sobota, 21 kwietnia 2018

Monster Magnet - Mindfucker (2018)




Przed kilkoma laty miał być to już "ostatni patrol", w który załoga kierowana przez niezniszczalnego Dave’a Wyndorfa wyruszyć postanowiła. Jednak nie gniewam się, nie jestem zły na fakt, że ci wiekowi już muzycy nie odstawili instrumentów i nie zeszli ze sceny w formie ukoronowującej ich kapitalną rockową karierę. Nie mam pretensji, że Mindfucker został nagrany i krążek sprzed pięciu lat nie zamknął dyskografii Amerykanów. Szczególnie, że ten Mindfucker jest w swej istocie odmienny od poprzednika, którego niemal całą przestrzeń wypełniały psychodeliczna aura i ten charakterystyczny dla Monster Magnet rodzaj hipnotyzującej transowości. Tym razem żywioł Monster Magnet sięga po wzorce czysto rock’n’rollowe, doskonały rocker goni kolejne doskonałe rockery i tylko fragmentami zwalniają, by wprowadzić do energetycznej formy odrobinę narkotycznego kwasu (Drowning przykładowo). Album jest zwarty, cholernie spójny, a określa go pokrótce nieco przyczajona, jednak głównie pobudzająca wzrost natężenia dźwięków gra perkusji, atakująca intensyfikacją siła głosu Dave’a, jego specyficzna nakręcająca żywioł intonacja wokalna. Rozimprowizowana, euforyczna gitarowa swawola z prostą, lecz bynajmniej nie toporną perkusyjną kanonadą. Uzależniający magnetyzm w tej hipnotyzującej żonglerce eskalacją dźwięków, luz, polot i tessstosssterrrrrron! Tym razem, w sumie klasyczny bezpretensjonalny garażowy rock z podskórnie tylko wyczuwalnym psychodelicznym tripem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj