ferdek się kłania/Ibisz o matko!).
Rozumiem że był to zabieg celowy, prześmiewczy (śmieszno-straszny), ale ja jego
zasadności nie jestem w stanie przez pryzmat przesłania wytłumaczyć inaczej jak tylko poczuciem wyższości reżyserki, która zamiast dojrzałej troski sięga
po szyderkę, która nie odbiega daleko od poczucia humoru tych z których się naśmiewa.
Szukam teraz puenty i nasuwa się jedna, mam nadzieję trafnie film Małgorzaty
Szumowskiej określająca, że w sumie już nagradzana Twarz to chyba nic
szczególnego, ale i żadne też nieszczególne nic.
wtorek, 17 kwietnia 2018
The Sword - Used Future (2018)
Jaki The Sword tegoroczny jest zgrabniutki, taki lekki i jakich by nie poszukiwać bardziej barwnych określeń, to taki po prostu fajniutki. Zrzucili muzycy usztywniający gorsecik z Apocryphon, porzucili w sumie dobre, lecz nieco nazbyt rozbudowane odloty z High Country i trafili Used Future idealnie w miejsce, gdzie spiny brak, arogancji czy megalomanii zero - za to jest pożądany luz, sofciarski klimat, taka cholernie przyjemna odprężająca atmosfera. Przynajmniej ja taki chill chwytam, gdy ten krążek zwiewnie w powietrzu się unosi i 44 minuty płynnie zaaranżowanego stonera przez świadomość i podświadomość się przelewają. Nie mam tylko pod wpływem tego materiału zamiaru wznosić kolejnej w tej stylistyce świątyni, pod wezwaniem następnej olśniewającej gatunkowej perły. Mam ich już sporo, a The Sword mimo iż szanuję, to jednak nigdy przed ich obliczem nie klękając, nadal paść na kolana nie mam zamiaru. Zanotowali dzięki Used Future dobry skok w odpowiednim kierunku - nie rekordowy, nie porażający i absolutnie pozbawiony zaskakujących komponentów. Amerykanie okrzepli, dojrzeli i mając zapewne trwałą bazę fanów od nich sporo komplementów usłyszą, a i zawodowi jak i totalnie amatorscy krytycy podobni mnie nie będą szczędzić dobrego słowa pod adresem nowego krążka. Trudno przecież nie ulec czarowi gitarowej linii w Sea of Green, czy Book of Thoth. Podsumowując, jestem bardzo rad iż goście z The Sword zafundowali mi taki eteryczny przelot w rzadko odczuwalnej strefie niezobowiązującego, bo neutralnego komfortu. Zaskarbili sobie moją sympatię, więc podaje im z uznaniem prawą dłoń, lewą poklepując po ramieniu, nie będąc z pewnością w tej ocenie i tym geście odosobnionym. :)
poniedziałek, 16 kwietnia 2018
Mustasch - Silent Killer (2018)
To nadal ten sam Mustasch, któremu nad czym od kilku już lat ubolewam bliżej do teutońskiego metalu, niż jankeskiego stonera. Innymi słowy bardziej po drodze z chwytliwymi galopadami, niż złożonymi transowymi tripami. Tym razem jednak, mimo, że tego rodzaju stylistyka nie ma najmniejszej szansy aby wbić się na dłużej na moją playlistę, to akurat Silent Killer podczas podróży samochodem towarzyszy mi od swej premiery dość często, a kilka numerów z najnowszego longa doprowadza do bardzo intensywnego, choć nadal tylko powierzchownego przeżywania dźwiękowej materii. Barrage, Lawbreaker, Grave Digger i przede wszystkim arcyprzebojowy Burn, w którego refrenie drę ryja skandując wraz z Ralfem burn, burn, burn, burn. :) Ogólnie, cały album jest spójny i równy, zwyczajnie doskonale skrojony pod niewyrafinowane rockowo-metalowe gusta i jako chwilowy obiekt mojego zainteresowania od prawie dwóch tygodni jeszcze nadal w miarę świeży. Wiem jednak i nie jest to czcze gdybanie, tylko pewność stuprocentowa, że czas Silent Killer jest policzony, bo żywotność tego rodzaju grania, ze względu na stylistykę przynajmniej w moim odtwarzaczu mocno ograniczona. Wpadło, przeleciało, wypadło. Kropka!
P.S. Wielokrotnie od dnia wydania Sounds Like Hell, Looks Like Heaven, przy okazji każdej kolejnej płyty pisałem, jak bardzo tęsknię za wąsem sprzed 2012 roku. Tak często, iż już wystarczy, bo po co się w nostalgii pogrążać.
piątek, 13 kwietnia 2018
You Were Never Really Here / Nigdy cię tu nie było (2017) - Lynne Ramsay
Mnóstwo hałasu o nic?
Tak wiele sobie po nowym obrazie Lynne Ramsay obiecywał, że po seansie mocno
skonsternowany, przez chwilę się zastanawiałem, czy aby oczekiwania, kierunek w którym podążyły się pokryły i docelowo zostały zaspokojone. Chwilę to trwało, bo gdy kurz po ekranowej rozpierdusze opadł, to
dotarło do mnie że to w kategorii melancholijnej vendetty, najlepsze co do
tej pory widziałem. Może niewiele jeszcze z tego segmentu wiedzy filmowej
przyswoiłem, może trudno mi obrazy o podobnej estetyce, tak na szybko w pamięci
przywołać - te które właśnie zdolne by były we mnie intensywne emocje wzbudzić
i swym przesłaniem pobudzić do głębszych refleksji. Dlatego też Nigdy cię tu nie było postrzegam, jako rzecz absolutnie wyjątkową poprzez pryzmat szeregu
detalicznych cech, które ponad schemat kino zemsty wznoszą. Potworna historia
za kluczową postacią stoi, tragiczna przeszłość, która rzutuje na jego
teraźniejszość. Szereg okropności, których doświadczył potęgowanych realiami
spotworniałej rzeczywistości - dręczony ustawicznie obserwacją rozkładu świata,
w którym jego istnienie, a właściwie misja oczyszczenia z plugastwa w zasadzie
nie ma znaczenia. Minimalna ilość dialogów w misternie przygotowaną konstrukcje
została wpleciona, zwięzłą i treściwą, ale pulsującą intensywnie całą gamą sugestywnych ogniw i podpowiedzi. Tutaj obraz do człowieka głównie przemawia, także
dźwięk w postaci przeszywających mechanicznych odgłosów, transowej, poniekąd
psychodelicznej muzyki autorstwa Johnny’ego Greenwooda. Tą dosadną metodą,
korzystając też, lecz nie ściągając bezwiednie z dorobku największych
(Taksówkarz, Lśnienie, Drive), przy fundamentalnym współudziale koncertowej gry
Joaquina Phoenixa, w skondensowanej masie niedopowiedzeń oraz klaustrofobicznym klimacie Lynne Ramsay unurzała spójną i gęstą, wymagającą i niewdzięczną formę, która myślę jeszcze długo
pozostanie w mojej pamięci.
wtorek, 10 kwietnia 2018
Type O Negative - Dead Again (2007)
Informuje, iż dojrzałem do stosownego, tudzież właściwego oświadczenia. Zatem już, już
prędko, idąc za odczuciem z początku kwietnia 2018 roku, deklaruje co
następuje. Dead Again to n-a-j-l-e-p-s-z-y krążek Type O Negative, jaki ever
ekipa stalowego Piotrusia nagrała! Piszę to z pełną świadomością, pamiętając w
dodatku znakomicie z jaką dezaprobatą wówczas, gdy pojawiał się na rynku go
przyjmowałem. Na usprawiedliwienie mam tylko fakt, iż wtedy byłem zajęty innymi
gatunkowymi niszami, zmęczony i negatywnie nastawiony do ciemnozielonej stylistyki. Stąd nawet nie
bardzo miałem ochotę w szczegóły proponowane przez Type O na krążku z Rasputinem się zagłębiać. Zignorowałem
przeto Dead Again (posypuje głowę popiołem) i ekipę Steela na prawie dekadę w
kąt dorzuciłem. Wychodząc jednako z założenia, że nigdy nie jest za późno na
zmianę przekonań, nie mam rzecz jasna nawet odrobiny kłopotu z tym, aby przyznać się
do grzechu zaniechania. Niby Dead Again to coś po linii Life is Killing Me,
ale lepiej, bardziej autentycznie, z większą pasją i głębszym wyczuciem materii. Co
zaskakuje tym mocniej, że okoliczności powstania krążka specyficzne, stan ducha
lidera oświecony i ogólna w nim uduchowiona w kierunku wiary wibracja. Co ja jednak tam wiem o iluminacji - oczu otwarciu na
byt metafizyczny. Miał Piotr Ratajczyk prawo zmienić perspektywę
spostrzegania, wprowadzić korektę do trajektorii własnego odlotu. Ale to
kulisy, a bądźmy szczerzy, kogo prócz tropicieli sensacji obchodzi to co za
kurtyną? Kiedy fajna jest scena, przyciągająca uwagę fasada, w tym przypadku
efekt finalny ostatniej jak się okazało płyty brooklynczyków. Wybornie
zróżnicowanej, eklektycznej używając intelektualnej nomenklatury. Jednocześnie
ognistej i zadumanej - chwytliwej i epickiej - surowej i bogatej -
bezpośredniej i ambitnej. Zaskakująco świeżej, z kapitalnymi wokalami nieodżałowanego
Steela. Niczym testament pozostawiony potomnym.
poniedziałek, 9 kwietnia 2018
Chimaira - Resurrection (2007)
Jak przed kilkunastoma dniami uprzejmie donosiłem, w kwestii
infekcji wirusem pod nazwą Chimaira atakującym - zgłaszając zaskoczenie i lęk
przed długotrwałymi skutkami tej agresji. Tak dzisiaj mam już pewności i nieukrywaną ulgę
odczuwam, że to po raz kolejny tylko chwilówka, zwana w tym przypadku kilkunastodniówką była. Po ataku nie ma już śladu większego, lecz ośmielę się wykorzystać okazję
i tekst archiwizujący stosunek do kolejnej Amerykańców płyty wyprodukować. Znaczy kilka zdań w temacie Resurrection,
krążka z 2007-ego roku, będącego bezpośrednim następca obiektu mojego, sprzed
półtora tygodnia recenzenckiego zainteresowania. W telegraficznym skrócie, bo
inne rzeczy, bardziej intrygujące w kolejce czekają. Postawili Amerykanie po
raz wtóry na nośny groove, riffowanie soczyste, dopieszczając i zwiększając ilość
rozbudowanych słówek, które budują skutecznie w moim przekonaniu, iluzoryczne poniekąd
wrażenie progresywnego charakteru wydawnictwa. Punktem kulminacyjnym jest tutaj
bez wątpienia, ponad dziesięciominutowy Six, kompozycja przemyślana, dojrzała i efektowna. Mimo że pozostałe numery podrasowane brzmieniem totalnym poziom
trzymają, to jednak ten epicki kolos wyróżnia się na duży plus, wychodząc
systematycznie z każdym odsłuchem przed szereg. Ubolewam jednak, że choć
Chimaira sypie na Resurrection całymi tonami sprytnie przebojowego wiosłowania,
miażdży kości potworny ciężarem i bucha z impetem energią. Zaciekle, z pasją turlają chłopaki te ślimaki breakdownami zwane i kilka rodzynek, orzeszków i innych dźwiękowym bakalii
dosypują, to niestety na dłuższy czas płyta zwyczajnie przynudza, z uporem maniaka
wykorzystując zasadniczo toporny gatunkowy szablon, którego gwoździem do trumny
monotonny krzyk wokalisty. Sorki Panowie, niestety to okrutna, ale jednak prawda. A i tak waszą nutę lubię. :)
sobota, 7 kwietnia 2018
Entombed - Serpent Saints - The Ten Amendments (2007)
Cztery lata pomiędzy Inferno, a Serpent Saints upłynęły - pod
znakiem problemów w obozie szwedzkiej legendy, z poprzedzającym tylko dziewiąty
longplay mini wydawnictwem When is Sodom. Premiera przekładana, fani w konsternacji - o co chodzi, po co to, i co jeszcze z tej sytuacji dla Entombed wyniknie? Wreszcie w czerwcu 2007-ego roku Serpent Saint się pojawia i jak pamięć mnie nie oszukuje, kiedy po raz pierwszy płytę odpalam szoku doznaje ociupinkę, gdyż nawet jeśli When is Sodom zapowiadać mógł kurs na oldschool,
to jednak nie prognozował tak ostrego nawrotu w kierunku korzeni na LP. Tym razem
paliwem dla sztokholmskiej załogi archaiczny punk, wulgarny noise z dolaną do tego ognia tylko w skąpych proporcjach death’n'rollową oliwą. Klasyczny skandynawski death metal rządzi i
dzieli, zarówno w wymiarze edukacyjnym tych archetypicznych bezpośrednich ciosów, jak i w
frazeologii tytułów, tekstach i wymiarze merytorycznym znaczeń. Masters of
Death, Warfare Plague Famine Death, Love Song for Lucifer (tytuł to jedno,
klimat to drugie), w tym moi faworyci, Amok, Thy Kingdome Koma wraz z oczywiście
tytułowym wałkiem z epki. Chamskie riffy, klimat z zatęchłej piwnicy, tłuste,
opryskliwe brzmienie, przepity ryk Petrova, ikoniczna oprawa graficzna
nawiązująca do początków sceny, czyli w ogóle i szczególe wyraźny manifest
przywiązania do surowego podręcznikowego szwedzkiego napierdalania, z jednoczesnym
odcięciem się od lajtowego okresu z Same Difference. Dziś po ponad dekadzie od premiery krążek okazał się ciekawym wyłomem w
death'n'rollowej stylistyce okupowanej przez Entombed przed Serpent Saints i jak się okazuje w nowej odsłonie personalnej także po nim. Gdzie by dzisiaj byli,
gdyby się na drobne nie rozmieniali, to wyłącznie pozbawione wymiaru
praktycznego spekulacje. Tym którzy takiej ścieżki Entombed żałują, utyskują potwornie,
iż droga Alexa Hellida i L.G. Petrova się rozszczepiła, bez względu na fakt,
iż Back to Front i Dead Down to udane płyty, to ja jednak rację przyznaje i po
cichu cierpię, podzielając ich smutek. Na ch było się wam ziomale w tych osobistych relacjach spinać?!
piątek, 6 kwietnia 2018
Tucker: The Man and His Dream / Tucker - konstruktor marzeń (1988) - Francis Ford Coppola
Preston Tucker – pozytywny
wariat, optymistyczny świr, marzyciel, wizjoner dla którego nic nie było niemożliwe. Postać
z pewnością nietuzinkowa i taka też jest ta biografia – może naiwna, ale bardzo
sympatyczna i na swój chwilami tandetny sposób oryginalna. Niezobowiązująca
rozrywka, dynamiczna, energetyczna, ale powierzchowna, co akurat zaskakuje na
minus, kiedy człowiek uświadomi sobie, iż ta hollywoodzka bajeczka inspirowana
przecież prawdziwymi wydarzeniami jest robotą wielkiego Francisa Forda Coppoli.
To poniekąd bliźniacza jazda jak w Cotton Club, czyli z przymrużeniem oka, bez spiny, wesolutko,
kolorowo, ale i bez bardziej intrygujące treści. Świetnie warsztatowo ogarnięte połyskujące
show, którego największą siła prócz wysokich obrotów są aktorskie kreacje,
pośród których dominację rzecz jasna przejmuje Jeff Bridges, w szalonej pozie
człowieka na środkach pobudzających. To dobre kino, w którym pod tym rozrywkowym
charakterem pulsuje też poważna prawda o początkach korporacjonizmu, może nawet bardzo
dobre, jeśli potraktować je jako fajną, ale niezobowiązującą hollywoodzką
zabawę. Na niedzielny popołudniowy seans kina familijnego, do kawki i serniczka jak
znalazł.
