wtorek, 19 marca 2024

Slope - Fever Dreams (2024)

 

Względnie niedawno, a w moim wieku to to „niedawno” bez zaskoczenia może okazać się (gdybym sprawdził, a sprawdzać nie będę) juz grube miesiące temu, odświeżałem sobie po baaardzo długiej przerwie dwa kluczowe krążki niemieckiego H-Blockx i byłem ogromnie zaskoczony jak mało tandetnie ta nuta się zestarzała, ale jakoś nie przykleiły się ich odsłuchy na dłużej, być może dlatego że ta konwencja stylistyczna w której rzeźbiona, aż tak ciekawie mi w pamięci się nie odłożyła, a może współcześnie rzeźbiący w umownie podobnym stylu Turnstile mi podniósł wobec estetyki poprzeczkę. Tak tak - to to to! Piszę o tym teraz, gdyż los chciał bym trafił na krajanów wspomnianych Niemiaszków, którzy młodsi o pokolenie obecnie wycinają coś na podobieństwo nuty H-Blockx i tak samo są zapatrzeni w pierwsze dokonania „redhotowe”, jak wesołe hardcore’owe harcowanie czy crossoverowanie szerzej i czynią to tak po staremu jak i na kapitalnej swieżościo-witalności i nawet te ich liczne teledyski idealnie wbiłyby się w ramówkę oldschoolowego MTV, czy innej europejskiej VIVY z środkowo najtisowych na przykład czasów. Te zaśpiewy to jak w mordę strzelił ich starsi rodacy, a dokładnie Henninga i Dave’a, czy sięgając za ocean, skąd ta nuta przecież pochodzi gardłowego Dog Eat Dog frazowanie i ja jestem happy bardzo, kiedy taka bezpretensjonalna, a jednocześnie świetna instrumentalnie (ten funk basowy jest przezajebisty) się kręci i mogę położyć w zakładzie miliony monet oraz ręczyć swoim słowem, że fani grania podług zasad wspomnianych, będą Slope zachwyceni, bowiem jeśli ja częściowy fanboy tryskam młodzieńczym entuzjazmem, to co tacy oni maniacy. To jak dałem do zrozumienia na dwa wokale głosowe nawijka i mega z tych wokalnych mozaiek do przechwycenia frajda oraz sporo w nucie innego dobra w rodzaju zręcznych i dobrze wyczutych solówek na przodzie i podobnych w tle pod wokale wciśniętych, ale również całkiem ciekawych drobiazgów w postaci pisków, lekkich sprzężeń czy aranżacyjnych zdobień, przez co epigonizm Slope nie jest zwykłą kalkomanią tego co kiedyś powstało, a autentyczną porcją dobrej nuty od miłośników gatunku, niepozbawionych muzycznej wyobrazi, a tym bardziej zamkniętych na tego co już trzy dekady temu ograne dopieszczania. Nie daje kiedy ochłonę mimo tego powyższego wszystkiego gwarancji czy to rzeczywiście taka dobra obiektywnie muzyka, czy może w grę wchodzi subiektywny urok z wiekiem coraz silniejszej do smarkatych czasów nostalgii. Możliwe też, iż jeszcze wpływ tej fajnej okładki, lecz tak czy inaczej może wyglądać na to, że mam swoje redhotchilipeppers-owe, ciężko riffowane funky do w przyszłości obserwacji, mimo że nigdy fanem oryginału nie zostałem. :)

poniedziałek, 18 marca 2024

Next Goal Wins / Pierwszy gol (2023) - Taika Waititi

 

Nie będzie wyłącznie z goryczą że rozczarowanie i tak dalej i tak podobnie, choć oczekiwania po genialnym Jojo Rabbit były gigantyczne, a rzeczywistość rozbiła się o prozaiczność. Nie napiszę w tonie całkowicie krytycznym, mimo że duch poniższego tekstu z pewnością zdradza, iż zanim obejrzałem, a wręcz nim się dowiedziałem o czym tym razem Taika Waititi będzie kręcił, to liczyłem na kolejny film na mega wysokim poziomie błyskotliwości, a otrzymałem finalnie to czego w sumie trzeba było się spodziewać po specu od oryginalnego, jednak przede wszystkim po prostu wywoływania rechotu. Powinienem założyć, iż to nie Next Goal Wins będzie wypadkiem przy pracy, a właśnie Jojo Rabbit był tym fenomenalnym wyjątkiem, a teraz dostaję komedyjkę o tym że gruby według podwórkowych zasad stoi na bramce, ale jednak lepszy jest bramkarz postawny i wygibany jeśli walczy się o awans do Mundialu, bo na ekranie królują osobliwości pośród bohaterów i jeszcze Cindy Crawford futbolu rozkładająca na łopatki trenera z charyzmą i problemami egzystencjalno-osobowościowymi. Miks zabawnych sytuacji z boiska i w pigułce gamoniowatość na pełnej oraz najzwyczajniej banały, mimo że pod warstwą pajacowania dostrzegalny przekaz szlachetny. Historia przewidywalna, schematyczna ale wyobraźcie sobie jakby była nijaka, gdyby opowiedział ją ktoś inny niż Taika Waititi. Dzięki jego poczuciu humoru i autorskiej formie groteskowej można czasami szczerze buchnąć śmiechem, można też fragmentami zauważyć błyskotliwą inteligencję pod grubą warstwą głupkowatej fasady. Jeśli kochacie Eddie'go zwanego orłem, to będziecie chyba zadowoleni.

niedziela, 17 marca 2024

Het smelt / Kiedy stopi się lód (2023) - Veerle Baetens

 

Szalenie mocno w trzewiach pulsujące i tym samym niełatwe kino z traumą, a wręcz gehenną w centrum uwagi. Z pozoru i to wyłącznie tuż po starcie w pierwszej retrospekcji, dla ślepców emocjonalnych lub przez pryzmat własnych ciepłych doświadczeń wyłącznie może beztroskie, bo o dzieciństwie i wspomnieniach z wiejskich czy małomiasteczkowych z kuzynami wakacji, ale nawet w tych scenach, nad prozaicznym zewnętrznym „słońcem” wisi jakiś mrok i wyczuwalny ciężar potężny. Znakomicie zagrana (wybitne starsze i szczególnie młodsze wcielenie bohaterki) oraz wyreżyserowana (kapitalnie zbudowana atmosfera suspensu) konfrontacja z wydarzeniami z przeszłości - starcia wymagającego ogromnej siły i odwagi z bagażem koszmaru naznaczającego całe dotychczasowe dorosłe życie granej przez Charlotte De Bruyne i Rose Marchant Evy. To ten rodzaj zatopionego przez większość czasu w niedomówieniach i gęstniejącej tajemnicy dramatu, który dociąża konsekwentnie każda kolejna minuta seansu, intensyfikując już od zawiązania tematu odczuwalne uczucie miażdżącego i sprawiającego niepokojący ból napięcia. Przy pomocy sprawnie złączonych retrospekcji i bieżących wydarzeń filmowe pisanie sugestywnej kroniki wydarzeń z odwleczonym mocno w czasie tragicznym finałem. Mnie film Veerle Baetens zgniótł mentalnie, niemal zdewastował, bo ekstremalnie przygnębił, że aż serce bolało, mimo że odnosiłem wrażenie, iż jestem przygotowany, bo wiedziałem przed projekcją na co się piszę. Potwornie emocjonalnie dewastujące wręcz przez czynnik problematyki kino, ale też kino które szokiem otwiera oczy na głupie smarkate okrucieństwo, którego naturalnie wokół nie brakuje i czyni to warsztatowo oraz psychologicznie wręcz wybitnie.

piątek, 15 marca 2024

Amorphis - Skyforger (2009)

 

Skyforger to ten pierwszy spośród krążków z Tomim Joutsenem na wokalu, za sprawą którego kompletnie mi się od Amorphis ulało i tak sobie uczciwie zadaje pytanie, czy gdy wychodził ja już miałem do niego z góry negatywne nastawienie, bo poprzednik swoją robotę wykonał w tym względzie podstępnie skuteczną, będąc już na poziomie oprawy graficznej dla mnie nieatrakcyjny, a przez pryzmat zawartości muzycznej już jednoznacznie dawał mi do zrozumienia, iż to nowe otwarcie (Eclipse), nie będzie się już charakteryzowało tak jak czas z Pasi Koskinenem za mikrofonem rozwojem, w sensie całkiem wyraźnej ewolucji, choć bez cech rewolucyjnych. Eclipse było niby bardzo klasyczne, lecz udział nowego głosu (trzeba przyznać ma Joutsen czym pod tym względem zachwycić) pozwolił by ewentualną powtarzalność wybaczyć. Natomiast Silent Waters pojechała u mnie jeszcze z początku na rozpędzonym szczęściu, że Amorphis się w ogóle odrodził i bez wstydliwego aspektu związanego z kompletna porażką kompozycyjną. Artystycznie jednak obiektywnie nie miała podobnie jak poprzednik czym się pochwalić i kiedy zamęt z nowym otwarciem ucichł, a Skyforger wydany w trzy lata później nie przyniósł nic prócz odbijania numerów od sztancy, to powiedziałem pas i nie będę tutaj dzisiaj szerzej tłumaczył czy tym bardziej posypując głowę popiołem usprawiedliwiał swojego stosunku do krążka wydanego lat 15 temu. Wiem też naturalnie co było w tej historii dalej i że nawet jeśli Amorphis nigdy nie wydał gniota kompletnego i czasem rzucił fanom nawet jakiś wyjątkowo dobrze klejący się do ucha i zarazem względnie ciekawy kawałek, to żalu do siebie nie mam, iż sobie go odpuściłem. Skyforger akurat ma pecha że powstał po Silent Waters, a Silent Waters ma farta, że został nagrany przed Skyforger. Oprócz roku wydania, okoliczności i kontekstu, nic je w sumie od siebie nie różni, a SW na blogasku chwaliłem. Prawda że tak brzmiące komplementy są straszliwie przygnębiające?

czwartek, 14 marca 2024

Working Girl / Pracująca dziewczyna (1988) - Mike Nichols

 

Znamy, pamiętamy, w myk po motywie muzycznym, piosence rozpoznamy. :) Rozpoznamy jeśli wiekowi stosunkowo już jesteśmy, gdyż to hit lat osiemdziesiątych, jeden w dodatku z wielu przebojów Mike’a Nicholsa, jednak ten chyba, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych w jego karierze. Z doskonałą obsadą (jak od kalki zawsze, ale jednak to Harrison Ford i fajna startowa chyba dla kariery rólka Kevina Spacey’a) i przede wszystkim największą myślę rolą Melanie Griffith - w natapirowanych włosach zmienionych dla potrzeb kariery na szykowne fale i unoszącą się zwiewnie na tych charakterystycznych zgrabniutkich kończynkach. Ona jako Tess jest ambitna, wrodzony wdzięk posiada i nabyte umiejętności praktyczne oraz błyskotliwość wraz z rozsądną pokorą, co więcej niżby najlepsze college oferować jej mogły i zaczyna Tess od korporacyjnego poziomu zero i to w dobie jeszcze nie rozhulałej kobiecej emancypacji, pozornie wraz ze swoją szefową (wiadomo, zawsze z klasą Sigurney Weaver) łamiąc konserwatywne z gruntu ideologicznego i wykorzystując liberalne ekonomiczne zasady czasów wielkiego boomu reaganowskiej polityki, gdzie przyszłe tuzy budowały imperia na finansowym rynku. Kopciuszek innymi też słowy w księżniczkę się przeistacza, kiedy księcia zapoznaje. Ale to wszyscy starsi kinomanii wiedzą, bo wszyscy widzieli! A nie, co ja pisze - przecież to nie Pretty Woman! Choć w sumie happy end obowiązkowy i uroczo naiwny scenariusz w zasadzie, a jednak uroczy i uroczo jeśli mnie pamięć nie myli podobny.

środa, 13 marca 2024

Sentenced - The Cold White Light (2002)

 

Ot wielkie mi tam wydarzenie, że wrzucam sobie w roku 2024 do odsłuchu krążek sprzed (nie wierzę!) dwudziestu dwu laty i jest to krążek, który gdy się pojawił (nie-da-wno!) potraktowałem bez większego zainteresowania, chociaż go na taśmie nabyłem i jak już wydałem wówczas młodzieńcze wciąż pieniążki, to wypadało potraktować poważnie, doprowadzając do na tyle wielu konfrontacji, aby dostatecznie kompetentnie ocenić jego zawartość. Pamiętam jednak doskonale, iż ostatecznie szału zabrakło i pomyślałem sobie, że Sentenced od kilku albumów stał się straszliwie powtarzalny, jakby nie był przyjemny do konsumpcji, jako z definicji muzyka do beztroskiego czasu spędzenia, raczej nigdy nie posiadając waloru ambicjonalnego czy artystycznie wymagającego. Ot fajne pioseneczki do fajnego towarzystwa podczas codziennych prozaicznych czynności, bez względu jak w zawartości lirycznej stężenia ironicznej, ale jednak deprechy. Tak to wtedy widziałem/słyszałem i w zasadzie po przerwie gigantycznej więcej niby dodać nie mam pomysłu, prócz jeszcze kilku określeń typu: szablonowa kontynuacja tego co od Frozen grali, brzmiąca grubo pod względem produkcyjnym, bo aż dźwięk trzeszczy w głośnikach czy trochę podbijanego klawiszem ognia, odrobina quasi balladowego smutku i nic poza tym. Numery (szczególnie te o bardziej epickiej proweniencji) rozwijane od lajtowego plumkania do eksplozji, bez szczególnego, lecz mimo to porywającego napięcia, z dobrymi, nastawionymi na charakterystyczną smutalską melodykę solówkami, a te z większym pazurem dudniące, czasami nawet rock'n'rollowym sznytem przeciągnięte, lecz wszystkie one takie oczywiste i nie ma opcji aby po już dwóch kontaktach, w przyszłych odkryć coś nowego, intrygującego, więc od startu zdatne do przylepienia łatki "bo najbardziej podobają się te piosenki które już dobrze znamy" - toteż niestety kompletnie nie perspektywiczne, kiedy coś by się chciało więcej. Wygrywają one oczywiście w sensie emocjonalnej treści, szczególnie gdy refreny chwytliwe zaczynają za każdym razem podług filozofii powtarzalnie schematycznej budowy numeru przejmować kontrolę nad słuchacza stanem duchowym. Mówię tu rzecz jasna o uczuciach, jakie wywołują tak melodie, jak teksty o smutnych przypadkach miłosnych. :)

wtorek, 12 marca 2024

Eddie the Eagle / Eddie zwany orłem (2015) - Dexter Fletcher

 

Krzepiąca historia Michaela „Eddiego” Edwardsa - historia wręcz niewiarygodna, a jednak prawdziwa, zakładając przecież naturalnie podbarwiony jej fabularnie wygląd aby serduchem angażowała jeszcze mocniej i jeszcze większą atrakcyjnością rozrywkową się charakteryzowała. Jej atuty dość familijnego kina schematem nasiąknięte, ale to też fajni urodziwi aktorzy i sposób grania raczej lajtowy - bez spiny, doskonale w ramach gatunkowej konwencji się odnajdujący. Jednak dobrze się to jak na (używając określenia umiarkowanego) rzecz ubogą artystycznie ogląda, bo gwarantuje najzwyczajniej dobrej zabawy moc dla przekroju widza od dziecka po babcino-dziadkowe przedziały. Umawiamy się oczywiście na wstępie, że nie będziemy się czepiali szczegółowy, a tym bardziej odpuścimy sobie konsultacje ze sztabem którejś z czołowych reprezentacji skoczków co do metod i technik szkoleniowych. Przyjmujemy tym samym tą nie do końca tylko bajeczkę z pełnym przekonaniem i z całym bagażem realistycznych niedoskonałości, skupiając się na dodającej skrzydeł fantazji oraz inspirująco-motywacyjnej filozofijce, że jak się chce i jest się zdeterminowanym, to można wszystko. Przy wsparciu rodziny, dostarczając jej mnóstwa powodu do dumy.

P.S. Cykorem niezdarny chłopak okularnik nie był, ale bał się, bo nie bać się kiedy stanie się na rozbiegu, to być jeszcze bardziej szurniętym niż zrobić wszystko by dopiąć swego wbrew wszystkiemu. To bez wątpienia zasięg i intensywność nie naszej „małyszomanii”, ale Eddie ze swoim szoł gamoniowatym, został zapamiętany i to no tak romantycznie, więc jeszcze bardziej fajowo. :)

poniedziałek, 11 marca 2024

Passages / Przejścia (2023) - Ira Sachs

 

Ira Sachs rzadko i jak już to bez zachwytów i może z tego powodu przemknąłbym obok Przejść obojętnie, gdyby nie obsada, bowiem Adèle Exarchopoulos często bardzo bardzo i partnerujący jej kolesie (Franz Rogowski i Ben Whishaw) jak kojarzę też zawsze poziom aktorski intrygujący, a i ten niekonwencjonalny trójkącik w temacie może zwrócić uwagę. Postąpiłem więc właściwie, gdyż film to taki jaki sobie wyobrażam kiedyś myślę o opowiadaniu w gruncie rzeczy subtelnym o latach ze sobą bycia, uczuciach - zazdrości i miłości, o rozterkach. Mimo że jak się okazało spodziewać tu należy, też bezpośrednich fizycznych scen i jeszcze bardziej odważnego aktorstwa, co uważam w tym pierwszym punkcie znacząco popsuło ten wspomniany powyżej duchowy sens i pewnie skazuje go na zejście na margines w dyskusjach, bo przecież to faceci tu wprost spółkowali. Ale nie ważne, nie ważne - mimo że wiadomo! Ważne jest to o czym ja powyżej i istotne konteksty, także te iż paryska artystyczna bohema, to zepsute zachodnioeuropejskością (a fe) środowisko w którym żyją postaci tego leniwego dramatu. Bohaterowie w związku homoseksualnym i między nimi kobieta, stąd żyje się tu raczej na lajcie, z naciskiem na potrzeb ducha i ciała celebrowanie, bo namiętności czy dzikie seksy w obuwiu dają spełnienie. Tyle że w przypadku centralnej postaci Tomasa, też irytująca hipsterska drama, a silniej jeszcze szczeniacka nieodpowiedzialność za własne decyzje i czyny powodowana patologicznym egoizmem, narcyzmem i ogólnie na uczucia innych zaślepieniem, więc typ sobie zasłużył na ten finał na jaki zapracował.

Drukuj