środa, 30 czerwca 2021

Amorphis - Tuonela (1999) / Am Universum (2001)




Dwie dekady wstecz, Amorphis wraz z Tuonelą i Am Universum wchodził na kolejny, wciąż pachnący świeżością i zapałem obiecujący poziom. Po Elegy (przełomowym dla ich kariery albumie, dzisiaj o statusie już wręcz kultowym) zafundowali sobie Finowie trzy lata studyjnego milczenia, co trzeba przyznać mogło okazać się ryzykowne. Zamiast kuć żelazo póki gorące, oni dali sobie czas na ochłonięcie i w pełni przełożyli studyjny sprzedażowy sukces na koncertowy potencjał. Kiedy wreszcie z kolejną płytą powrócili, można było natychmiast dostrzec, iż nie poszli na łatwiznę i nie nagrali Elegy 2, a w miejsce oczekiwanej powtarzalności wręcz znacząco rozwinęli się pod względem płynności i spójności aranży. Tuonela to pokrótce jeszcze więcej przestrzeni i lekkiego, choć merytorycznie zadumanego całkiem progresywnego rockowego feelingu. Mniej typowo metalowego sznytu, może nawet pazura, znacząco za to bardziej bogato pod względem rockowego luzu i piosenkowego charakteru. Niemal całkowity brak growlu, z miażdżącą przewagą na rzecz czystych wokaliz. Klawisze o brzmieniu budzącym skojarzenia z psychodelicznymi odlotami kapel z lat 70-tych i choć nie jest to dosłownie kierunek na Hawkwind, to fajnie jest słuchać Amorphis łączących patenty brzmieniowe sprzed lat z immanentnymi dla ich stylu folkowymi inklinacjami. Posiłkując się nawet saksofonem, stworzyli krążek tak bardzo przyjemny w kontakcie, iż wówczas (tuż po premierze) każdy z nim kontakt był wspaniałą muzyczną przygodą, a i dzisiaj (jak już niejednokrotnie wspomniałem), jeśli potrzebuję muzyki Finów, to niemal wyłącznie w triadzie Elegy-Tuonela i jako uzupełnienie Am Universum - który z kolei na tle swojej poprzedniczki jawi się jako album świadomie kontynuujący wątki z Tuoneli. Album znakomicie rozwijający wprowadzone dwa lata wcześniej rozwiązania instrumentalne i aranżacyjne. Krążek doskonale przemyślany, fantastycznie formalnie poukładany i kompozycyjnie atrakcyjny. Niestety, mimo że powstały po niej Far from the Sun (2003) nie spuszczał z tonu nazbyt wyraźnie, to jednak pokazywał pewne słabości tkwiące wówczas w relacjach pomiędzy wokalistą, a reszta zespołu. Mówiąc wprost - było słyszalne, że pasji i chemii brakuje, że coś się w obozie zespołu nie klei. Tym samym Am Universum jest ostatnim tchnieniem doskonałości amorphisowego oblicza. Nuty ewoluującej i to w niezwykle interesującym kierunku - bez starty własnego charakteru, jednocześnie bez okopywania się na zajętych pozycjach czy kunktatorstwa. Niby Amorphis u swego zarania był deathmetalowy, a później bliski metalowej sceny gotyckiej, jednak żadna z tych scen zespołu nie wchłonęła w stu procentach - do czasu gdy zamiast wciąż się rozwijać pozwolili zabić w sobie tego inspirującego ducha i postawili na twórczość budowaną przez pryzmat dostosowywania się do potrzeb rynkowych. Ale o tym już pisałem, więc stawiam tutaj już kropkę, bo tak zrobić należy. 

wtorek, 29 czerwca 2021

Gi-saeng-chung / Parasite (2019) - Joon-ho Bong

 


Parasite, status zaliczone! Z ogromnym jak na sytuację opóźnieniem. Z opóźnieniem całkowicie świadomie sprowokowanym, bo kino azjatyckie trzymam wciąż na dystans i tylko z rzadka dopuszczam do siebie bardzo starannie wybrane tytuły. Tytuły, które przejdą przez wszystkie sita koneserskiej oceny i tak jak w przypadku Parasite, najlepiej jeśli przytulą najbardziej prestiżowe nagrody. W kwestii wyjaśnienia nie mam awersji do skośnookiego kina, w sumie to nie miałem żadnego racjonalnego powodu by się do niego zniechęcić, a dystans do niego tkwi może podświadomie w pajacowatych produkcjach z Jackie Chanem, wcześniej szukając, być może awansujących już od lat do statusu kultu filmów z Bruce'm Lee, a może wprost z obawy, że jak się wciągnę, to przepadnę i nie będę miał czasu na produkcje hollywoodzkie, bądź co gorsze na te europejskie. Biorąc pod uwagę całą całkiem złożoną sytuację donoszę, iż nie bardzo rozumiem o co tyle hałasu i pytam, jakim prawem przyznano Parasite tak kultową, prestiżową nagrodę? Nawet, jeśli jest to film sprawnie warsztatowo nakręcony, to brak mu atutu wielkich kreacji aktorskich i co najistotniejsze sama historia zbudowana niby z błyskotliwych nawiązań społeczno-kulturowych jest jednak irytująco nieznośna przez fakt że jej groteskowa specyfika śmierdzi sztucznym przerostem formy nad treścią. To oczywiście maksymalnie subiektywna opinia, która można zmemłać i wrzucić do kosza, jeśli ma się inną. Nie zmieni to jednak mojego przekonania, że członkowie Akademii oszaleli lub zwyczajnie ulegli presji trendu na zachwycanie nowoczesnością kina azjatyckiego, które przecież częstokroć czerpie tak dosłownie i jak w tym przypadku kwadratowo z dorobku tarantinowskiej makabreski. To drugie akurat elita jurorska czyni pierwszy raz, to pierwsze akurat nie pierwszy. :)

P.S. Moja surowa ocena nie jest w stu procentach wypadkową złego wrażenia, ona w przytłaczającym stopniu wynika z niezrozumiałego entuzjazmu zawodowej krytyki i często zwykłego widza. Gdyby nie one byłbym zdecydowanie bardziej wyrozumiały, a może nawet skusił się na symboliczne poklepanie Joon-ho Bonga po ramieniu. Bo Parasite bez wątpienia idzie w stronę przesadnie skompresowanej fuzji gatunkowej, plącze naiwne zbiegi okoliczności oraz pozbawione wiarygodności wątki i ubiera je wszystkie przez pryzmat kontekstu w metaforyczne figury, ale jednak jest filmem o czymś - jest seansem prowokującym do ważnych refleksji.

czwartek, 24 czerwca 2021

Whispering Sons - Several Others (2021)

 


Moje ubiegłoroczne (spóźnione nieco) odkrycie powraca z drugim longplayem i zaraz jak tylko dźwięki z Several Others ułożyły mi się w głowie donoszę co następuje. Pierwsze wrażenie zarówno związane z wypuszczonymi singlami, jak i całościowo z krążkiem oraz kontekstami powiązane nie nakręcało do nazbyt optymistycznych wniosków - lecz nie musiałem się z nim zbyt długo mocować, aby dotknąć rzeczy sedna, a album tym samym nabrał w moich oczach (uszach właściwie) zaskakująco spójnej formy. Zakładając powtórkę z rozrywki (mój błąd) mogłem uznać Several Others za zbiór kompozycji w pierwszym kontakcie intrygujących lecz mało ekscytujących, gdyż spora przebojowość tak samo zimnofalowego jak synthpopowego Image ma się dość swobodnie do drugiego albumu, pełną piersią oddychającego już mrocznym odłamem muzyki chłodu. Jak się okazuje Whispering Sons odważnie poszli w znacznie mniej przyjazne dla uszu rejony i tylko od cierpliwości maniaka gatunku zależy czy album zostanie odpowiednio wnikliwie przyswojony, a tym samym zabrzmi tak jak jego twórcy świadomie sobie założyli. Rozwijania trendu syntezatorowej retromanii to niewątpliwie ciąg dalszy, ale przestrzenne hipnotyzujące powtarzalnością tematów przewodnich granie z jedynki stało się na dwójce zdecydowanie bardziej surowe, a jego atmosfera duszna, a nawet klaustrofobiczna. Proste numery mają jednak w sobie ogromny potencjał emocjonalny, tym samym wokal tak już przecież sam w sobie charakterystyczny stał się w świeżym aranżersko otoczeniu jeszcze bardziej głęboki. Wszystkie powyżej wymienione cechy powodują że Whispering Sons brzmi dzisiaj jeszcze bardziej niepokojąco, a przede wszystkim poszczególne kawałki nie sprawiają wrażenia powielania bardzo podobnej formuły, a są wystarczająco różne aby nie nużyć i pozostawać kapitalnie zawieszone tylko w jednej gatunkowej konwencji. Wynikiem zaś mojego z Several Others obcowania jest jeszcze większe zainteresowanie przywołanym z niebytu ejtisowym stylem. Nie spodziewałem się że defensywna konstrukcja (marsowa, introwertyczna) okaże się tak pragmatycznie dojrzała i przekornie pobudzająca, wywołując we mnie tak ofensywną potrzebę poszukiwań. Szanuję!

środa, 23 czerwca 2021

Fear Factory - Aggression Continuum (2021)

 

Aggression Continuum okazuje się dość twardym orzechem do zgryzienia i nie mam tu na myśli, iż jest materiałem na tyle połamanym technicznie i ponad standardy ambitnym, by można było sobie na nim pokruszyć uzębienie. Wręcz przeciwnie, jest zbiorem fantastycznie nośnych numerów, które od razu zaskarbiają sobie sympatię, lecz problem tkwi w tym czy od Fabryki oczekiwać należało krążka tak od pierwszego odsłuchu słuchaczowi przyjaznego? Melodyjne refreny od czasu Demanufacture były oczywiście częścią składową formuły dźwiękowej jakiej hołdowali Amerykanie, ale oprócz tej miłej dla uszu zabawy chwytliwymi zaśpiewami, w ich nucie równie ważną rolę pełniła wściekła agresja niebanalnych riffów. Tutaj właśnie tkwi problem jaki na starcie zasygnalizowałem, że niby brutalnej mocy riffiadzie Cezaresa nie można na Aggression Continuum odmówić, a zapętlone motywy gitarowo-basowe rozpruwają membrany, ale (wciąż te ale!) są jakieś takie rozmiękczone patetycznymi syntezatorami, robiąc częstokroć wrażenie zbyt anemicznych i co kluczowe tak bardzo oczywistych. Zdaje sobie sprawę że w obecnej rzeczywistości trudno chyba tak skonstruowanej nucie (bo to nie jest obecnie hiper w metalu popularne granie), a dodatkowo za historią FF ciągnie się większe lub mniejsze przekonanie o przynależności do skompromitowanej w większości przypadków sceny nu metalowej. Ale (właśnie!) Deftones potrafią surowo i zarazem chwytliwie i nie ma u nich miejsca na sztampę lub jakieś podniosłe akcje z klawiszami, które z daleka śmierdzą quasi symfoniczną tandetą. Przyznaję iż Fear Factory nagrało bardzo przyzwoity album, który też myślę wzbudzi wśród fanów kontrowersje nie tylko ograniczone do akcji-reakcji na linii Bell-Cezares, ale ponad konteksty konfliktów, muzycznie będzie stanowił powód do żywych dyskusji, a nawet sporów. W moim przekonaniu od czasu Mechanize nie skomponowali w pełni przekonującego albumu, a do prowokowanych uwag dotyczących kwestii czysto formalnych w zakresie dźwięków dorzucają także strasznie żałosne przywiązanie do potwornie lipnej estetyki wizualnej. Zarówno te koperty jak i teledyski bardzo mocno odpychają mnie od dzisiejszej ich twórczości. Nawet, jeśli ostatecznie nie odrzucają, to na pewno nie pomagają i tak zamiast się zawartością The Industrialist, Genexus i teraz Aggression Continuum ekscytować, to ja bije się z myślami i odczuciami czy to jest to, co być powinno, czy to tylko ułuda, a Fear Factory już od dawna nie jest w stanie nawiązać do chlubnej przeszłości czy bardziej ambitnie odnaleźć dla siebie nową fascynującą drogę. Nie mówię tu o słabej akcji wbicia chyba pierwszej w swojej historii kompletnie mdłej solówki do naprawdę ogólnie dobrej kompozycji zatytułowanej tak, jak chyba pierwotnie ten album miał być nazwany.

wtorek, 22 czerwca 2021

Retfærdighedens ryttere / Jeźdźcy sprawiedliwości (2020) - Anders Thomas Jensen

 


Czy wszystko może mieć swój powód wprost wynikający ze splotu świadomych wydarzeń? Czy każde zdarzenie może być też zaskakującym zbiegiem różnych okoliczności we wspólnej dla danej grupy konfiguracji czasowej? Czy tragedie są wynikiem przypadku, a może statystyki? Czy znalezienie się w nieodpowiednim miejscu i czasie może być spowodowane drobiazgiem? Na ekranie skomplikowana rodzinna sytuacja na wprowadzenie - ojciec od lat na wojskowej misji, naturalnie w tej sytuacji słabe z nim relacje i nagła tragedia, śmierć matki w wyniku (i tu zapytanie) wypadku bądź zamachu. Natychmiastowy powrót ojca i dalej to już niezły kocioł śledczych zdarzeń i działań nastawionych na zemstę, z często osobliwymi postaciami w roli głównej i w nie tak śmiertelnie poważnej formule stylistycznej jakby można było przypuszczać. Bo to nie jest przeciętny film o wendecie, to zdecydowanie groteskowe, mimo że w przesłaniu poważne podejście do tematu i choć właśnie przejaskrawione po części postaci mogą sprawiać, iż mega ważki temat przybiera nieco zabawną formułę, to jednak raz że nie pobudza to poczucia zażenowania, a dwa wbrew pozorom nie sprawia ani przez moment przekonania braku naturalności czy autentyzmu. Innymi słowy dobry reżyserski balans, na bardzo cienkiej linie uplecionej ze scenariusza. :) Dlatego też jest to tylko pozornie osobliwe podejście do mocnego dramatu, bowiem w rzeczywistości potrafi ono przede wszystkim wzbudzić intensywne emocje - poruszać i wstrząsać. Zarówno dzięki świetnemu aktorstwu, także prawdzie zawartej w przeżyciach postaci jak i odważnemu i w rezultacie zrównoważonemu podejściu do tematu. Oczywiście mimo fragmentarycznie rozrywkowego charakteru dalekie to kino od modelu hollywoodzkiego i tym bardziej bardzo odległe od zadumanych moralizatorsko europejskich wzorców. Gdybym miał już szukać stylistycznych podobieństw, to ostatnio coś w podobnym gatunku oglądałem w przypadku francusko-niemieckiego Tylko zwierzęta nie błądzą czy też argentynsko-hiszpańskich Pechowych szczęściarzy. Jednak dla odróżnienia, poprzez swoją specyficzną psychologię oddające akurat celnie mentalne cechy skandynawskiego sposobu bycia i myślenia. Bowiem w tej różnorodności zachowań poszczególnych bohaterów jest wspólna cecha. Nią ta "zachodnioeuropejskość" (takie przesadne ucywilizowanie) przeżywania traum i podręcznikowego radzenia sobie z ich konsekwencjami. Podsumowując polecam, bo to bardzo wartościowy, momentami po prostu piękny i tylko poniekąd nieszablonowy, inaczej pozornie niepoważny film o dramatycznej stracie i trudnych relacjach.

P.S. Mads jest teraz mega popularny, jest na absolutnym aktorskim topie, a nawet przez wielu fanów kina bezdyskusyjnie uznany został już za aktora kultowego. Ja w tej kwestii pozostaje zdystansowany, uważając jednocześnie, iż tutaj konkretnie udowadnia że absolutnie aktorem nie jest przypadkowym czy jednowymiarowym.

poniedziałek, 21 czerwca 2021

Megadeth - Countdown to Extinction (1992)

 


Szalikowcem muzycznych dokonań "Rudego" nie jestem, ja nawet kiedy jego popularność zbliżała się do fazy szczytowej nie bardzo rozumiałem skąd tyle hałasu wokół byłego muzyka legendarnej ekipy znanych he he i powszechnie lubianych Kalifornijczyków. Prawda też jest taka, iż kiedy te znaczące przecież przetasowania w składzie ikony się dokonywały, to piszący te słowa nucił jeszcze pod nosem piosenki autorstwa Jarosława Kukulskiego, bądź to zaczynał jakieś przesłuchiwania ojcowskich taśm magnetofonowych z tzw italo disco na stojącym w centralnym punkcie pokoju rodziców fascynującym szpulowcu. W sumie dalej też aż tak szybo nie miałem okazji wskoczyć w Sofixy, czy jeszcze później w ciężkie buty, a moja droga do zapoznania się z krążkami Megadeth na tyle kręta była, że dopiero już na mainstreamowej fali ich popularności wraz właśnie z Countdown to Extinction poznałem na biegu wstecznym albumy z okresu technicznego thrashu. Tak jak wyżej wspomniany rozkręcił we mnie zainteresowanie, tak nigdy (przysięgam) nie popadłem w zachwyt nad albumami go poprzedzającymi. Wiedząc rzecz jasna jakim znaczącym szokiem wówczas dla maniaków thrashu owy album się okazał, teraz tym bardziej trudno mi zrozumieć dlaczego aż tak radykalnie został potraktowany. Bowiem może zamiast napędzanych motoryczną adrenaliną popisowych killerów Mustaine skomponował po prostu heavy piosenki, to czuć w nich do dzisiaj fenomenalny dryg gościa do związania w jednym technicznej biegłości z nienachalną chwytliwością. Tym samym będący przecież odpowiedzią Mustaina na Czarny Album (znanych i powszechnie lubianych he he autorów nofinelzmeterz) Countdown to Extinction ma w sobie znacznie mniej pompy i opiera się bardziej na wykorzystaniu patentów z dochodzącej wtedy do statusu pokoleniowego fenomenu sceny grunge'owej, a jego odsłuch tak samo nasuwa skojarzenia z gasnącym trendem hair metalowym, jak własnie z będącym jego alter ego pancurskim odpowiednikiem w postaci grunge'u. Grunge'u oczywiście z tych mniej surowych okolic hard rockowego melodyjnego grania, gdzie w tym samym okresie z fantastycznym krążkiem wyskoczyli na przykład kalifornijscy ziomkowie z Ugly Kid Joe. Tak więc (przeto, stąd, toteż albo po linii intelektualnej ergo) piąty album Megadeth jest tylko i aż zbiorem fajnych bo aranżacyjnie zgrabnych i mega korespondujących z charakterystycznym wokalem Dave'a piosenek, które będąc bardzo blisko banalnej estetyki, jednak za cholerę nie przekraczały tej ryzykownej bariery, przynosząc mnie akurat wciąż bardzo dużo frajdy z ich odsłuchu. Tyle! Na razie tyle w temacie tych płyt Megadeth z którymi wiąże mnie bliska nostalgiczna relacja. :)

niedziela, 20 czerwca 2021

French Exit / Francuskie wyjscie (2020) - Azazel Jacobs

 

No no, informuję że Pfeiffer jest tu doskonała i chociaż nie przeczę że w prezentowanych manieryzmach czuć groteskową pozę a'la jej rola w (szukam w pamięci, nie odnajduję, filmwebem się posiłkuję) Dark Shadows Tima Burtona, to jednak ta wyniosła jędzowatość jest naprawdę w punkt, przez wzgląd na historię i sytuację w jakiej jej postać się znalazła. Obok niej dobrą robotę robi też dyżurny ostatnio, kiedy spece od castingu potrzebują dorastającego nastolatka, a teraz młodego kawalera, wszędobylski Lucas Hedges. Jego akurat na salony Kenneth Lonergan wprowadził, a doskonała rola w Manchester by the Sea została świetnie spożytkowana na poczet kolejnych spełniających pokładane ambicje angaży. Ale mimo wszystko chyba go już na razie wystarczy? Dajmy sobie jednak przez chwilę odpocząć. :) Natomiast sam film w sensie historii i w sposobie jej zagospodarowania, to takie wyższe stany średnie, czyli można obejrzeć, ale niekoniecznie ten seans będzie na dłużej zapamiętywalny. Bardzo dobre aktorstwo tu wygrywa, a wraz z nim wyraziście wystylizowana, całkiem liryczna, z elementami dość osobliwymi formuła, co oznacza że da się radę bez wysiłku z przekąsem pod wąsem uśmiechnąć, można też nawet coś uniwersalnie wartościowego z niej dla siebie wyciągnąć, lecz nie będę tu ponad potrzeby entuzjastyczny, bo zwyczajnie tak samo wiele gorszego stuffu jak i znacznie lepszego miałem okazję przez ostatnie lata obejrzeć. Szczerze, gdyby nie wciąż mimo wieku niemożliwie atrakcyjna Michelle Pfeiffer, to chyba bym na ten tytuł uwagi nie zwrócił i w sumie bez znaczenia by to było. 

sobota, 19 czerwca 2021

Ammonite / Amonit (2020) - Francis Lee



 
Żadnych w zasadzie dodatkowych bodźców, dosłownie momentami tylko odrobina muzyki w tle i zdecydowane, klarowne skupienie na subtelnych detalach oraz zimnym klimacie rozgrzewanym namiętnościami w relacji dwóch poturbowanych przez los kobiet. Sporo surowej przyrody, odgłosów wiatru i szumu morskich fal i prawdziwy koncert aktorski na gesty, mimikę i przede wszystkim najmocniej do widza przemawiające spojrzenia. Piękny to, zupełnie nieatrakcyjny, w głębszym rozumieniu powyższego określenia prawdziwie daleki od mainstreamowej konwencji film o poetyce zakazanego romansu. Gdybym miał szukać stylistycznych podobieństw do wielkich kinowych obrazów, to zaraz nasuwa mi się skojarzenie z Fortepianem Jane Campion. Przez wzgląd na atmosferę i miejsce, ale również czas akcji, czy od strony warsztatowej sposób filmowania i narracji. Natomiast temat jaki został poruszony, to daleko nie poszukując i sięgając po najnowsze produkcje całkiem bliski Portretu kobiety w ogniu. Tyle że jak dzieło  Céline Sciamma powinno być naturalne interpretowane w tak samo artystycznie jak i psychologicznie złożony sposób, to Francis Lee postawił na znacznie wyrazistszy przekaz, tak naprawdę opierający się na biograficznym fundamencie życia Mary Anning (prekursorce brytyjskiej paleontologii) - lecz myślę dokonał tego z równie subtelną wrażliwością rozwijając poruszającą historię. Niby Amonit to po prostu zbudowany na filarze fragmentarycznej biografii kontrowersyjny, aczkolwiek schematyczny melodramat, ale w bardzo niepokojącej oprawie poruszający te wszystkie uniwersalne wątki dotyczące problemów samotności w rzeczywistości nie tylko nie dopuszczającej innych niż tylko heteroseksualne związki, ale także w sytuacjach ogólnie zaburzających społeczne relacje z otoczeniem.

czwartek, 17 czerwca 2021

King Buffalo - The Burden of Restlessness (2021)

 


Psychodeliczny heavy blues/stoner rock - tak King Buffalo jest tagowany i sama przynależność gatunkowa muzyki Amerykanów mogłaby już przyciągnąć moją uwagę. Jednak w tym konkretnym przypadku to nie nuta, a oprawa wizualna sprawiła, że sprawdzić zapragnąłem z czym mogę mieć do czynienia. Tym bardziej iż głębsze przyjrzenie się kopercie The Burden of Restlessness przyniosło myśli skojarzeniowe z twórczością naszego mistrza niepokojącej artystycznej makabry w osobie nieodżałowanego Zdzisława Beksińskiego. Okazało się nawet (no nieźle!), iż nie było to błądzenie, tylko wprost strzał w dziesiątkę, gdyż Jankesi wykorzystali na okładce jeden z obrazów Mistrza, a dokładnie jak podpowiadają w temacie mądrzejsi, jedno z jego dzieł z końca lat 70-tych. Obraz z frontu robi robotę, wzmaga apetyt, a przede wszystkim przyciąga zainteresowanie i intryguje. Ale za piękną obwolutą musi iść przecież równie atrakcyjna zawartość dźwiękowa i tutaj nie ma w zasadzie do czego się przyczepić, bowiem najnowszy album King Bufflo przynosi wciągającą przy pomocy transowych powtórzeń i hipnotyzujących zapętleń porcję sprawnie zagranego właśnie (etykietowanie się kłania) bluesującego stonera, o progresywnym zacięciu. Jego cechą charakterystyczną trzymanie w ryzach megalomaniackich odlotów, bo muzyka to bogato ilustracyjnie sprofilowana, o wysokim stężeniu przestrzennej wyobraźni, lecz dość ascetyczna w formie. Innymi słowy struktura kompozycji jest przejrzysta i oparta na braku aranżerskich zaskoczeń - stawiająca przede wszystkim na sprawne posługiwanie się dość skrajnym, mimo to płynnie zmiennym natężeniem dźwięku, w miejscu gdzie można by się mocno popisywać biegłością instrumentalną. Ta prostota jest też całkiem pozorna, gdyż bardziej zaangażowane "wsłuchanie się" pozwala pod powierzchnią trochę ciekawych detali wychwycić, a nieco naciągane powiedzenie iż w prostocie tkwi wielka siła oddziaływania, okazuje się regułą którą ekipa King Bufflo mocno do serca sobie biorąc, fantastycznie w praktycznym wymiarze na krążek przeniosła. Zapewne można się czepiać, że album to jeden z tych z których po osłuchaniu zacznie wiać nudą, a przyczynić się do tego znacząco może dość markotny i bez większej siły wyrazu męczący wokal, ale ja przecież nie pisze tu, iż The Burden of Restlessness to dzieło wybitne, ponadczasowe, uniwersalne i etc. Ja nie wyrażam też pretensji do stylu interpretacyjnego Seana McVaya, ja daje jasno do zrozumienia, że album ten fajnie buja, a nawet znakomicie relaksuje, a do tego świetnie dzięki talentowi Zdzisława Beksińskiego wygląda. Mnie na razie to wystarczy i będę obserwował co z tej mąki w przyszłości zostanie wypieczone. 

środa, 16 czerwca 2021

The Woman in the Window / Kobieta w oknie (2021) - Joe Wright

 

Z jednej strony bardzo przyjemne wizualnie (scenografia, barwy) nawiązanie do żelaznego klasyka w postaci Okna na podwórze, a i sama historia to hitchcockowska tradycja pełną gębą. Ale z drugiej to nie każdy ma to suspensowe coś i nie wszyscy potrafią tak jak Alfred, więc jest to w pewnym sensie rzucanie się na zbyt głęboką wodę, lub wprost wydłubywanie sobie części piór albo też podcinanie skrzydeł przed ekstremalnie wymagającym lotem. Joe Wright pierwszym lepszym reżyserem na pewno nie jest, ma dokonania, obnosi się jakimiś zasłużenie zdobytymi branżowymi statuetkami, ale powtarzam że Hitchcock był jeden, a potem może po drodze byli mu nawet kinowi twórcy w fachu dorównujący ale w czasach kiedy magia kina nie zależała tak bezpośrednio od technologicznej maestrii obrazowej, jak i pewnie wówczas mniej się od całej produkcyjnej otoczki wymagało. Dzisiaj kino jest już zupełnie inne, mimo unowocześniania/komplikowania teatralna maniera jest w nim jednak pożądana i stylistyka taka posiada wielu zwolenników (mam na myśli także siebie), ale żeby zrobić doskonałą interpretację powieści osadzoną w czterech kątach mieszkania, to trzeba mieć coś więcej niż doskonałą ekipę od światła. Należy posiadać (wbrew może pozorom) wszystko to co drzewiej się liczyło, czyli spory potencjał w samym scenariuszu, dalej genialnych aktorów i w końcu czuć doskonale specyfikę takiego wyzwania. Piszę tak nie mając jakichś większych uwag do roboty gwiazdorskiego sztabu (Amy Adams, Julianne Moore, Gary Oldman, Jennifer Jason Leigh) pod kierownictwem Joe Wrighta, ale po to by dać jasno do zrozumienia, że poddając się czarowi nazwisk i wizualnemu, nie należy od Kobiety w oknie oczekiwać nazbyt wiele. Bo jeśli człowiek na starcie nastawi się na dzieło to się sromotnie rozczaruje, a jak spodziewać raczy mniej, otrzyma w zamian całkiem niezłą rozrywkę z tajemniczą zagadką oraz miłym dla oka operatorskim zamysłem w praktykę zamienionym i po wszystkim zamiast wyrywać się z oczywistością że Hitchcock zrobiłby to lepiej, z przyjemnością stwierdzi iż spędził bardzo udany wieczór z netflixową produkcją. Innymi słowy życzę dość pokrętnie trochę więcej niż tylko trochę wyrozumiałości. :)

P.S. Jak w tytule filmu widnieje kobieta, to Netflix czuje się zobowiązany by „uatrakcyjnić” odbiór żeńskim lektorem, przepraszam lektorką. A idź pan z tym w ch!

poniedziałek, 14 czerwca 2021

Robert Plant - Band of Joy (2010)

 


Nagrany głównie w akustycznej formule, emocjonalny rock na podwalinach bluesa, country i folku. Czasem z psychodelicznym zacięciem, czasem w minimalnym stopniu także z brudnym brzmieniem inspirowanym jak myślę poniekąd erą grunge'u, ale też cały czas subtelny i zmysłowy oraz najważniejsze z genialną wokalną ekspresją kierownika tego zamieszania. Band of Joy to płyta składająca się leciwych coverów (nie pierwsza w dorobku Mistrza), lecz dla kogoś kto tak jak ja nie przekopał się przez klasykę przedzeppelinowską i nigdy nie zanurkował odpowiednio głęboko by dotrzeć do miejsc i brzmień jakie kształtowały gusta Planta, kompozycje te równie dobrze mogłyby zostać podpisane jego nazwiskiem, a ja bym się absolutnie nie domyślił, że to pochodzące z różnych przecież gatunkowo nisz odświeżone klasyki. Bowiem są one tak fantastycznie przez muzyczną osobowość Planta przefiltrowane, że efekt końcowy w żadnym stopniu nie różni się od tego, który Mistrz osiągał przy okazji albumów solowych złożonych z jego autorskich utworów. Ponadto zebrał Sir Robert Plant kapitalny skład instrumentalistów, którzy idealnie wpisali się w jego oczekiwania, jak i wraz z nim doskonale czuli materię poddaną obróbce. Stąd Band of Joy jak nadmieniłem nie stał się zwyczajnym zbiorem na nowo nagranych starych obcych numerów, a okazał się spójnym i wyjątkowo mocno naznaczonym indywidualizmem pełnoprawnym studyjnym krążkiem Roberta Planta. Słucha się go znakomicie, nawet jeśli absolutnie fanem przede wszystkim folku i country nie można siebie nazywać. Przynajmniej ja to potwierdzam. :)

P.S. Fajnie, fajnie, ale jednak częściej kręci się u mnie zestaw Carry Fire, Lullaby and... The Ceaseless Roar i oczywiście Mighty Rearranger.

sobota, 12 czerwca 2021

Legends of the Fall / Wichry namiętności (1994) - Edward Zwick

 


Lata osiemdziesiąte i siłą rozpędu także kolejna dekada, to był czas monumentalnych produkcji. Czas dopracowanych w każdym calu epickich obrazów z gwiazdorską obsadą, a Wichry namiętności idealnie się w ten pięknie rozkwitły trend wpasowały. Nawet jeśli ktoś nazwie je rozbudowanym ale jednak tylko melodramatem, to nie ma co obrażać się, wstydzić że taka formuła kinowa mnie wówczas kupiła, bo jedno po wielokrotnych seansach nadal w nim tkwi i wciąż to przy okazji powrotu do tytułu czuję. To wielkie emocje na wielu poziomach i o uniwersalnym charakterze, które nie pozwalają widzowi oderwać wzroku od ekranu. Jeśli dodać cała plejadę ówczesnych i większości do dzisiaj święcących triumfy aktorów oraz klasyczną oprawę muzyczną podkreślającą malownicze pejzaże, to mamy do czynienia z obrazem ponadczasowym, który bez odrobiny przesady można określić mianem wielkiej kinowej klasyki. Historia dwupokoleniowej rodziny Ludlowów, a w tle doskonale opisane czasy schyłkowego dzikiego zachodu, kiedy rdzenni mieszkańcy północnej Ameryki zostali już podbici i w większości w swojej plemiennej tradycji potraktowani jako rodzaj zniewolonej egzotyki, a o udział Jankesów w I Wojnie Światowej upomniała się Europa. Te konteksty znakomicie do roli współprzyczyny zachowań bohaterów zostały wpisane, wpływając znacząco na relacje trzech braci i ich ojca, dodając już do pierwotnych różnic charakterów i ambicjonalnej rywalizacji dodatkowy pierwiastek konfrontacyjny. Jednak najbardziej gorąco robi się wówczas, gdy w ich wspólnym życiu pojawia się piękna kobieta i rodzą się te najsilniejsze namiętności. Wtedy do głosu dochodzi wszystko to co powoduje, że Hopkins, Pitt i Quinn bez odrobiny przesady mogą być nazywani gigantami dużego ekranu. Aktorski koncert, komplementów co niemiara. 

piątek, 11 czerwca 2021

Flirting with Disaster / Igraszki z losem (1996) - David O. Russell

 


Jeden z pierwszych filmów dziś już w branży uznanego Davida O. Russella, który zasłużenie na nie zapracował kręcąc w ostatnich latach takie bardzo udane produkcje jak kolejno The Fighter, Silver Linings Playbook, American Hustle i Joy  - tego co powyżej nie miałem jeszcze okazji poddać mało krytycznej ocenie. :) Tyle że przez fakt iż akurat tutaj (wracam myślami do Flirting with Disaster!) jedną z głównych ról powierzył mega charakterystycznemu aktorowi, to efekt wygląda jak krzyżówka wszystkich komedii z udziałem poniżej z imienia i nazwiska wymienionego i w znacznie dalszej niestety kolejności wpływu na finalny stan krystalizującej się dopiero reżyserskiego stylu Russella. Pewnie gdyby nie udział wiecznie pajacującego Bena Stillera, może inaczej by to wyglądało, gdyż ta immanentna ekspresja potrafi znacząco oddziaływać na charakter filmu i tak jak wspomniałem, z każdego z nich zrobić po prostu komedie z Benem Stillerem. To oczywiście też punkt widzenia zależny od chwili w jakiej Flirting with Disaster obejrzany, a że w moim przypadku premierowo poznany właśnie teraz, ćwierć wieku od momentu powstania, to naturalnie tych skojarzeń na jakie narzekam uniknąć nie byłem w stanie. Obiektywnie zaś jest to dynamicznie sfilmowana, łebskimi dialogami naładowana i wyrazistymi aktorskimi kreacjami wypełniona osobliwie zabawna komedia. Komedia inteligentna i ucieszna, lecz chyba jak na mój gust zbyt ofensywna. Jeżeli się odpowiednio jasno wyrażam i łapiecie co mam na myśli. Nieco przeszarżowana, dla innych wprost zwariowana komedia z wkładką - a tą wkładką umieszczona w humorystycznej formule dodatkowa wartość. Mimo że szyta na miarę zdobycia popularności, to jednak o czymś istotnym. Chyba o terapeutyzacji neuroz? Jeśli ja dobrze zatrybił. :)

czwartek, 10 czerwca 2021

The Remains of the Day / Okruchy dnia (1993) - James Ivory

 

Przypomniałem sobie właśnie Okruchy dnia i stwierdzam, że ten film to jest jednak wielka klasa - klasa w sensie wartości i klasyka naturalnie w sensie gatunkowej formy. Niby obraz archaiczny i przez swój klasyczny charakter odległy od współczesnych standardów popularności, dlatego taki cudnie urokliwy. W nim czasy dawno minione, zachowania dziś już chyba niespotykane, maniery jakich obecnie nie tylko klasom niższym ale i elitom brak. Można by napisać z punktu widzenia społecznej rewolucji mentalnej, że ten podział na klasową przynależność szczęśliwie już za nami, ale mnie trudno się tą współczesną sytuacją cieszyć, kiedy elity z rodowodami zastąpione zostały prostactwem z wyłącznie zasobem gotówki i walorem możliwości jaką ona-mamona daje. Stąd ta lewacka zasadniczo duma z przemian w tym obrębie, zbudowana na fundamencie zgonu pańskiego wyzysku, w jeszcze większym chyba natężeniu dała szansę, ale i na miejsce jednej grupy dominującej wstawiła inną – sęk w tym że niekoniecznie bardziej szlachetną. Ale nie będę w tym miejscu zanudzał mało odkrywczym rozprawianiem o polityczno-społecznych konotacjach i konsekwencjach (tym bardziej że to co obecnie nie tylko w systemach kapitalistycznych obserwujemy, to przecież jedno wielkie pomieszanie z poplątaniem), a skupię się na sympatii do tego czym James Ivory mnie zauroczył. Na podstawie powieści Kazuo Ishigury stworzył dzieło w swojej stylistyce kompletne i choć niewiele w nim (co naturalne) dynamiki jak i też tryskających emocji, to mnóstwo piękna nie tylko pomiędzy wierszami oraz w tłumionych uczuciach pomiędzy bohaterami. Ponadto dwutorowo eksponowana merytoryczna zawartość w treści odnosi się precyzyjnie zarówno do relacji międzyludzkich w świecie konwenansów, jak i w tle osadza wydarzenia historyczne i ich wpływ na takież, ulegające znaczącym przemianom życie. I to jest w tym obrazie najbardziej fascynujące. Rzecz jasna oprócz fenomenalnie nostalgicznych ról ekranowej pary. 

poniedziałek, 7 czerwca 2021

Dvne - Etemen Ænka (2021)

 


O jakżeż tu fantastycznie przymastodowiono cultoflunatycznie! Dlategóż jak się dobrze w prasie muzycznej pisze o drugim longu Szkotów, to jak najbardziej zasłużenie i nie mógłbym sobie darować by we własnej mikro przestrzeni blogerskiej nie zauważyć, iż coś o tak bliskich memu sercu konotacjach się pojawiło i mnie od pierwszego odsłuchu przekonało. Kupiło od startu mimo, że jakiś czas temu przerobiłem ekipę, która w podobnych klimatach intensywnie i z potężnym natężeniem dźwięku rzeźbi, lecz na dłuższą metę nie zdołała wkraść się w me łąski. Anciients pochodzący z jak pamiętam Kanady w te same rejony jest zapatrzony, lecz w jego przypadku fascynacje Mastodon tak mniej z Cult of Luna powiązane, a bardziej zerkające do przebogatej spuścizny Opeth z okresu przed artrockowego. Innymi słowy Dvne akurat kręci te swoje zapętlone riffy na granicy siarczystego sludge metalu i progresywnie do aranżacji nastawionego post metalu. Przekonuje hipnotyzująco rozwijanymi tematami głównymi i równie angażującymi wątkami pobocznymi. Stąd krążek o sporych rozmiarach czasowym nawet przez moment nie nudzi, choć zadatki formuła do mitrężenia czasu słuchacza posiada. Lecz riff i aranżerskie pomysły na jego wykorzystanie oraz rola instrumentów klawiszowych, które nota bene nie tylko do budowania atmosfery tła zostają zaangażowane, a przede wszystkim całościowa siła oddziaływania dźwięku natężenia, inaczej stopniowego nasilania bodźców brzmieniowych skutecznie pomaga unikać dłużyzn czy wręcz mielizn. Dźwiękowa ściana jest z rozmysłem budowana - zupełnie niechaotyczna, skrupulatnie uporządkowana progresywna jazda kapitalna robotę robi. Tak więc nuta nie gubi napięcia, bo ustawiczna dynamika akcji miejsca na rozprężenie szans nie daje. Instrumentalnie też wszystko gra jak trzeba, bo widać że muzycy to nie pierwsze lepsze szarpidruty, tylko już zaawansowani i wpatrzeni w najlepszych (patrz bicia perkusyjne a'la Brann Dailor) fachowcy. Jedyne do czego musiałem się przemóc to czyste zaśpiewy przywodzące na myśl charakterystyczny akurat dla jankeskiego brzmienia wokalu styl. To jednak drobiazg do którego błyskawicznie przywykłem i nie powoduje on już w odbiorze dyskomfortu, a przyjemność z obcowania z tak wymyśloną formułą jest na tyle duża, że nawet jakieś mankamenty nie robią znaczącej różnicy. Dvane nagrali krążek dający mi ogromny powód do satysfakcji, a jego koloryt stylistyczny, choć w żadnym wypadku odkrywczy pozwala patrzeć na przyszłość tej formacji z ogromnymi oczekiwaniami i na ich spełnienie nadziejami. Świetna robota, oby przy okazji kolejnego uderzenia ten żar nie przygasł, a impet nie wyhamował. Byłoby go zwyczajnie żal cholernie. 

niedziela, 6 czerwca 2021

The Quill - Earthrise (2021)

 


Kilka dni temu wrzuciłem wspominkową refleksję związaną ogólnie z The Quill, szczególnie zaś z krążkiem Voodoo Caravan i niech mnie kule biją jeśli podświadomość czy inny czort nie zachęcił mnie do tego działania. Bowiem żałując że losy szwedzkich retro grajków nie potoczyły się tak jak lata temu sobie życzyłem, nie wiedziałem że do ich składu powrócił właśnie uwielbiany przeze mnie Magnus Ekwall i The Quill nagrali w tym składzie nowy krążek. O jakżeż się cieszę, że pod pływem wspominek sprawdziłem co tam w obozie The Quill słychać i ku własnemu mega zaskoczeniu wychwyciłem info o nowym albumie w starym składzie. Rzucona w kąt fascynacja (albumy bez Magnusa olałem, bowiem głos jego następcy to nie było to i tyle) na nowo odżyła, gdyż Earthrise okazał się krążkiem tak samo mocno zakorzenionym w najlepszej hard rockowej tradycji, jak i świeżo ową tradycję w okolicznościach początku trzeciej dekady XXI wieku umieszczający. Bez rzecz jasna żadnych kontrowersyjnych pomysłów na aranżację, za to z kapitalnym zmysłem zaprzęgania spranych schematów do budowania wciąż emocjonującej nuty. Nuty dla wszystkich dziadów kochających hard rocka w stonerowym brzmieniu, z doskonałym wokalistą i świetnymi po prostu numerami o chwytliwej mocy w żywiołowym wykonaniu. Nowa płyta to żadna akcja zasługująca na ołtarzyk, ale akcja w tej sytuacji fajniutka. 

sobota, 5 czerwca 2021

Årabrot - Who Do You Love (2018)

 


Okazało się że już po spisaniu refleksji w temacie tegorocznej płyty Årabrot nastąpiło we mnie to właściwe przesilenie, które na potrzeby tego tekstu wprost nazwę totalnym pierdolnięciem. Dostałem ja kompletnego zajoba na punkcie Norwegian Gothic, bo teraz dopiero wszystko spięło się w jedno i całość kapitalną stworzyło. Dzięki czemu to pierwsze wrażenie sporego potencjału ewoluującego systematycznie wraz z ilością odsłuchów do poziomu absolutnego zrozumienia, stało się w mojej świadomości myślę już w pełni faktem dokonanym. Tak sobie zatem teraz kombinuję (na ile możliwości intelektualne mi pozwalają) co jest w tej nucie takiego wyjątkowego, że ona sącząc się w formule na pierwszy "rzut ucha" szorstkiej, ewoluuje do tak przyjemnie przyswajalnej. Pomaga mi w tej rozkmnie obecnie Who Do You Love z roku 2018-ego - porównuję zwyczajnie proces jej zatrybiania i ten jaki w przypadku Norwegian Gothic przejść musiałem. Wiem już na pewno, że z powyższym krążkiem łatwiej będzie, choć to materiał tak obiektywnie wcale nie bardziej przyjazny. Fakt jednak że kontakt inicjujący z nutą duetu już pozytywnie przeszedłem, to pewne odstraszające zmienne (męskie wokalizy przykładowo) nie są dla mnie już naturalnie barierą. Who Do You Love akurat, to rytmika dość prosta, z pewnością bezpośrednia, a nawet dosadna. Jakieś pancurskie inklinacje, marszowe rytmy, hałaśliwe użycie klasycznie rockowego instrumentarium (przestery, dysonanse) i aranże surowe, które jakimś cudem posiadają magnetyczne właściwości. Dźwięki to w ogólności o przebojowości znikomej, gitary w użyciu najczęściej brzmieniowo brudne, wokalne popisy Kjetila żarliwe, często wręcz nawiedzone i cholera na granicy irytacji oraz (no właśnie!) - kiedy do gry wchodzi Karin (Pygmalion), to wszystko niemal w tej muzyce się wywraca. Z szorstkiego rockowego brzmienia przechodzą (jednak płynnie i za to szczególne brawa) w niezwykle emocjonalny, podparte klawiszowymi brzmieniami akustyczne zadumanie. To już wtedy zupełnie inna formuła, ale ona za sprawą wielkiej wrażliwości muzycznej idealnie wypełnia przestrzeń, zagospodarowując ją eklektycznym rozmachem, w przecież ograniczonej do wykorzystania ascetycznego instrumentarium formie. Bowiem w przypadku Årabrot liczy się nie siła technicznych możliwości, a siła artystycznej wrażliwości i inteligentnie uduchowionej mentalności. Piszą o nich, że właśnie za sprawą ostatnich trzech albumów wymyślili się całkowicie na nowo i trudno się z takim przekonaniem po nawet mizernym kontakcie z ich pierwotną twórczością nie zgodzić, dodając że zrobili to z wielką aranżerską biegłością, stając się duetem zaklinającym w swojej muzyce wciąż rosnące napięcie i niebanalną dramaturgię. Zawsze szanowałem, często wręcz wielbiłem grupy rozpościerające swoje albumy/kompozycje pomiędzy ciszą i hałasem, ale akurat nigdy nie trafiłem na artystów robiących to w tak intrygująco nieoczywistej formule. Wstrząsająca i poruszająca - FENOMENALNA w każdym najmniejszym detalu muzyka. 

piątek, 4 czerwca 2021

Black Bear / Czarny niedźwiedź (2020) - Lawrence Michael Levine

 

Doskonała drama, świetna aktorsko i intrygująca merytorycznie, choć jak to bywa w kinie wychodzącym poza oczywistości interpretacyjne, dość całościowo mglista. Zawierająca w sobie ten odstraszający miłośników schematów pierwiastek nieoczywistości, gdyż uczestnictwo w jej rozwoju wiąże się ze stałym poczuciem iż wydarzyć się może coś zaskakującego, a prosta w zasadzie fabuła przybierze zrazu cholernie poplątaną treściowo formę. Ponadto natężenie napięcia systematycznie wzrasta i hipnotyzuje, co może przy ekranie na zaskakująco długo przytrzymać (paradoksalnie i finalnie niepotrzebnie :)) wspomnianego fana kina "akcja-reakcja, akcja-reakcja", a kapitalnie zainscenizowana chemia pomiędzy postaciami wpływa na wiarygodność odgrywanych ról. To przebiegła i tajemnicza gra z widzem, rozedrgana manipulacja i sprawdzian jak on zareaguje na pomysł zawarty w scenariuszu. Bo to co powyżej napisałem, to tylko część prawdy o tym co właśnie późnym wieczorem obejrzałem.

wtorek, 1 czerwca 2021

Brodka - Brut (2021)

 


Co ja tam wiem o polskiej mainstreamowej scenie solistów. Znam rzecz jasna sporo nazwisk obecnie popularnych młodych "artystów" (tych którzy swoje sukcesy w rodzimej branży muzycznej odnoszą), ale niezwykle rzadko mam odwagę by czas im poświęcić, czego nie uznaję ani za wstyd, ani ignorancję. Zwyczajnie gdzie indziej poszukuje muzycznych podniet, stąd może ta nieszkodliwa arogancja. Nie daje sobie więc tym samym prawa do odbierania im mniej czy bardziej zasłużonych powodów do dumy z nagrywania albumów podbijających listy przebojów czy uznanie profesjonalnej krytyki wzbudzających. Nie moja piaskownica, nie moje łopatki! Zdarza się jednak iż jakimś przypadkiem (cudownym zbiegiem okoliczności) trafiam na kompozycję mocno w necie promowaną, a pochodzącą właśnie od względnie młodej generacji, która mną zupełnie pozamiata i zasieje ziarno niepewności czy aby mając tą współczesna falę piosenkarską w poważaniu nie robię sobie większej krzywdy niż samemu zjawisku. :) Zmierzam tu do wyjaśnienia, że gdyby nie teledysk do Game Change i w chwilę później do Hey Man, tego odkrywczego tekstu tutaj by nie było, a ja dalej żyłbym w przekonaniu, iż ta Brodka to nie jest pierwsza lepsza pieśniarka, ale też nie popadajmy w patriotyczną euforię. Jak się okazało po sześciu przesłuchaniach (w każdym z ostatnich trzech dni) Brut jest zajebisty, a ja już wkrótce na fali niespodziewanego entuzjazmu przelecę w te i z powrotem przez jej dyskografię, by przekonać się czy to Brut jest przełomowym zwrotem, czy może Brodka już od kilku płyt nagrywa tak światową nutę. Bowiem nie ukrywam, że w starciu z obecnie popularnymi zagranicznymi wokalistkami określającymi zbiorczo swoją twórczość jako indie - takimi jak rozbijająca wszystkie banki Billie Eillish, dalej nieco mniej szałowymi wizerunkowo St. Vincent, Lorde, Phoebe Bridgers, Winoną Oak czy Meg Myers na pewno nie wypada blado. Twierdzę w pełni świadomie że wszystko na Brut prądzi jak prądzić powinno, aby taki album wypuszczony w świat mógł ten świat zawojować. Jakość kompozycji znakomita, bo aranże ciekawe i bardzo wyraziście współczesnym sznytem pocięte. Brzmienie kapitalne, z mnóstwem intrygującej rytmiki i ornamentyki, a sama interpretacja wokalna Brodki z doskonałym angielskim w punkt zwyczajnie. Pytanie czego ona sama po Brut oczekuje i jakie są dalekosiężne plany promocyjne wydawcy. Pewnie nie będzie to pierwsza próba wyrwania się z ciasnej polskiej branżowej klateczki. Może nawet cholera w końcu jakaś skuteczna. 

Drukuj