piątek, 5 stycznia 2018

Bruce Dickinson - Accident of Birth (1997)




Zanim Accident of Birth na rynku muzycznym zaistniało, legendarny już wówczas bo były gardłowy heros Iron Maiden kilka albumów solowych sformował. Był w tym urobku między innymi lepszy, bo klasycznie heavy metalowy Balls to Picasso i gorszy, nazbyt uwspółcześniony, tudzież przekombinowany bo nieco ślepo podążający za trendami Skunkworks. Jednak dopiero czwarta próba własnym nazwiskiem sygnowana przyniosła sukces zarówno komercyjny jak i artystyczny. Zdaje się, że akurat w przypadku Accident of Birth Dickinson idealnie wyczuł moment i wstrzelił się w potrzeby i oczekiwania zarówno swoich fanów jak i maniaków dokonań żelaznej dziewicy. Nie ma co udawać, iż osieroceni poniekąd maideni, za sprawą The X Factor spełnili życzenia lojalnych zwolenników, więc zawód jednych dawał szansę innym. Nagrał przeto Dickinson we współpracy z grupą zacnych, bo z jednej strony utalentowanych, a z drugiej utytułowanych muzyków krążek krótko pisząc ekscytujący tak po prostu. To była jednocześnie esencja energetycznego, pełnego melodyjnych, aczkolwiek nieprzesłodzonych solówek stylu Maiden, zespojona błyskotliwie z nowoczesnym szlifem brzmieniowym i co najistotniejsze kapitalną wówczas jeszcze formą wokalną kierownika tego zamieszania. Od strony muzycznej tłusty groove na czwórce dominuje, paradujący, sprężysty bas, gitary odpowiednio ciężkie i odpowiednio wyeksponowane w klasycznym biegu ku kulminującym chwytliwym popisom solowym. Idealnie zatrybił wtedy świeży jeszcze duet wioślarzy w osobach Roya Z i Adriana Smitha - tu raz rąbnie ostry, ciężarny riff Roy'a i zaraz przejdzie w melodyjne heavy spływające spod paluchów Adriana. Całość pulsuje i skrzy się od doskonale zaaranżowanych pomysłów, a wisienką (nie truskawką) na tym niewątpliwie już imponującym przebojowością gitarowym torcie jest atmosfera niepokojąca, gdzieś echem odbijająca się w większości fragmentów albumu. Ten specyficzny mrok jest, on wyraźnie istnieje i wartości finalnemu efektowi dodaje, a swoje apogeum w takiej formule osiągnie już za rok, na wydanym w 1998 roku Chemical Wedding. Sukces jakim był Accident of Birth niewątpliwie zawdzięcza symbiozie - małżeństwu z rozsądku starego z nowym, sprawdzonego ze sprawdzanym. Ten związek mimo że przesłankami racjonalnymi inspirowany, to zaskakująco intensywną chemię generujący. Pędzą dźwięki, raz za razem adrenaliną pobudzane, nadymają się czasem nieco tylko kiczowato patosem i epickością, by bombastyczny efekt osiągnąć ale i subtelnie tkają emocjonalne pasaże w łzawych balladach. Spoglądając dzisiaj z perspektywy lat na dorobek solowy dziadka Bruce'a nie mam wątpliwości, że wraz z Chemical Weeding było to najbardziej efektowne i efektywne jego dokonanie. Może i odrobinę trąca dzisiaj myszką, ale tak się starzeć to właściwie się nie starzeć. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj