poniedziałek, 22 stycznia 2018

Whitesnake - Ready an' Willing (1980)




To w temacie osobiste zdanie, refleksja maksymalnie subiektywna i chyba daleka od przemyśleń typowego, bo całkowicie zatopionego w twórczości Białego Węża fana. Względnie odległa od odczuć oddanego miłośnika dźwięków, zawartych pomiędzy tradycyjnym ognistym hard rockiem, a przeżywającym swoje najlepsze czasy w latach osiemdziesiątych AOR-em. Tak spostrzegam, tak czuję, gdyż brak mi sympatii dla stylistyki funkcjonującej pod umownym szyldem Adult Oriented Rock i przez ten dystans nie jestem w stanie dogłębnie poznać całej twórczości Whitesnake i docenić odpowiednio zapewne wartości także późniejszych albumów, nagranych przez ten niewątpliwie legendarny zespół. Tak sytuacja wygląda, że dla mnie to nie szczyt szczytów komercyjnych, wydany w 1987 roku stanowi najdoskonalsze dokonanie Węża. W moim spostrzeganiu wszystko co najlepsze ekipa dowodzona przez Davida Coverdale'a zawarła na krążku stworzonym siedem lat wcześniej i zatytułowanym Ready an' Willing. Dziewięć kompozycji idealnie oddających klimat przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w muzyce rockowej, tej która akurat swoje największe triumfy święciła przede wszystkim za oceanem. Wszystkie dźwięki mają tu swoje precyzyjne miejsce, przestrzeń jest doskonale wykorzystana i nie ma mowy o zbytniej obfitości, nie mówiąc już o niedosycie. Hard rock w swojej archetypicznej postaci, pięknie spięty wybornymi aranżacjami i pobudzany kapitalnym groovem, który swoje korzenie odnajduje w funkowych inspiracjach. Kompozycje absolutnie fantastyczne, zagrane z nerwem i pulsem szczodrze obdarzone. Z chwytliwymi melodiami i znakomitymi solówkami gitarowymi, obficie podlanymi mistrzowską zabawą Hammondami, uskutecznianą przez mistrza nad mistrzami tego instrumentu. Jon Lord czaruje klawiszowymi tematami i co dla Ready an' Willing i przełomu stylistycznego w ówczesnym hard rocku symptomatyczne, ich brzmienia odpływają w kilku momentach, od tych ciężkich wykorzystywanych w ósmej dekadzie XX wieku, w kierunku syntezatorowych eksperymentów popularnych tak na dobre, dopiero w latach osiemdziesiątych. I nawet jeśli instrumentaliści zasługują na gromkie brawa ze względu na techniczną biegłość i przede wszystkim aranżacyjny kunszt, to mistrzem ceremonii jest niepodważalnie człowiek o głosie legendarnym. Coverdale czaruje cudownymi liniami melodycznymi, finezyjnie pływa pomiędzy hard rockową chrypką, a soulową miękkością w głosie. Tam gdzie trzeba dociśnie intensywnie, w innym miejscu udowodni, że blues ożeniony z soulem potrafi wywołać ciary na ciele i pieścić uszy rozkosznie. Szkoda jedynie, że jest tylko jeden taki Ready an' Willing w ich dyskografii. 

P.S. W tym towarzystwie, samych muzycznych perełek, pośród nich, w centrum, umieszczona jest rzecz absolutnie wyjątkowa. Utwór znany już z solowego debiutu Davida Coverdale'a, tutaj z jeszcze większą mocą i charakterem zagrany, z którym tylko najwybitniejsze epickie formy są w stanie konkurować - te którymi między innymi Deep Purple, czy Led Zeppelin swoje miejsce w historii rocka sobie wykuli. Blindman, bo o nim oczywiście mowa, to hymn, poruszający dowód na to, iż muzyka to coś więcej niż tylko dźwięki. Emocje, to przede wszystkim piękne emocje!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj