środa, 31 stycznia 2018

Machine Head- Catharsis (2018)




Co ja mogę poradzić na to, że praca włożona w Catharsis mnie nie przekonuje? Jej efekt mnie wręcz zmęczył straszliwie, gdy do kilku odsłuchów trzeba było się przymusić, by w miarę rzetelnie ten groch z kapustą ocenić. Mogę wyłącznie przejść do porządku dziennego nad myślą, że Robb Flynn jest na takim etapie mentalnym, na którym ma niepodważalne, nieweryfikowalne przez otoczenie przekonanie, iż może wszystko. Może sobie pozwolić, że to wszystko co może (bo tak) nie tylko zostanie przyjęte, ale to wszystko nawet jeśli będzie uznane za przejaw megalomanii, w słabej jakościowo obróbce i przez ten fakt skrytykowane, to i tak absolutnie nie zostanie do jego świadomości dopuszczone. W poczuciu najwyższej zajebistości zignorowane zostaną wszelkie argumenty niezgodne z twardą tezą, oznajmiającą wszem i wobec, iż to jest taki album jaki chciał nagrać i nagrał, bo mu się tak podobało i że to materiał wyłącznie do chwalenia, bo jak inaczej. Może w tym przekonaniu jest sporo nadinterpretacji, przesady czy wreszcie złośliwości ostatnimi rozczarowaniami wokół Flynna napędzanymi, lecz proszę zrozumieć i wybaczyć, ale nie potrafię tak zwyczajnie skapować po co te ponad zdrowy rozsądek pokraczne kombinacje i potrzeba budowania z grupy o profilu metalowym czegoś na wzór wora z rozmaitościami. I nawet jeśli album skompilowany został ze wszystkiego co już było grane przez Machine Head, w swojej bogatej historii. I nawet jeśli jest na nim sporo pojedynczych riffów, motywów, zagrywek czy ogólnie względnie niezłych pomysłów. I nawet jeśli jak jest ciężko, to walec przez łeb tak jak powinien się przetacza, a jak gwałtownie to motoryka napędzana przez Dave’a McClaina pobudza. I nawet jeśli te progresywne kolosy posiadają w sobie nie większe natężenie patosu, jakie od lat na krążkach grupy gości, a tęsknota za czasami kiedy nu metal rządził, nie jest tylko ucieczką od nijakości, czy sentymentalnym spojrzeniem wstecz. To? To i tak nie zmienia to faktu, że w tym szaleństwie przesytu nie ma właściwie żadnej metody, która uporządkowałaby konstrukcje bez jakiejkolwiek kontroli przeładowane treścią. Nie dźwigam tego 75-cio minutowego bałaganu, nie kminię też bicia piany przez jego autora. Człowieku, jak wszyscy ci mówią że jest słabo, to jest i tyle! Wiesz co to jest pokora głupcze?

wtorek, 30 stycznia 2018

Victoria and Abdul / Powiernik królowej (2017)




Najważniejsze odczucie jakie po seansie we mnie powstało, to przekonanie wyraźne i zupełnie po sukcesie Boskiej Florence oczywiste, że Stephen Frears poszedł najkrótszą z dróg po uznanie i zrobił film, który względem metody jest produkcji sprzed roku bliźniaczym odbiciem. To poczucie humoru, ten przepych scenograficzny i ogólnie całkiem ciekawy temat z szerszym kontekstem, ubrany w czysto rozrywkową formułę - przybrany li tylko lekkimi akcentami moralizatorskimi. Trzeba oddać doświadczonemu reżyserowi, że ostatnimi czasy do ekranizacji fundament dobierając, doskonałym wyczuciem się kieruje oraz naprawdę wciągająco o ludzkich relacjach i przeżyciach opowiada. Lecz w tym przypadku ta filozofia przekalkowana wypada tylko poprawnie, nie posiadając tej świeżości i tego polotu, którymi Boska Florence mnie akurat uwiodła. Powiernik królowej, czyli w oryginale Victoria and Abdul (jakby tak zostać w polskiej wersji nie mogło) z eleganckim poczuciem humoru ukazuje, zabawne już same w sobie absurdy funkcjonujące na brytyjskim dworze królewskim za czasów królowej Victorii. Wyrafinowaną etykietę, nie bardzo zrozumiałe zasady wykorzystujące przerost formy nad treścią i ludzi, których nazwać sztywniakami, to nic tak w zasadzie nie powiedzieć. :) Cały ten wyreżyserowany przez specjalistów od tego co można, czego nie można, co wypada, a czego należy unikać spektakl dworski, spostrzegamy poprzez zaskakujący związek. Relację opartą na fascynacji między władczynią imperium i służącym o pochodzeniu egzotycznym. Wasza miłość się zadłużyła, czy tylko duchowo rodzaj mięty poczuła, bo ten młodzieniec taki urodziwy i interesujący, z ogromną pasją i czarem któremu nie można się oprzeć. Ona znudzona, przez nadskakiwanie rozkapryszona, rozpieszczana na każdym kroku, obciążona odpowiedzialnością i zaskakująco mało rozumiejąca sytuację geopolityczną, nie mówiąc już o niuansach kulturowych czy mentalnościowych. On zaś uduchowiony przystojniaczek, otwarty i nieco naiwny chłopczyk, ale biegle władający słowem i świadomie wykorzystujący przyrodzone mu właściwości na kobiety intensywnie i głęboko oddziaływające. Wokół niej od zawsze teatr pozorów i nieszczerości, inscenizacje i intrygi grubymi nićmi szyte. Z jego strony zaś autentyczne uwielbienie w morzu tego codziennego fałszu. Przez ten pryzmat zupełnie zrozumiała jej słabość do tego Hindusa.. :)

piątek, 26 stycznia 2018

Battle of the Sexes / Wojna płci (2017) - Jonathan Dayton, Valerie Faris




Szowinistyczna świnia i kudłata feministka - tak bardzo mocno w cudzysłowiu, z przymrużeniem obu oczu, na przeciwko siebie w rywalizacji bardziej w sensie szołmeńskiej zabawy, niż sportowym oczywiście. Pokazowy mecz tenisowy, który gdzieś tam przed laty zaistniał, w schyłkowych czasach rewolucji obyczajowej, jako swego rodzaju dość kuriozalny symbol starcia konserwatyzmu z postępowością. Historia to oparta na autentycznych wydarzeniach i taka o której znaczeniu szybko zapomniano, bo zwyczajnie nie niosła ze sobą silnych argumentów, a była rodzajem pajacowania z jednej i ambicji ponad miarę z drugiej. I gdyby nie rozwinąć wątku różnic płciowych w sensie czysto biologicznym do fizyczności się odnoszącym, to ciężko byłoby jakikolwiek w miarę obły tekst wyskrobać. Była to bowiem produkcja filmowa w rodzaju tych, co się ją obejrzy i niewiele po niej zostanie. W sensie wartości warsztatowej i zapewne także oczekiwań producenta wespół z ekipą wykonawczą, która poza szablonowość stargetowaną dla multipleksów z widownią wyposażoną w popcorn i colę nie wyszła. Jest po prostu ok, nic ponadto, bez żadnego zrywu emocjonalnego, bez finezyjnych zagrywek, zmian tempa, najmniejszych interwałów. Bez potu, tym bardziej ofiarności, z serwisem, który słabnie z każdą minutą, gdyż sił nie starcza, aby napięcie i natężenie podnieść w temacie i z publicznością nieco się chociaż poprzekomarzać. Siada ta opowieść sukcesywnie, miałknie od schematycznych pomysłów i nawet tkwiące w niej kontrowersje, tak niby co nieco pobudzane, nie zwiększają ciśnienia. Nie będę się rozwodził nad sensem całej inicjatywy, różnice w możliwościach fizycznych płci też pominę i tylko napiszę, że casting celny, aktorstwo przednie i efekt charakteryzacji porządny. To i tyle wystarczy, mam już tekst na ponad dwadzieścia linijek. :) 

czwartek, 25 stycznia 2018

20th Century Women / Kobiety i XX wiek (2016) - Mike Mills




Pomysłowa obyczajówka, niezwykle ciekawie opowiadana, z treścią wartościową i obrazami idealnie współgrającymi z lekka odjechanym klimatem. Szalenie mądra i intrygująca, o życiu takim jakie jest, bez wysilonej nadinterpretacji i nadmiernej koncentracji nad formą kosztem treści. Matka i syn w centrum uwagi, ich mikrokosmos pełen emocji, intensywnych przeżyć wewnętrznych. Tych osobistych, tylko samotnie doświadczalnych, zależnych od wieku i bagażu życiowego, ale także i wspólnych, wzajemnych pomiędzy nimi w relacjach i zależnościach. Błędów naturalnie popełnianych, w konsekwencji porażek, tak jak i zwycięstw oraz tego co się udało nieźle zrealizować. Film w uroczej konwencji stylistycznej i narracyjnej, z łebskim i inteligentnym poczuciem humoru oraz roztropnym dystansem. Doskonale ukazujący przemiany kulturowe, pokoleniowe różnice i inicjacyjne traumy. Czasy kreatywnie buntownicze, post hipisowskie echa, rodzącą się i dzielącą równolegle scenę punkową i wreszcie rewolucję feministyczną, jako tło oraz na pierwszym planie ten krytyczny pierwiastek ludzki, fascynujący i ważki niezwykle, bo intuicyjny, często zbyt ulotny, by go w porę wychwycić - wyznaczający kim będą, jacy będą w przyszłości bohaterowie tego życia. 

P.S. Annette Bening, tak bez przesady, tak zgrywnie napiszę, że jak ona gra to wszystko gra. :)

środa, 24 stycznia 2018

Goodbye Christopher Robin / Żegnaj Christopher Robin (2017) - Simon Curtis




W "stumilowy lesie" historia się zrodziła, z relacji syna z ojcem, z powracającej wojennej traumy i miłości, którą trudno było ojcu okazywać. Niby film Curtisa to urokliwa opowieść, szczególnie przez pryzmat przepięknych zdjęć krajobrazów, bogactwa malowniczych okoliczności przyrody i urzekającej scenografii. Z pewnością w bezpośredni sposób wzruszająca, lecz przez jej nadmierne udramatyzowanie, mimo że inspirowania prawdziwymi wydarzeniami, to sztuczna i uboga fabularnie. Szablon na jej niekorzyść tutaj rządzi, ograniczenie do wykorzystania najprostszych środków, by do serc przede wszystkim kobiecych fanek Puchatka dotrzeć. Bardzo klasyczna metoda, tradycyjna formuła narracyjna skoncentrowana na wzruszeniu, oddaniu piękna zwyczajnej niezwyczajności, czyli dziecka pomiędzy światem realnym, a tym fantastycznym. A mogło być zdecydowanie ciekawiej, a na pewno intensywniej, bo przecież ekipa realizacyjna dysponująca potencjałem i sama historia o wysokim stężeniu emocji, nie tylko i wyłącznie łzy wywołujących. Dzieciństwo i dojrzewanie Christophera Robina Milne vel Billy Moona nie było z pewnością tak powierzchowne, a sukces przygód Kubusia Puchatka okupiony nie tylko próbą udowodnienia, że wbrew temu iż do wojska się Krzyś nie nadawał, to do niego poszedł i jakimś cudem z frontu żywy powrócił. Przekleństwo Krzysia, to przecież doskonały materiał do głębszej analizy wpływu popularności na okres adolescencji i dzieciństwa w iluzji miłości. Mam zatem uzasadnione pretensje do Simona Curtisa, że z poważnej dziecięcej traumy, uczynił płaczliwe i nieznośnie banalne, czasem wręcz żenująco pretensjonalnie zagrane kino familijne, w którym tylko i wyłącznie strona wizualna czaruje - jedynie praca operatora kamery i speców od scenografii mnie akurat zachwyca. 

wtorek, 23 stycznia 2018

The Dead Weather - Horehound (2009)




Kilka zdań wyłącznie, w formie skrótowcem nazwanej. Pierwsze skrzypce, na froncie gra Alison Mosshart, jej szorstki, histeryczny głos i intrygująca osobowość. Jack White w cieniu, pewnie kieruje z tylnego siedzenia? Jednak jego wpływ, choć zdecydowany, to na pewno nie decydujący, bo ekipa z Horehound to indywidualności i to z konkretnym dorobkiem, więc trudno zakładać totalną dominację. Surowy blues-rock rządzi, z garażowym sznytem i kapitalny flow z funky groovem. W mojej ocenie, The Dead Weather to taka zabawa dźwiękami jaką kiedyś Rage Against the Machine uskuteczniali. Rzecz jasna, zbieżna w filozofii grania, różna inspiracjami wykorzystywanymi. Bo jak Rage żywił się funkową pożywką i żenił ją z rozcieńczonym, ambitnym hard corem, to The Dead Weather skupia się na klasykach archetypicznego rocka. Starczy? Chyba? W sumie co o The Dead Weather napisać miałem, przy okazji poprzednich refleksji spisałem. Dodam tylko, że pomimo iż to najmniej obszerny tekst w ich temacie, to Horehound jest w moim odczuciu jak do tej pory najlepszym materiałem grupy. On aż kipi od pomysłów świetnie zaaranżowanych, które idealnie oddają myśl, jak zrobić dobrą piosenkę aby piosenką będąc zwykłej piosenki nie przypominała, a mimo to słuchalna była nie jako zlepek dźwięków, a jako całościowa forma z dużym marginesem na rozbudowywanie jej o elementy improwizacyjne. Tak, tak! Poniosło mnie, a miało być skrótowo. 

poniedziałek, 22 stycznia 2018

Whitesnake - Ready an' Willing (1980)




To w temacie osobiste zdanie, refleksja maksymalnie subiektywna i chyba daleka od przemyśleń typowego, bo całkowicie zatopionego w twórczości Białego Węża fana. Względnie odległa od odczuć oddanego miłośnika dźwięków, zawartych pomiędzy tradycyjnym ognistym hard rockiem, a przeżywającym swoje najlepsze czasy w latach osiemdziesiątych AOR-em. Tak spostrzegam, tak czuję, gdyż brak mi sympatii dla stylistyki funkcjonującej pod umownym szyldem Adult Oriented Rock i przez ten dystans nie jestem w stanie dogłębnie poznać całej twórczości Whitesnake i docenić odpowiednio zapewne wartości także późniejszych albumów, nagranych przez ten niewątpliwie legendarny zespół. Tak sytuacja wygląda, że dla mnie to nie szczyt szczytów komercyjnych, wydany w 1987 roku stanowi najdoskonalsze dokonanie Węża. W moim spostrzeganiu wszystko co najlepsze ekipa dowodzona przez Davida Coverdale'a zawarła na krążku stworzonym siedem lat wcześniej i zatytułowanym Ready an' Willing. Dziewięć kompozycji idealnie oddających klimat przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w muzyce rockowej, tej która akurat swoje największe triumfy święciła przede wszystkim za oceanem. Wszystkie dźwięki mają tu swoje precyzyjne miejsce, przestrzeń jest doskonale wykorzystana i nie ma mowy o zbytniej obfitości, nie mówiąc już o niedosycie. Hard rock w swojej archetypicznej postaci, pięknie spięty wybornymi aranżacjami i pobudzany kapitalnym groovem, który swoje korzenie odnajduje w funkowych inspiracjach. Kompozycje absolutnie fantastyczne, zagrane z nerwem i pulsem szczodrze obdarzone. Z chwytliwymi melodiami i znakomitymi solówkami gitarowymi, obficie podlanymi mistrzowską zabawą Hammondami, uskutecznianą przez mistrza nad mistrzami tego instrumentu. Jon Lord czaruje klawiszowymi tematami i co dla Ready an' Willing i przełomu stylistycznego w ówczesnym hard rocku symptomatyczne, ich brzmienia odpływają w kilku momentach, od tych ciężkich wykorzystywanych w ósmej dekadzie XX wieku, w kierunku syntezatorowych eksperymentów popularnych tak na dobre, dopiero w latach osiemdziesiątych. I nawet jeśli instrumentaliści zasługują na gromkie brawa ze względu na techniczną biegłość i przede wszystkim aranżacyjny kunszt, to mistrzem ceremonii jest niepodważalnie człowiek o głosie legendarnym. Coverdale czaruje cudownymi liniami melodycznymi, finezyjnie pływa pomiędzy hard rockową chrypką, a soulową miękkością w głosie. Tam gdzie trzeba dociśnie intensywnie, w innym miejscu udowodni, że blues ożeniony z soulem potrafi wywołać ciary na ciele i pieścić uszy rozkosznie. Szkoda jedynie, że jest tylko jeden taki Ready an' Willing w ich dyskografii. 

P.S. W tym towarzystwie, samych muzycznych perełek, pośród nich, w centrum, umieszczona jest rzecz absolutnie wyjątkowa. Utwór znany już z solowego debiutu Davida Coverdale'a, tutaj z jeszcze większą mocą i charakterem zagrany, z którym tylko najwybitniejsze epickie formy są w stanie konkurować - te którymi między innymi Deep Purple, czy Led Zeppelin swoje miejsce w historii rocka sobie wykuli. Blindman, bo o nim oczywiście mowa, to hymn, poruszający dowód na to, iż muzyka to coś więcej niż tylko dźwięki. Emocje, to przede wszystkim piękne emocje!

piątek, 19 stycznia 2018

Spiritual Beggars - Ad Astra (2000)




To jest ta muzyczna twarz Michaela Amotta, która poznana bliżej za czasów właśnie Ad Astra leży mi najbardziej. Żadne Arch Enemy, nawet nie Carcass - tylko Spiritual Beggars! Powtarzam to uparcie i pomimo częstych zmian frontmanów i także dźwiękowego dryfu w kierunku hard rocka, stan stały, bezpiecznie niezmienny. :) Z ogromną przyjemnością łapę każdą nutę ze wszystkich albumów duchowych żebraków, jednak najwięcej radochy czerpię z odsłuchów krążków, na których za mikrofonem stoi koleś o ksywie Spice i zaraz za nim, równie wyjątkowy J.B. Christoffersson. Do gwiazd, to jest ten wyjątkowo groovem maźnięty, rubaszny stoner na funkowych resorach. Te odpowiednio zużyte amortyzatory bujają wybornie w rytm przebojowych linii melodycznych, lecz absolutnie pozbawionych banalności czy landrynkowej słodyczy. Konkretny ołowiany riff pilnuje by należycie ciężko było, organiczne Hammondy by soczyście, a potężne i głębokie brzmienie dopełnia idealnie harmonię pomiędzy naturą mocarną i chwytliwą. Życie tętni w tych numerach, czuć w nich pasję i zaangażowanie, ale też luz, bo spina tego rodzaju graniu całkowicie nie przystoi. Szczególnie, gdy muzycy z kapitalnym warsztatem, świetnymi pomysłami, bez presji i ciśnienia na karierę mainstreamową, pozwalają naturalnie przepływać szczerej energii. Dwanaście bezpretensjonalnych numerów, zarówno z bezpośrednimi strzałami w rodzaju Left Brain Ambassadors czy Angel of Betrayal, jak i nieco bardziej rozbudowanymi, o progresywno-psychodelicznym charakterze, by od jednowymiarowości się nie ulało. Kozak muzyka i tyle! Lepiej jej słuchać niż o niej czytać, tak jak lepiej wychylić zimnego browara, niż czytać o jego promocji w gazetce z marketu. :)

czwartek, 18 stycznia 2018

The Conversation / Rozmowa (1974) - Francis Ford Coppola




Posiada Francis Ford Coppola w swym filmowym resume, tytuły zdecydowanie bardziej głośne. Ma wreszcie dzieła uznane za epokowe, lecz także pojedyncze dość poprawne, pośród w przytłaczającej większości rzeczy przede wszystkim ambitnych. Rozmowa natomiast nie należy do żadnej z tych kategorii w sensie oczywistym. Jest z pewnością propozycją bardzo intelektualną i brak jej absolutnie zaciągu mainstreamowego, nie mówiąc już o cechach rozbuchania, ale trudno mi ją porównać do jakiegokolwiek innego filmu mistrza. Szczególnie przez pryzmat Ojca chrzestnego, zaledwie dwa lata przed Rozmową nakręconego, obraz to z kategorii tych przyczajonych, stawiających w surowej formule na budowanie ascetycznej atmosfery, z użytymi powściągliwymi środkami i niezwykle sugestywnym przesłaniem, precyzyjnie ukrytym w błyskotliwych spostrzeżeniach. W nim teatr niemal wyłącznie jednego aktora dominuje i wzbudza zasłużenie podziw, chociaż drugi plan nie daje żadnych powodów do najmniejszych utyskiwań. Gene Hackman jest niezwykle przekonujący w roli uznanego speca od szpiegostwa komunikacyjnego - fachowca na rynku inwigilacji, który przeżywa kryzys po latach bezrefleksyjnej działalności. Dręczą go moralne rozterki, wyrzuty sumienia, a jedna kluczowa rozmowa przybiera w jego życiu rozmiary wielkości obsesji. Film ten to majstersztyk od strony budowania historii o człowieku i współczesnego spojrzenia na oblicze głównego bohatera. Mistrzostwo drobiazgowego i wnikliwego konstruowania postaci, od strony psychologicznej z kapitalnym detalicznym wglądem i emocjonalnej, z wyjątkowo realistycznie ukazanymi jego przeżyciami wewnętrznymi. I zapewne efekt nie byłby aż tak doskonały, gdyby nie właśnie warsztat aktorski Hackmana, który wszelkim intencjom i założeniom reżysera pozwolił zaistnieć w sensie praktycznym. Rozmowa finalnie jawi się jako produkcja na pewno wymagająca sporego skupienia, ale i jednocześnie oferująca wymagającemu widzowi całą masę niuansów do wychwycenia pomiędzy wierszami. Dopomina się zaangażowania i zaangażowanie oferuje.

P.S. Wniosek praktyczny po seansie nasuwa się jasny. Każdy ma jakąś tajemnice, którą można wykorzystać. Potrzeba jednak odpowiedniego narzędzia i rzecz oczywista, zlej, interesownej woli, by komuś życie solidnie uprzykrzyć. A potem? Potem trzeba z tym żyć. 

środa, 17 stycznia 2018

Under Sandet / Pole minowe (2015) - Martin Zandvliet




Wszystkie ofiary wojny, te zawinione i przede wszystkim te absolutnie bez winy. Te świadomie zabijające i te okolicznościami okrutnymi w zadawanie bólu i śmierci wmieszane. Największym poświęceniem młodość okrutnie odebrana, nierzadko życie młode przerwane, a z pewnością na dobre traumą naznaczone. Stąd ta niemiecko-duńska produkcja, mimo że nie wyróżnia się znacząco pośród licznej reprezentacji obrazów traktujących o II wojnie światowej i dla wielu osób obecnie idealnie wpisuje się w ogólnie rozumiane relatywizowanie historii, to jednak ze względu na sugestywnie oddane kwestie konsekwencji nazistowskich działań, czy naiwności wpędzonej przez ideologiczny obłęd w koszmar wojny, zrobił na mnie całkiem duże wrażenie. Ci gówniarze to przecież nie żołnierze, tym bardziej masowi mordercy przygotowani zawodowo do okrucieństwa - to dzieciaki, chłopcy zabrani z domów, płaczący za matkami. Dlatego też ta postawa wrogiego sierżanta, w stosunku do niemieckich jeńców, ewolucja relacji i ludzkie odruchy, tam gdzie przez wzgląd na zło uczynione jej absolutnie być nie powinno, nawet szczególnie przez kontrastową scenę z prologu mnie nie zaskakuje. Poznaj swego wroga, a przekonasz się jak wiele was łączy, jak bardzo podobnymi jesteście ludźmi. Niech was połączą emocje podczas wspólnych wyzwań, niech czas zbuduje zależności i więzy, a perspektywa ulegnie przemianie. Przecież wszyscy jesteście marionetkami zaplątanymi przez politykę w konflikty, których mechanizmów do końca nie pojmujecie.

wtorek, 16 stycznia 2018

Mudbound (2017) - Dee Rees




Krótka i zakładam treściwa będzie to refleksja, znaczy na wysokim poziomie ogólności ale z najistotniejszymi spostrzeżeniami. Mudbound to jak się okazuje produkcja Netflixa, ze względnym rozmachem zrobiona. Może nie takim jak epickie super produkcje wielkich wytwórni, ale wiele im nie ustępująca i co ważne odpowiednio dopracowana ze względu na charakter gatunkowy. Ogólnie poruszony zostaje temat tragicznej współegzystencji białych i kolorowych, w tym konkretnym przypadku dwóch rodzin z tej samej ziemi, w Ameryce segregacji rasowej. Dokładnie w ultra konserwatywnym stanie w  Missisipi, w okolicach II wojny światowej przez pryzmat wszystkich krytycznych czynników ją warunkujących. Przetrwanie w wymagających warunkach surowej egzystencji obserwujemy, na farmie, w skomplikowanych relacjach rodzinnych i sąsiedzkich oraz powiązanych z nimi osobistych dramatach. W klimacie smutnej, melancholijnej opowieści angażującej emocjonalnie i w miarę ciekawie przez wzgląd na uwarunkowania społeczne i historyczne konteksty opowiedzianej. Dobrze zagrany to dramat i przyzwoicie wyreżyserowany, jednak mimo wielu zalet, może zbyt przydługi i bardzo zachowawczy, absolutnie bez pierwiastka wyjątkowości, przez co powyżej oceny bardzo poprawnej nie może się wznieść. 

P.S. Dodatkowym plusem udział Carey Mulligan. Gdziekolwiek, u kogokolwiek się ona ze swym ogromnym talentem i wdziękiem nie pojawi, zawsze doda produkcji sporego atutu.

poniedziałek, 15 stycznia 2018

Nevermore - Dreaming Neon Black (1999)




To ostatni album Nevermore z tym charakterystycznym dla początków istnienia grupy brzmieniem, dosłownie sprawdzającym w ekstremalnych przeciążeniach zawieszenie membran w kolumnach. Z tym niosącym się podczas tego testu, irytującym niestety pogłosem, którego za cholerę ja nie potrafię usunąć korzystając z dostępnych ustawień korekcji dźwięku. Nie wiem czy ten typ tak ma obiektywnie, czy to tylko mnie właściwe odczucie dźwiękowe, czy tylko ja jestem przewrażliwiony na pasma o takiej częstotliwości? Przez ten fakt przyznaję, ciężko było mi przekonać się do startowych krążków i do dzisiaj kiedy je odtwarzam mija chwila zanim do tej specyficznej roboty dźwiękowca słuch względnie przyzwyczaję. Mam z tym zawsze kłopot duży i jest to istotnym powodem rzadszego z nimi kontaktu, jak i wciąż powracającego, uparcie kotłującego się w głowie pytania, czy tak tylko i wyłącznie mam ja, czy to jednak wada dostrzegana przez liczniejsze grono fanów? Pomimo jednak, iż ta awersja we mnie wdrukowana i ponad to odczucie trudno się wznieść osobie mojej, to z pełnym przekonaniem twierdzę, iż od strony warsztatowej i czysto muzycznej to kawał soczystego mięcha, na krwisto podanego. Kapitalny heavy metal, który trzyma się z daleka od standardowego postrzegania gatunku. W nim spory udział thrashowego podejścia do materii i oryginalnego, jak na formułę podatną na tandetę sznytu. Brutalnego i bezpośredniego, niemal jak w death metalowych strzałach, z epicką, czy bardziej monumentalną wokalną ekspresją Warrela Dane'a. Ona właściwie o nietuzinkowości Nevermore decyduje na równi z pomysłem na gatunkowe kolaże i technicznymi umiejętnościami, niezwykle biegłych w fachu instrumentalistów. Ona żyje w nieco niepojętej symbiozie z szorstkimi i połamanymi, rzecz jasna w granicach zdrowego rozsądku strukturami numerów. To płyta jak można doczytać w opiniach sprzed lat, nagrana podobno w pośpiechu, z okrojonym budżetem, a mimo tych przeszkód intrygująca i ekscytująca. Jak przekonam się kiedyś do jej brzmienia, to obiecuję że dopiszę tutaj jeszcze kilka dodatkowych linijek z zachwytem w roli głównej. ;)

P.S. Okoliczności zmuszają do spisania jeszcze smutnego post scriptum. Śmierć Warrela Dane'a absolutnie mnie nie zaskoczyła, skoro jego stan fizyczny już przed grubo ponad rokiem przy okazji katowickiego przystanku trasy projektu solowego, odgrywającego w całości album Dead Heart in a Dead World niczego dobrego nie wróżył. Chociaż technicznie głos Dane’a dawał radę zaskakująco dobrze, to obraz człowieka fizycznie zniszczonego, wyglądającego niczym cień samego siebie utkwił mi w pamięci mocniej niż sam gig. Warrel wychudzony, Warrel zgarbiony, z trupią cerą i uśmiechem pogodzenia z nieuniknionym, nie dawał nie tylko nadziei na kolejny album Sanctuary, nie pozwalał wierzyć w zapowiedzi wydania w najbliższych miesiącach solowego krążka, jak i tym bardziej odbierał już na dobre marzenia o powrocie Nevermore.

piątek, 12 stycznia 2018

Margin Call / Chciwość (2011) - Jeffrey C. Chandor




Grube ryby koszą gruby szmal, metodami dla przeciętnego zjadacza czerstwego chleba tajemniczymi. Istnienie modeli analitycznych stworzonych w celu wyciskania kasy z syntezy, inaczej z pakietów zbudowanych z papierów wartościowych, będących wydmuszkami, to chyba nic innego jak spekulacja, względnie mówiąc wprost oszustwo. Na takich glinianych nogach zdaje się stać ten cały system finansowy, takie wnioski się nasuwają, kiedy laik ze swojej perspektywy patrzy na mechanizmy prowadzące do jego upadku - oczywiście bez ofiar w inżynierach tego błyskotliwie wątpliwego etycznie dzieła. Żaden kocur z najwyższych szczebli tej drabiny nie przetrąci sobie rzecz jasna grzbietu, bo one zawsze spadają na cztery łapy. Nigdy nie jest tak źle, by nie dało się jeszcze na tym nieszczęściu zarobić. Wystarczy bezwartościowe gówno sprzedać innym chciwym kombinatorom, wykorzystując do tego celu kupionych pokusą obłowienia się współpracowników niższego szczebla, którzy oczywiście z mniejszej chciwości, tej wprost proporcjonalnej do praktycznych możliwości podcinają gałąź na której siedzą. Nie ma pogłębionej refleksji, większych oporów - kręgosłupy moralne z łatwością przetrąca się perspektywą czeku z co najmniej pięcioma zerami. Chociaż cenę trzeba będzie kiedyś za tą lojalność za żetony zapłacić, ale kto tutaj przejmuję się spojrzeniem w przyszłość, kiedy decyzja zwyczajnie przecież chciwością, tudzież obawą o utratę sportowego wózka i członkostwa w klubie golfowym, znaczy luksusu podyktowana. Jakoś to będzie, sprawa ucichnie, pamięć jest przecież niedoskonała, kiedy w interesach konkretny zysk będzie do wyrwania. Każda burza niesie zniszczenia, ale po niej względny spokój następuję i trzeba ewakuować się z miejsc najbardziej narażonych, by frajersko nie dać się skosić - tak bez uszczerbku przetrwać czas zdradliwych wiatrów. W tym świecie korpoludków, nie ma przebacz, nie ma ludzkich odruchów, relacje przyjacielskie to ułuda, może w najlepszym przypadku kurtuazja. Idzie dobrze, zarabiasz, jesteś poklepywany po plecach, odpowiednio wynagradzany, łapiesz się kolejnych szczebli w hierarchii. Kończy się zwierzyna łowna, ryb w stawie brakuje i sieci puste to jesteś zbędnym balastem i odpowiednimi zimnymi regułkami zostajesz z okrętu wprost do morza zepchnięty. Sytuacja rynkowa takie metody usprawiedliwia, nie ma miejsca na sentymenty, bo jak nim ulegniesz to sam swoje dupsko poddasz weryfikacji negatywnej. Działy oceny ryzyka zaskakująco przypadkowo nie podołały wyzwaniu, lawina ruszyła i sytuacja każe zadać pytanie, komu się to finalnie opłacało? Nie jestem ekonomistą ale sprawa wydaje się jasna, przynajmniej wnioski płynące z historii odpowiednio ciekawie i precyzyjnie, z odczuwalną duszną, gęstą atmosferą opowiedzianej przez J.C. Chandora wyraźnie wskazują, że za świadomie budowaną latami iluzję zapłacili frajerzy. Banki niczym mityczny Feniks powstały z popiołu, a za sztucznie nadmuchany balon kredytowy, masę niespłacalnych hipotek zapłacili utratą marnych, bo nie miliardowych ale jednak dorobków życia zwykli zjadacze wczorajszego chleba. Rekiny finansjery przeczekały czas posuchy i dalej tuczą się na garbach i piją krew nieświadomych żywicieli. Mają te swoje idealnie skrojone garniturki i nienaganne maniery z ustami pełnymi frazesów. Wciskają ten swój kit i napełniają portfele, przygotowując się do kolejnego kryzysu, za który oczywiście nie poniosą żadnych konsekwencji. Proszę mnie źle nie zrozumieć – gdybym był taką wroną, krakałbym tak jak one.

P.S. To nie jest FilmWeb, to NTOTR77! Tutaj się inaczej o filmach pisze, tutaj nie zawsze ocenia się warsztat aktorski i nazwiskami sypie. Tutaj wreszcie nie zawsze autor ma czas i ochotę by natchnionymi literacko elaboratami zabłąkanych internautów karmić. :)

czwartek, 11 stycznia 2018

Amok (2017) - Kasia Adamik




Tak, przyznaję że żałuję, iż ociągałem się z seansem, bo to bardzo dobry thriller, który z dumą (a nie jest) powinien być uznawany za jeden z lepszych, w ostatnim czasie na naszym krajowym podwórku. Czerwony smok, Jestem mordercą i właśnie Amok, który tą triadę doskonale dopełnia. Każdy z nich posiada cechy wspólne, którymi autentyczne wydarzenia, typowo polskie spojrzenie na rzeczywistość, spowity mrokiem klimat, frustracja bohaterów i ich obłudne relacje z otoczeniem. Jednocześnie w każdym z nich pierwiastki utrzymujące jakość i zapewniające oryginalność formy. Amok to historia, którą życie napisało, ale mimo że ona medialnie istniała to ja kompletnie w informacyjnej burzy jej nie wychwyciłem. Chory umysł literata ją spisał, kiedy wyobraźni spaczonej dał się ponieść, bądź właśnie osobiste doświadczenia opisywał. Zabójstwo w pokoju na piętrze, kiedy na dole życie rodzinne się toczy. Rany boskie! Rozcinanie ciała, odcinanie piersi, krojenie ciasta, rozkrawanie placka wiśniowego – chore fantazje i żądze oraz ten obrót spraw przez wzgląd na promocje powieści zaskakujący! Podszedł go glina, wciągnął tego przebiegłego psychola w grę, ale jednocześnie sam stał się obiektem, zabawką. Pomaga świr w śledztwie, poszukując siebie, myląc tropy i w chorym poczuciu wyższości, jednocześnie ściągając na siebie podejrzenia. Satysfakcja jest kluczem, świadomość że ktoś rozumie, a najlepiej docenia „wartość” artystyczną tego makabrycznego dzieła. Niebezpieczna gra psychologiczno-medialna, która się toczy jest na rękę zabójcy. On w centrum uwagi, a wokół niego teatr na pograniczu  rozrywki. Wszyscy tańczą jak on im zagra i czerpie delikwent z tego potworną satysfakcję pławiąc się w blasku własnej przebiegłości. Wątpliwości służą jego książce! Tak, plik „Amok” został w historii kryminologii zapisany, a autor zapamiętany!

P.S. W tej historii jest też inteligentnie zawarty wątek krytyczny, jednak tylko w dwóch trzech scenach wklejony. Nim dziecko, w którym zarodek obłędu, jak sugeruje reżyserka będzie się rozwijał. 

wtorek, 9 stycznia 2018

Three Billboards Outside Ebbing, Missouri / Trzy billboardy za Ebbing, Missouri (2017) - Martin McDonagh




Do czego prowadzi nienawiść, a może bardziej do jakich tragicznie kuriozalnych zapętleń może prowadzić? Czy gniew wyrzucany w desperacji permanentnej, frustracji eksplodującej, złości niekontrolowanej jest jedynym, nieuniknionym rozwiązaniem? Wszystko co wystawiamy na widok publiczny, czym manifestujemy swoje stany psychiczne, to oszustwa, nawet nie mające na celu zwieść innych, ale skupione na nas samych, na nieumiejętności radzenia sobie z wewnętrznymi stanami bezsilności. Sami siebie, tak po prostu oszukujemy! Gniew kierowany na zewnątrz niszczy nas od środka – napędzany paliwem pochodzącym z pieprzonego zadręczania poczuciem winy, za słowa, za działania, za zaniechania, za błędy, za wszystko! Bo można było inaczej, więcej, rozsądniej, z miłością, wyrozumiałością i zaangażowaniem. Ale co by to dało, co właściwie zmieniło - taki kurwa los, takie irracjonalnie niezależne zrządzenie przyczynowo-skutkowe i taki z tego finalnie dramat, bez właściwie bezpośredniego na niego wpływu. Ale to boli, rani zagryzając, od wewnątrz zabijając. Tego z biegu nie przewalczysz, z tym nie wygrasz konwencjonalnymi metodami. To musisz zadusić, a zasadniczo rozdeptać ostatecznie poczuciem, że zrobiło się wszystko co możliwe, bez najmniejszych już wątpliwości. Bo winny powinien ponieść zasłużone surowe konsekwencje, zgnić przynajmniej w mamrze, jeśli nie można sprawić, by cierpiał męki takie jak ofiara, której przecież nic już nie pomoże. Trzeba więc pomóc sobie i najbliższym, sobie dać odkupienie moralne, spokój duszy, a im poczucie względnej sprawiedliwości! Taką walkę podejmuje matka, gdy córka ginie z rąk wciąż niezidentyfikowanego oprawcy. Uparta babka, z jajami większymi od wszystkich buhajów razem wziętych. Pyskata, drapieżna, inteligentna i cholernie zdeterminowana. Wynajmuje trzy zapomniane przez lata billboardy i umieszcza na nich komunikaty, które zmiany i przemiany przede wszystkim w ludziach dokonują. Cały przekrój ludzkich postaw wobec sytuacji przenikliwie zostaje ukazany, podziałów pośród społeczności lokalnej na różnych frontach i liniach przecięcia. Są ci którzy ze strachu milczą, ci którzy nie wtrącają się w cudze nieszczęścia. Tacy zza bezpiecznie obranych pozycji lokalnych stróżów prawa o zaniechania oskarżający lub otwarcie manifestujący swój gniew, jak i ci, którzy mając argumenty czysto ludzkie stają w obronie szeryfa, bądź robią to z różnych innych mniej lub bardziej racjonalnych powodów. Atmosfera gęstnieje wprost proporcjonalnie do czasu, do żadnych postępów w kluczowej sprawie i coraz większych komplikacji lawinowo narastających. Nic nie jest takie oczywiste jak można by zakładać, bo metoda solą w oku i cierniem w dupie, a konsekwencje jej stosowania gigantycznie obciążające już zdruzgotaną przecież psychikę. Nieporozumień w brud, efekty mizerne - koszty materialne i przede wszystkim zdrowotne ogromne. To walka z wiatrakami, czy może jednak kropla za kroplą kruszy skałę? A może efekt gigantyczny, ale w zmianie mentalności widoczny? Chociaż forma obrazu zaadaptowana przez reżysera jest niekoniecznie maksymalnie dramatyczna, bo przez rysy psychologiczne postaci świadomie o kontrolowaną w każdym najdrobniejszym calu farsę się ociera, to temat przewodni cholernie poważny – wydarzenia przygnębiająco dramatyczne, a przesłanie zaskakująco jednako optymistyczne. Żadnych dróg na skróty, wszystko w swoim naturalnym porządku, z wybornym wyczuciem i wrażliwością społeczną. Z błyskotliwie napisanym scenariuszem, płynną, balladową narracją i postaciami genialnie, raz miękką innym razem wyraźnie ekspresyjną kreską malowane, z pierwszym planem na trzy osoby rozpisanym. Wspomnianą i scharakteryzowaną już dzielną matką i dalej szeryfem odchodzącym z tego świata, robiącym rachunek sumienia przed przejściem na drugą stronę. Człowiekiem zagadką właściwie, bo o jego przeszłości nic zasadniczo nie wiemy,  który co najistotniejsze okazuje się aniołem, zza grobu zmieniającym serca bohaterów, dostrzegającym w ludziach dobro dzięki temu, że sam przed śmiercią odnalazł szczęście, w postaci  prawdziwej miłość, "z której bierze się spokój, a ze spokoju, rozsądek". Z ukochanym mamusinym wsiokiem - synusiem mamusi, przypominającej urodą fizyczną i osobowościową bardziej faceta, aniżeli kobietę. :) Mężczyzną narwanym i prostackim, wrażliwość w sobie zadeptującym, kompletnie nieszczęśliwym we własnej nieakceptowanej skórze i przez tą pogardę do własnego ja nienawidzący niemal wszystkich wokoło. Ale to tylko plan pierwszy, a za nim kolejne równie przenikliwie umieszczone w historii postacie, z ich istotną rolą, w całym kalejdoskopie wydarzeń i zachowań. Przepiękny to film, bo ponad te wszystkie na tony produkowane pierdy wartościowy, ale również od strony narracyjnej perfekcyjny, dzięki czemu historia główna i wszelkie równie ważne, ale ze względów formalnych poboczne wątki doskonale osadzone, w wąskiej przestrzeni i idealnie ze sobą od strony przesłania korespondujące. To film wielki, absolutnie nieprzeciętny, nieprzerysowany, nieprzeintelektualizowany, nierozhisteryzowany i niezaduszony emfazą. Taki, który swoje znaczące miejsce w historii kina z pewnością odnajdzie. Gromkie oklaski na stojąco!

P.S. Pewnie tysiące niuansów tutaj pominąłem. Z braku możliwości technicznych, czy warsztatowych część świadomie zignorowałem, by z tekstu ciężki kloc nie powstał. Nie podkreśliłem też wielu jeszcze zalet dzieła Martina McDonagha, gdyż najzwyczajniej bogactwo ich ogromne, treść tak intensywnie oddziałująca, że zapewne przez wiele dni będzie za mną chodziła krok w krok i podpowiadała kolejne drogi interpretacyjne i szczegóły do wychwycenia. Aby uzmysłowić wam jak wielki ślad on pozostawia, powiem tylko, że nie potrafię uwolnić się od tła muzycznego, a ono konsekwentnie osadza w mojej podświadomości kolejne obrazy. Wciąż i wciąż… 

poniedziałek, 8 stycznia 2018

Dzikie róże (2017) - Anna Jadowska




Jakbym tuż po seansie został zapytany, o czym jest film Anny Jadowskiej, odpowiedziałbym bez wahania i teraz też to przekonanie podtrzymał, że o cenie jaką płaci tysiące rodzin za wdrukowaną już chyba na prowincji, w prostą psychikę ojców rodzin, konieczność emigracji zarobkowej. W tym kontekście Dzikie róże odbieram jako obraz doskonale korespondujący z ostatnio głośną Cichą nocą. Oczywiście tych indywidualnych familijnych historii jest multum i spojrzeń na nie jeszcze więcej. Tutaj akurat z perspektywy przeżyć, nie tylko bohaterki, ale i zaangażowanej ekipy produkcyjnej to percepcja wyłącznie kobieca. Stąd może emocje subtelniejsze i wyraźnie powściągliwie wewnątrz niemal przez cały czas utrzymywane, a intencje reżyserki bez wulgarnej potrzeby szokowania? Na chłodno oczami twórczyń patrzymy, bez jednoznacznego wartościowania postaw postaci, ale i pochopnie piętnującego oceniania jej samej, jak i otaczającej jej społeczności wiejskiej. To film którego ogromną zaletą bogactwo rozsianych niuansów, czasem może wpadający przez niekoniecznie dobre wybory scenariuszowe i dialogowe, w koleiny prowadzące do zaskakująco niespójnych, czy wręcz drażniących melodramatycznością wyborów, takich brrrr… wprost z oper mydlanych. Z pewnością jednak przez pryzmat emocji, tych szczególnie w twarzach drugiego i trzeciego planu, na bardzo wysokim poziomie realizmu. Bezdyskusyjnie również przez pierwszy plan zagrany z oczekiwanym przez reżyserkę zaangażowaniem i wyczuciem merytorycznym specyficznej mentalnej materii. Z początku, co jego wadą obawy podsycającą, zbytnio ograbiony z jakiejkolwiek dynamiki, powiedziałbym nawet że irytująco smętny. Taki, w którym postacie cierpią dla samego cierpienia, dla (tak sobie wykombinowałem) widza otumanienia. :) Szczęśliwie narracja łapie pożądany żywszy rytm, wciągając w historię nie tylko męczeńsko masochistyczną miną głównej bohaterki, ale angażując metodami pobudzającymi napięcie i ciekawość. To jest faktycznie problem rodzimych produkcji, tych surowych dramatów egzystencjonalnych, że ta prawda płynąca z ekranu próbuje być prawdziwsza od prawdy z życia. Przez tą nieumiarkowanie wtłoczoną przesadę, autentyzm staje się stylizacją realizmu, idąc o jeden krok za daleko. Bałem się po pierwszych scenach, że tak będzie w przypadku filmu już przecież doświadczonej Jadowskiej, jednako szczęśliwie kobitka się uratowała, unikając wdepnięcia w tą podstępną pułapkę nadgorliwości. Sam film zwięźle podsumowując, okazał się dojrzałą i wnikliwie interesującą opowieścią o prawdziwym życiu, ludziach i ich trudnych wyborach oraz przede wszystkim o samotności i potrzebie miłości. W nim sporo prawd uniwersalnych, może nie odkrywczych, ale mających częstokroć krytyczny wpływ na ludzkie losy (patrz: dom, który wiecznie będzie w budowie i nie doczeka się ciepła rodzinnego, czy pełne treści zdanie o ludziach, którzy to robią gorsze rzeczy, a mimo to się śmieją i chodzą do Kościoła). Prawd, które kolą w oczy, a mimo to są konsekwentnie ignorowane. 

niedziela, 7 stycznia 2018

Walk the Line / Spacer po linie (2005) - James Mangold



Ta filmowa biografia Johnny'ego Casha z wielu powodów już dawno powinna zaistnieć na stronach NTOTR77. Poczynając od samej postaci Casha, poprzez od strony warsztatowej znakomitą rolę zarówno Jaquina Phoenixa i Reese Witherspoon, po kwestię ogólną sprowadzającą się do stwierdzenia, że jakość obrazu Jamesa Mangolda wyborna. Nadrabiam zatem to wstydliwe zaniedbanie i po ponownym rozłożeniu filmu na zasadnicze części składowe, w praktycznym rozumieniu przeanalizowaniu treści i metody, w końcu z opóźnieniem, w kilkunastu względnie zwartych zdaniach skupiając się w znacznym stopniu tylko na człowieku w czerni, donoszę. Taki osobowościowy dziwak jak Cash, to nawet w światku artystycznym oryginał. Chociaż sama jego kariera to szablon, bo niewiele w niej odkrywczości, znaczy przyszedł znikąd, został kimś, by spaść z wysokiego konia, poturbować się konkretnie, często i gęsto na własne życzenie, by finalnie odbudować się dzięki pomocy cholernie oddanej i mądrej kobiety. Niby to już tak często, w takim układzie chronologicznym i przyczynowo-skutkowym było, tak wielu w show biznesie taką drogę przebyło, ale akurat Cash będąc jak inni, paradoksalnie nie był jak każdy. Chłopak z biedy, w dodatku dotknięty traumą z dzieciństwa (brawo tatuś), która jego rozwój emocjonalny i osobowościowy napiętnowała, obciążając psychikę ciężarem wpierw dla dzieciaka, później w konsekwencji komplikacji dla człowieka już dorosłego nie do uniesienia. Totalnie zagubiony desperat, frustrat praktyczny, niedostosowany do okoliczności i wymagań życiowych. Psychicznie poturbowany, mentalnie ograniczony i w końcu uzależniony od alkoholu i narkotyków tak samo jak od kobiecej miłości i scenicznego poklasku. Dla kamuflażu, ochrony prawdziwego ja, zadufany i egoistyczny, lecz właściwie po zdjęciu tej maski kruchy dzieciak uznany za symbol męskości, a tak po prawdzie osobnik absolutnie bez charakteru, gdyby nie stanowcza kobieta u jego boku. Właściwie to idol upadły, gdyby nie surowe wychowanie w duchu religijnym - człowiek w krytycznym momencie kariery bez celu i identyfikacji. Wreszcie, gdyby nie cała masa wyidealizowanych gwiazd z epoki obok niego, człowiek bez wyrazu. W moim przekonaniu bowiem fenomen muzyczny Casha to tylko i wyłącznie poza fanom sprzedana. Fasada funkcjonująca skutecznie w kontrze do Presley'a, Orbisona, czy innych równie pięknych, utalentowanych i niestety od sztancy odbijanych masowo idoli napalonych nastolatek. Ale również jako przeciwwaga dla tandetnego country, którym co jeszcze bardziej kuriozalne, to właśnie Cash listy przebojów podbijał. Przecież te jego kiczowato uduchowione songi, to tylko nieco stuingowane bezczelnie prostą metodą na niegrzecznego straceńca, zwykłe wiejskie country. Dzięki temu zabiegowi grając muzykę oględnie pisząc popularną, stał się współcześnie ikoną dla wykonawców z zupełnie niemainstreamowego bieguna. Nie rozumiałem tego fenomenu dotychczas i nie rozumiem nadal, a sam film Mangolda w tej kwestii akurat niewiele mi wyjaśnił, pozostawiając mnie na wcześniej wypracowanym stanowisku. Przecież bycie utracjuszem, to chyba za mało by stać się ikoną w światku bezkompromisowego rocka?

P.S. W sumie to też nie bardzo rozumiem, bo i pewnie Mangold pewności nie miał i nie próbował tak jednoznacznie oceniać, czy to sława Cashowi we łbie przewróciła, czy ten gość już od dzieciństwa nie miał równo pod sufitem. Podejrzewam, że ta dość dosłowna, zastosowana w obrazie klamra, której istotą piła mechaniczna, to właśnie rodzaj odpowiedzi z pozorną tylko pewnością. Ale mogę błądzić, bo błądzić to przecież rzecz ludzka. 

piątek, 5 stycznia 2018

Bruce Dickinson - Accident of Birth (1997)




Zanim Accident of Birth na rynku muzycznym zaistniało, legendarny już wówczas bo były gardłowy heros Iron Maiden kilka albumów solowych sformował. Był w tym urobku między innymi lepszy, bo klasycznie heavy metalowy Balls to Picasso i gorszy, nazbyt uwspółcześniony, tudzież przekombinowany bo nieco ślepo podążający za trendami Skunkworks. Jednak dopiero czwarta próba własnym nazwiskiem sygnowana przyniosła sukces zarówno komercyjny jak i artystyczny. Zdaje się, że akurat w przypadku Accident of Birth Dickinson idealnie wyczuł moment i wstrzelił się w potrzeby i oczekiwania zarówno swoich fanów jak i maniaków dokonań żelaznej dziewicy. Nie ma co udawać, iż osieroceni poniekąd maideni, za sprawą The X Factor spełnili życzenia lojalnych zwolenników, więc zawód jednych dawał szansę innym. Nagrał przeto Dickinson we współpracy z grupą zacnych, bo z jednej strony utalentowanych, a z drugiej utytułowanych muzyków krążek krótko pisząc ekscytujący tak po prostu. To była jednocześnie esencja energetycznego, pełnego melodyjnych, aczkolwiek nieprzesłodzonych solówek stylu Maiden, zespojona błyskotliwie z nowoczesnym szlifem brzmieniowym i co najistotniejsze kapitalną wówczas jeszcze formą wokalną kierownika tego zamieszania. Od strony muzycznej tłusty groove na czwórce dominuje, paradujący, sprężysty bas, gitary odpowiednio ciężkie i odpowiednio wyeksponowane w klasycznym biegu ku kulminującym chwytliwym popisom solowym. Idealnie zatrybił wtedy świeży jeszcze duet wioślarzy w osobach Roya Z i Adriana Smitha - tu raz rąbnie ostry, ciężarny riff Roy'a i zaraz przejdzie w melodyjne heavy spływające spod paluchów Adriana. Całość pulsuje i skrzy się od doskonale zaaranżowanych pomysłów, a wisienką (nie truskawką) na tym niewątpliwie już imponującym przebojowością gitarowym torcie jest atmosfera niepokojąca, gdzieś echem odbijająca się w większości fragmentów albumu. Ten specyficzny mrok jest, on wyraźnie istnieje i wartości finalnemu efektowi dodaje, a swoje apogeum w takiej formule osiągnie już za rok, na wydanym w 1998 roku Chemical Wedding. Sukces jakim był Accident of Birth niewątpliwie zawdzięcza symbiozie - małżeństwu z rozsądku starego z nowym, sprawdzonego ze sprawdzanym. Ten związek mimo że przesłankami racjonalnymi inspirowany, to zaskakująco intensywną chemię generujący. Pędzą dźwięki, raz za razem adrenaliną pobudzane, nadymają się czasem nieco tylko kiczowato patosem i epickością, by bombastyczny efekt osiągnąć ale i subtelnie tkają emocjonalne pasaże w łzawych balladach. Spoglądając dzisiaj z perspektywy lat na dorobek solowy dziadka Bruce'a nie mam wątpliwości, że wraz z Chemical Weeding było to najbardziej efektowne i efektywne jego dokonanie. Może i odrobinę trąca dzisiaj myszką, ale tak się starzeć to właściwie się nie starzeć. :)

środa, 3 stycznia 2018

The Florida Project (2017) - Sean Baker




W branżowym filmowym środowisku o The Florida Project głośno. Oczywiście mam tu na myśli ograniczony zasięg tej dyskusji, bo film to z gatunku kina niezależnego, niskobudżetowego o marnym potencjale komercyjnym. Absolutnie nie jest to typ produkcji promowanej zamaszystymi ruchami marketingowymi na papierowej zastawie z fast foodów. Niemniej jednak dla miłośnika dobrego, bo wartościowego merytorycznie kina wiedza o nowym filmie Seana Bakera w miarę łatwo dostępna w przestrzeni wirtualnej, a wrzucenie samego obrazu do oferty multipleksów jak na standardy sieciówek zaskakujące i oczywiście ułatwiające z nim zapoznanie. Ja jednak szczęśliwie zamiast zasiąść w fotelu między amatorem nachosów, a spragnionym smakoszem popcornu, posadziłem swoje zacne cztery litery w dużo bardziej świadomym towarzystwie amatorów kina studyjnego i przy sporej ich frekwencji zapoznałem się z życiem Ameryki od tej nieco bardziej wstydliwej strony. Obok bajkowej krainy, a właściwie na jej obrzeżach toczy się swoim niestabilnym rytmem życie zupełnie nie disney'owskie. Chociaż z polskiej perspektywy, używając eufemizmu, egzystencji ludzi z marginesu wielkomiejskiego czy zapadłej dziury popegeerowskiej, trudno pisać, że to całkowita nędza. Faktem jednak, iż brak środków finansowych nim rządzi. Pomimo jednak pustych kieszeni, bohaterowie nie są wiecznie pogrążeni w depresji. Oni zaadaptowani do takiego stylu znakomicie, bo z pokolenia na pokolenie przenoszący skutecznie wzorce i metody, które odbierają możliwości i zasadniczo chęci oraz potrzebę funkcjonowania inaczej. W tym zaklętym kręgu pasożytnictwa akceptowanego, naturalnie dzieci ogniwem dla Bakera kluczowym. Ich losy bowiem zależne od filozofii i strategii przetrwania stosowanej przez dorosłych. I chociaż z perspektywy człowieka świadomego konsekwencji i odpowiedzialnego, postawy tej kategorii dorosłości niezrozumiałe, a modele godne potępienia, to mimo wszystko refleksje moje niejednoznaczne i nieradykalnie stanowcze. To nie jest tak oczywiste i proste do oceny, że rodzice tacy lekkomyślni, a dzieciaki właściwie na swój sposób w tym świecie szczęśliwe. Bo rodzice faktycznie od przyjętych standardów wychowawczych dalecy i w swych działaniach specyficznie asertywni aż do bólu, ale jednak swym pociechom oddani w tej zupełnie nieszablonowej wychowawczo postawie. W tym wprowadzaniu w dorosłość zbyt wczesnym, edukacji poprzez praktykę działania, w tej ulicznej szkole życia z wzorcami wdrukowującymi w osobowość roszczeniowość systematycznie nabywaną i w mistrzowski sposób rozwijaną. Na granicy cwaniactwa, bezczelności z mlekiem matki wysysanej, czyniącej z kolejnych miotów klientów pomocy społecznej, którym z założenia wszystko z niepisanego rozdzielnika się należy, gdyż po prostu.... hmm... - po prostu i tyle! Niestety taka metoda działań wiąże się z konsekwencjami także dla społeczeństwa. Za infantylizm życia na krechę, beztroskę i łatwiznę poniekąd obciążenie przyjmują ludzie wokół, przeważnie ci ze środowiska najbliższego, zawodowo z nimi związani. W tym akurat przypadku biedny kierownik purpurowego motelu, rolę anioła stróża pełnić musi dla tych chojrackich odpowiedzialnych inaczej. Rośnie w tym człowieku frustracja, czara goryczy się w końcu przepełnia, wybucha gość cierpliwość tracąc, a jego podopieczni zaskoczeni potwornie konsekwencją dla otwartych przez empatie oczu oczywistych. Jego działania prewencyjne skazane z góry na niepowodzenie, bo takiego stylu życia z ich mentalności nie wyplewi. To wrośnięte w ich strukturę osobowości i przez dyspozycje psychiczne zaadaptowane praktycznie, przenoszone niczym obciążenie genetyczne z pokolenia na pokolenie. Stąd The Florida Project w swej wymowie i formule okazuje się paradokumentem niejako, dosłownym zapisem rzeczywistości w scenach inscenizowanych z godnym podziwu autentyzmem. Rzeczywistości Ameryki zupełnie obcej standardowemu postrzeganiu, powszechnie kojarzonej z ojczyzną możliwości, a nie bierności. Na własne życzenie częstokroć ci obywatele najniższych szczebli, w tej mieliźnie zakotwiczeni, bowiem im w niej paradoksalnie dobrze, w tym układzie pasywności interesem kontrolowanej bezpiecznie, a te rzadkie próby wyrwania się ze stagnacji to raczej działania pozorowane niż realna potrzeba dokonania przewartościowań. W tym gettcie na marginesie, ciche dramaty w słonecznej poświacie, bez depresyjnych łez się rozgrywają, a ich nieświadomymi ofiarami dzieci rodzone przez dzieci. One w świecie dla nich rozszyfrowywalnym emocjonalnie, lecz zupełnie niezrozumiałym intelektualnie ofiarami - dosłownie w śmietniku, w którym co przerażające, dziecięca niewinność tylko do czasu potrafi być szczęśliwa. To może nie jest tak wprost kino ekscytujące, ale z pewnością ciekawe i wartościowe. Surowe i kameralne, niemal bez tła muzycznego, które pojawia się dopiero w finale by jeszcze dobitniej podkreślić sugestywną puentę.

P.S. Obsada tak autentyczna, takie naturalne wrażenie uzyskująca, iż ja podejrzewałem, że prócz Willema Dafoe cała ona z naturszczyków z tego środowiska zbudowana. Mylna to była moja ocena, strzał chybiony - zawodowcy dorośli tutaj grają i cholernie utalentowane dzieciaki, z tą małą mega rozgarniętą księżniczką o równie oryginalnym imieniu jak sama postać. Brooklynn Prince dominuje i wraz z Brią Vinaite karty z przytupem rozdaje. Myślę, że jednej i drugiej branżowe nagrody powinny być w sezonie nominacji pisane. 

wtorek, 2 stycznia 2018

Stronger / Niezwyciężony (2017) - David Gordon Green




Ludzkie tragedie, te tylko i wyłącznie bezosobowe dramaty docierające do nas z ekranu telewizora za pośrednictwem serwisów informacyjnych są bezczelnie obojętną codziennością. Człowiek instynktownie już uodparnia się na wieści o nich, i tylko takie namacalne zmysłem słuchu i wzroku świadectwa uświadamiają mu z czym się wiążą i jak dramatyczne są ich dalsze konsekwencje! To nie jest typowy film o nieszczęściu i cierpieniu, bowiem nic tu nie jest przerysowane i naciągane. Wszystko co pojawia się na ekranie jest do bólu autentyczne - od totalnie sfiksowanej irlandzkiej rodzinki, matki psychotyczki i alkoholiczki, ojca wyrywnego twardziela, ciotki, wujków i kompletnie typowych kuzynów (fajnych chłopaków, wkurwiających ale szczerych w swej prostocie) do prawdziwej, bo cholernie czystej i trudnej miłości. To jest dramat niepozowany, bez jednej fałszem rozbrzmiewającej emocjonalnie nuty, który wstrząsa i porusza, ale jest w nim też normalność, inaczej - ludzie z krwi i kości oraz ich życie absolutnie nie przekoloryzowane. Aż mnie w gardle ściskało, przeszywało i targało, gdy obserwowałem lęk, panikę i bezradność! Gniew żywy, wściekłość pulsującą, nieznośny ból bycia, po prostu istnienia w formie fizycznie niepełnej! Film Davida Greena jest kinowym wulkanem, w nim wrze i wybucha wyrzucając raz za razem żal, frustrację, wszystkie złe emocje, obnażając wszelkie toksyczne relacje. Ale w nim także dla zdrowej równowagi, miłość zawstydzająca, głęboko skrywana potrzeba ciepła oraz poczucie humoru, ironia i sarkazm, bez których codzienność egzystencji tym bardziej nie do zniesienia. Przyznam, że spodziewałem się szablonowo amerykańskiej, pełnej drażniącego patosu bajeczki dla hamburgerożerców, a dostałem niezwykle przekonującą emocjonalnie i złożoną psychologicznie opowieść nie tylko o sile jednostki, czy w socjologicznym znaczeniu manipulacji ludzkimi emocjami, ale nade wszystko dramat o mocy jaką wykrzesują z siebie najbliżsi w momentach krytycznych, choć nie są przecież idealni i mają za sobą w cholerę własnych ostrych zakrętów, wad i słabości. To ambitny i czysty interpretacyjnie obraz o masie gigantycznych komplikacji, życiu w jednej chwili zmienionym, nie tylko samego głównego bohatera, ale i najbliższych, ludzi wokół niego, swoje własne istnienie na nowo z obowiązku organizujących. To w najprostszych słowach tak prawdziwa opowieść, jak tylko prawdziwe i zawikłane może być życie i relacje międzyludzkie. Natomiast sam Jake Gyllenhaal, to w moim przekonaniu od zawsze aktor wybitny - czego się aktorsko nie dotknie, robi z tego majstersztyk. Nie wiem czy to ten warsztat nabyty, talent niewątpliwie wrodzony, czy też plastyczne rysy twarzy jego najdosadniejszym atutem. Zagrał już tak wiele, jeszcze z pewnością bogactwo kapitalnych ról i wyzwań zawodowych przed nim. Tu także jako Jeff Bauman bez wahania zasługuje na komplementów zatrzęsienie i w parze z Tatianą Maslany z impetem dotyka najwrażliwszych strun mojej psychiki. Nie ma też ogólnie słabego punktu w obsadzie, wszyscy bez wyjątku robią wyborną robotę a reżyserska łapa doskonale ich prowadzi pozwalając wyrwać z postaci całą psychologiczną złożoność i bulgocące wewnętrzne przeżycia. Te twarze bez makijażu, sztucznej egzaltowanej maski - ci ludzie bez gładkiego szlifu, szorstcy w obyciu i piękni w swej pełnej autentyzmu istocie. Oni tylko i aż są, i to wystarcza! Mnie wystarcza bezdyskusyjnie! Przyznaję z pokorą, że spora to dla mnie tegoroczna filmowa niespodzianka, tytuł który zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie i mam pewność, że w sezonie oscarowym na czerwonym dywanie zaistnieje. Ma po temu wszelkie atrybuty.

Drukuj