czwartek, 5 kwietnia 2018
Marshall (2017) - Reginald Hudlin
Bardzo klasyczny dramat
sądowy z wątkiem kryminalnym i tym pierwszoplanowym podnoszącym kwestie rasizmu i antysemityzmu w Ameryce lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Na
podstawie autentycznych wydarzeń, z bardzo poprawnym aktorstwem i warsztatową
rzemieślniczą rzetelnością. Taki szablon, który wiele razy w kinie już
widziałem, w stosunku pół na pół aptekarsko wyważający rozrywkowe i
zaangażowane podejście do tematu. Niestety, jak jest tylko poprawnie, to nie ma
co liczyć na większe emocje, a to grzech w przypadku kina, które ma w
założeniach wzbudzać uznanie i walczyć z uprzedzeniami.
P.S. Chadwick Boseman w
42 i Get on Up był genialny i tutaj też poniżej bardzo wysokiego poziomu nie
schodzi. Partnerujący mu Josh Gad mimo to nie traci do niego w tym pojedynku
dystansu, czasami nawet nieco go o jedną długość wyprzedzając. Zasługując tym
samym uczciwie na wyższą od Bosemana notę, co akurat mnie zaskakuje, bo kto to właściwie jest ten Gad?
środa, 4 kwietnia 2018
Julieta (2016) - Pedro Almodóvar
Mimo, iż kłuje w oczy
nadmierna egzaltacja, czasem nawet niczym z oper mydlanych koturnowość, to
dobrze się ostatnią jak dotąd produkcję Almodóvara ogląda. Mam po seansie takie odczucie całkiem pożytecznie spędzonego czasu przed ekranem, gdyż od lat kultem otaczany reżyser, scenarzysta, ogólnie już ikona kina europejskiego, w złożonych scenariuszach
(wenezuelski tasiemiec jechałby na nich przez tysiąc odcinków :)) masę
drobnych niuansów zawoalowuje i zawsze w swój charakterystyczny sposób fascynuje nieco naciąganą,
ale precyzyjnie z wielu wątków w zwartą formę skleconą tajemnicą. Poza tym obrazy z ekranu płynące są uroczo
poetyckie i zmysłowe, a ich romantyzm, jakbym powyżej sugerował, nie ogranicza się wyłącznie do westchnień i szlochów.
Julieta okazuje się dość bezpośrednią, przygnębiającą historią o kobietach, czyli szperaniem w ulubionym temacie Hiszpana. Obudowaną
dla efektu podniosłą muzyką i wizualną kunsztownością (ten widok z okna na morze, te wnętrza itd). Jak doczytałem co eksperci w tematyce twórczości Pedro Almodóvara jednym
głosem donoszą, Julieta to nie jest akurat najlepszy film mistrza. Ja natomiast
nie śmiem temu zaprzeczać, bo wiedza moja jeszcze wciąż skromna. Jednak nie
pozostanę milczący całkowicie i sam też z mojej perspektywy doniosę, że seans
jest bogaty i intrygujący. Bogaty we wrażliwy artyzm, intrygujący przenikliwością
spojrzenia. Dla mnie tyle wystarczy, by Julieta wysoko oceniona została i na dłużej w
pamięci utkwiła.
wtorek, 3 kwietnia 2018
Juno (2007) - Jason Reitman
Kameralna i niebanalna, absolutnie niehisteryczna, chociaż kontrowersyjnego tematu dotykająca, urzekająco ciepła opowieść o “aktywnej seksualnie” nastolatce, która “z nudów” podczas stosunku na fotelu w ciążę zaszła i naturalnie przed koniecznością dokonania dorosłych wyborów stanęła.
Podjęcia decyzji: a) przeprowadzenia zabiegu usunięcia, b) urodzenia i wychowania, c) urodzenia i przekazania dzieciaka odpowiedzialnym, kochającym
przybranym rodzicom, którzy sami z różnych powodów nie mogą spłodzić własnego. Wybiera
zuchwała, pyskata, ogólnie charakterna jak diabli jednak niezwykle sympatyczna w swej bezpośredniej postawie młodociana mamusia opcję trzecią, ale po drodze decyzje niezależne od niej sprawę
nieco komplikują. Co nie jest przecież zaskoczeniem! Nic nie jest łatwe, kiedy wiele osób zaangażowanych, a
emocje powiązane z wymagającą sytuacją duże. Tyle że akurat wokół niej, w najbliższym otoczeniu ludzie wyrozumiali, otwarci i opiekuńczy, to i wszystko względnie dobrze się kończy. Niby happy end temat zamyka ale taki przyziemny, zwyczajny a przez to przekonująco autentyczny, z puentą o której można dyskutować ale nie można jej odmówić wartości. Tylko spokój nas uratuje, trzeźwe spojrzenie na sytuacje i naturalne rodzinne wsparcie. Każdy ma prawo błędy popełniać, tym bardziej kiedy hormony buzują i rozsądku nie zawsze wystarcza. Mały lecz błyskotliwy komediodramat młody Reitman nakręcił, cudny wizualnie, ze spasowaną doskonale oprawą muzyczną, znakomitymi pełnymi znaczącego sarkazmu i
dystansu dialogami, kapitalnie napisanymi i odegranymi bohaterami oraz wreszcie,
albo bardziej przede wszystkim z niezwykle mądrą treścią podaną w dodatku
atrakcyjnie i sugestywnie. Od lat oglądając systematycznie kolejne filmy Jasona Reitmana twierdzę, że ma mój rówieśnik niezwykły talent do ambitnego, ale nieprzeszarżowanego
kina, a on od ponad dekady wciąż systematycznie tą tezę udowadnia.
poniedziałek, 2 kwietnia 2018
Downsizing / Pomniejszenie (2017) - Alexander Payne
Kingsajz po
amerykańsku, rzecz jasna z większym rozmachem, ale i niestety z mniejszą
precyzją. Bowiem Alexander Payne zbyt dużo upchnąć postanowił, w zbyt
ograniczonej pojemnością formie, przez co przeciąża widza masą istotnych, lecz
często szczątkowo potraktowanych wątków edukacyjno-publicystycznych. Powiązanych
ściśle w kłębek wieloma nićmi, z kwestiami światopoglądowymi, politycznymi, ustrojowymi,
społecznymi, kulturowymi, ekonomicznymi, ekologicznymi, etycznymi, socjotechnicznymi,
socjologicznymi, psychologicznymi, biblijnymi… ech! Wygrywa on jednak, mimo że
łapie za dużo srok za ogon, bo robi to z odwagą, polotem i wreszcie zdrowym, bo
pełnym poczucia humoru dystansem. Nie boi się przy tym czerpać z klasycznej fantastyki
rodem z lat pięćdziesiątych i z podobnego okresu wizji społeczności idealnych,
które jak to zwykle bywa w przypadku ideału na pokaz, toczy wewnętrzne choróbsko.
Ma przy tym doskonałe wsparcie w postaci aktorskich brawurowych kreacji
Christopha Waltza i urzekającej Hong Chau. Nawet ten od zawsze z kijem w
dupie Matt Damon wzbudza sympatię, a już z przyklejonym naćpanym uśmiechem rozśmiesza
do łez. Jest właśnie w Pomniejszeniu kilka scen natury komediowej, które u mnie
wywołały intensywny wybuch śmiechu, aż po to uczucie bólu mięśni brzucha. Znacie? Nie znacie? Sporo tracicie! :) I szczególnie dla tych momentów warto
Pomniejszenie obejrzeć, chociaż w nim o wiele więcej dobrego towaru do wciągnięcia,
gdyż w tej pociesznej konwencji jest błyskotliwa rozrywka i dojrzała analiza
współczesnej cywilizacji. I gdybym w jednym zdaniu miał streścić o czym
właściwie film Payne zrobił, to napisałbym, iż o naturalnym dla człowieka
poszukiwaniu samospełnienia, paradoksalnie niszczeniu przestrzeni życiowej
poprzez udoskonalanie, zabijaniu w zamyśle dobrych idei, przez w praktyce samo unicestwiającego
się człowieka. Nawet jeśli znam lepsze tytuły z kinematograficznego dorobku
Payne’a to polecam gorąco ten orzeźwiający jankeski Kingsajz, nawet jeżeli on bez Polo Cocty. :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)