czwartek, 29 lutego 2024

American Fiction / Amerykańska fikcja (2023) - Cord Jefferson

 

Z zaskoczenia mi się trafił seans filmowy oscarowy – o nominacjach mowa. Seans o którym stosunkowo głośno w europejskiej przestrzeni zaczęło się mówić, gdy owe nominacje w wyścigu o wyolbrzymione laury Amerykańskiej Akademii Filmowej otrzymał. Może mnie coś w międzyczasie umknęło, ale zdecydowanie ja póki owego wyróżnienia nie dostrzegłem, to o tym tytule nie słyszałem i jeszcze przez chwilę nie miałem bladego pojęcia, o czym ta cicha “rewelacja” opowiada. Teraz już wiem to dokładnie, a przed projekcją byłem już nieco zorientowany, bowiem potrzebowałem choć odrobinę mieć pojęcie co i jak - zatem jadę z opowieścią co i jak zasugerowane oraz wiadomo, oceną dlaczego akurat tak. :) Niezwykle inteligentny i nawet dla odmiany intelektualnie praktyczny oraz całkiem błyskotliwie rozrywkowy, ale i ironicznie, czy wręcz sarkastycznie przebiegły komediodramat obyczajowy, po (zgadzam się) linii filmowej charakterystyki Alexandra Payne’a, lecz akurat bez tego wzorcowego błysku geniuszu reżyserskiego, więc zaleta w postaci kluczowego waloru nie w charyzmie reżyserskiej Corda Jeffersona, odbijającej się na pracy ekipy, ale w pomyśle (powieść Percivala Everetta) i roli głównej Jeffrey'a Wrighta - kreacji bardzo dobrej, bo idealnie spasowanej. To też taki film lekkie kuriozum, bo nie porywa, także absolutnie nie nudzi, ale po wszystkim w człowieku przez chwilę wibruje, bo ma coś trafionego w założeniu do przekazania, mimo że nie ogarnia tematu tak abym czuł się podczas oglądania mocno podekscytowany. Napiszę pokrętnie i szyderczo bezpośrednio, że najbardziej mi się podobało, iż wreszcie ktoś odważnie skrytykował raz współczesne pieszczenie się prze-poprawnych politycznie elit artystycznych z proporcjami czarne-białe, bez względu na jakość obiektywną materii oraz najzwyczajniej zwrócił krytyczną uwagę ku powszechnemu obliczu amerykańskiej czarnej społeczności, która rzecz jasna niejednorodna, ale daleka od tego czym była w czasach prawdziwie podłej segregacja rasowej. Z ofiary białych PANÓW rasistów, Afroamerykanie stali ofiarami samych siebie i patologicznych zmian, których efektem i wyrazem jest w społeczności rosnąca przestępczość i chronicznie infekująca stosunki międzyludzkie arogancja. Co szczególnie ponadto istotne i wartościowe, to fakt że ta reprymenda pochodzi z przemyśleń czarnego inteligenta i choć on nie ma nic wspólnego z krytykowanym gangsta prostactwem, to jednak daleko mu też do ukierunkowania na życie z wygodnym usprawiedliwieniem wiecznego męczeństwa, bez względu na czas i okoliczności. To też przewrotny obraz o paradoksach i kompromisach, ale najbardziej chyba jednak o przekornych stereotypach i protekcjonalnym wciąż, choć w zupełnie innej optyce traktowaniu społeczności afroamerykańskiej. Dobre to było, bardzo dobre jednak tylko w sensie przesłania i puenty, szczególnie w kontekście żenującego podejścia parytetowego do bytności czarnych tematów w nominacyjnym towarzystwie, ale nagrody oscarowej nie wygra (i dobrze), bo jak to niby poprawna tylko warsztatowa podróbka Payne’a, miałaby wygrać z oryginałem. Uważam tak, mimo że jeszcze nie widziałem Przesilenia zimowego, ale bardzo mocno wierzę, iż to jeden z najlepszych Payne’ów jest!

wtorek, 27 lutego 2024

Whispering Sons – The Great Calm (2024)

 

Już przy okazji Several Others (2021) pisałem że było trudno, a na pewno znacznie trudniej do przebicia się przez zawartość, niż w przypadku debiutu, a teraz jest podobnie - tylko że pomiędzy krążkiem z 2021, a tym bieżącym już nie ma takiego przeskoku, by poczuć się lekko zaskoczonym. Jestem tylko nieco skonsternowany, bo może i nie oczekiwałem w proporcji przeważającej potencjalnych quasi przebojów, ale liczyłem przynajmniej na kilka numerów znacznie bardziej chwytliwych, jakie swoim charakterem wprowadziłyby do klimatu muzycznie mega mroczno-przygnębiającego, chociaż jakikolwiek zastrzyk melodyjnej chwytliwości. Stało się jednak tak, że The Great Calm to niemal same wyciskające dobre samopoczucie ze słuchacza numery, co w sumie w stylistyce preferowanej przez Whispering Sons nie jest niczym wyjątkowym, bo przecież kto o zdrowych zmysłach mógłby się uprzeć, iż Joy Division grali optymistyczną nutę. "Wielki spokój" nie jest jednak (jeśli dobrze cokolwiek z tekstów rozumiem) aktem totalnego pesymizmu, bo być może przekornie, ale jednak czuć tutaj coś na kształt cynicznego, ale jednak optymizmu. Ponadto on brzmi tak jakby tytuł właśnie sugerował, czyli spo-ko-jnie i (co bardzo istotne) dojrzale - całkiem oszczędnie, bez jakichkolwiek fajerwerków, może prócz kompozycji The Talker, jaka z pewnością wyróżnia się spośród towarzyszek, ale też nie jest z zupełnie innej bajki, choć jej aura wprowadza konieczny dynamizm, aby nie paść od ucisku znużenia monotonią, tym bardziej odczuwalną, kiedy wokal przecież mało jaskrawy, a jego koloryt raczej do opisania jedynie w szarościach. Zastanawiam się teraz, kiedy w sumie z każdym kolejnym odsłuchem (a słyszę że potrzeba mi jeszcze ich sporo) zaczynam bardziej ten minimalizm dźwiękowy rozumieć i szanować idee, która podpowiada Whispering Sons kierunek raczej niszowy, ale też zastanawiam się czy tym samym nie utkną w formule raczej mało atrakcyjnej na muzycznym rynku i zamiast wychodzić (oczywiście gustownie) do szerszej publiczności, oni otaczać się będą tylko garstką maniaków, a na ich gigi w krajach gdzie ejtisowy new/dark/cold wave jest mniej popularny nie będzie szansy. Chyba że w tej anty strategii, tkwi zamysł przekorny, a ja po długim weekendzie plus z The Great Calm jeszcze się na nim nie poznałem i konieczne jest dłuższe rozpracowywanie motywów i smaczków dźwiękowych, bowiem być może ten najnowszy album Belgów najzwyczajniej pozornie jest w kategorii wątków męcząco jednorodny, a w rzeczywistości to mnie fasadowo oszukuje. Nie napiszę, że jest to wykluczone. :)

P.S. Dzięki The Great Calm pomyślałem też sobie właśnie, iż niekoniecznie album matowy, musi być albumem mało barwnym. Może wszystko zależy od tego, jak tą intensywność się zawoaluje? 

poniedziałek, 26 lutego 2024

Dogman (2023) - Luc Besson

 

Zajebisty film zrobiony w tradycyjnej manierze najtisowej i nawet taki niby drobiazg jakim głos lektora sprzyja temu satysfakcjonującemu odczuciu i przykłada się do kapitalnego odbioru najnowszej produkcji Luca Bessona, który poniekąd ostatnio przestał mnie interesować, bowiem bardzo rzadko kręcił filmy naprawdę warte zainteresowania. Tym razem jednak powrócił w wielkim stylu, stylu bardzo swoim i też dzięki współpracy z kimś takim jak Caleb Landry Jones osiągnął tak wyborny efekt. Dogman to tak aktorskie fajerwerki, jak te sceny, dialogi z podkładem muzycznym w tle, które budują odpowiednio przerażającą atmosferę, a już od początku samego rzucają się na oczy i uszy mnie-widza, sprawiając, iż mordka mi się szeroko od uszka do uszka uśmiecha, mimo że temat filmu z radosnym manifestowaniem zadowolenia, to niewiele ma wspólnego. Uśmiech groteskowy to jedno co się kojarzy jednoznacznie, a drugie to dreszcze podczas tego seansu podobne jak w przypadku oglądania Jokera, bowiem opowieść to o podobnym, choć w detalach nie bliźniaczym jednak charakterze. Trudno też nie pomyśleć skąd inspiracja u Bessona i dla mnie w sumie zaskoczenie, gdyż w tym kontekście bardziej spodziewałem się podświadomie (kompletnie nie zdroworozsądkowo) podobieństwa do filmu Matteo Garrone o takim samym akurat tytule i on z pewnością sprowokował pudłujące (troche tak, trochę w sumie nie, he he) skojarzenia, natomiast następujący po intensywnych grubo ponad dziewięćdziesięciu minutach finał charakterem rodem z Leona Zawodowca (sekwencja strzelaniny mega), rzucił mnie o glebę i sprowokował na pełnej wewnętrzną rozkminę o sentymentalnym otrzeźwieniu Bessona i nawróceniu się na właściwy filmowy kurs - na niechybnie w jego przypadku nadchodzącą starość. Póki będzie trzymał się dobrych własnych wzorców i aplikował w film wszystkie dziwaczno-cudaczne elementy specyfiki wypracowanej przed dekadami oraz zachwycał scenami podobnymi do tej przerażająco-wstrząsająco-poruszającej, z miażdżącym emocjonalną i wizualną stroną występem drag queen Edith Piaf, to ja będę na nawet takie nostalgicznie przewidywalne pomysły w jego następnych obrazach z gigantycznym apetytem nastawał.

P.S. No ale te burki arcy inteligentne, bardziej ogarnięte od niejednego naczelnego i tak dalej - no dajcie spokój. :) Mnie to nie przeszkadzało, bo ja lubię jak tak ponosi wyobraźnia reżysera i scenarzystę.

niedziela, 25 lutego 2024

Coup de Chance / Niewierni w Paryżu (2023) - Woody Allen

 

Banalny zbieg okoliczności, jako sprężyna tematu dla kolejnej uroczej, lecz kręconej na zasadzie odbijania od sztancy historyjki allenowskiej, bez akurat już przewrotnej mocy sprzed lat. Kiedyś to dla Allena nie było problemu, by z fundamentu niczego wyjątkowego uczynić finezyjną porcję refleksji z doskonałym poczuciem humoru. Tu dodał pikanterii, tu błyskotliwości, a tu przypudrował i w efekcie powstawały filmowe nowele jakie oglądało się z ciekawością, choć wiadomo było, że Allen dla hecy prostotę pokomplikuje, ale i z niej wyciśnie soki i doda aromatu całości porywającą jazzująco-swingującą nutą oraz jako przerywnik lub równie istotne jak scenariusz cudowne okoliczności przyrody, a przede wszystkim architektury pod oczko podsunie. One tutaj wszystkie są, lecz ich siła oddziaływania raczej znikoma, mimo że casting sprawia, iż na przykład estetycznie można się poczuć zaspokojonym. Zazwyczaj oferowane szerokie pole do interpretacji wątków i motywów, to też cecha Niewiernych w Paryżu - z pytaniem, do czego można się posunąć, aby uniknąć straty kobiety-trofeum? Czy można zapewnić sobie uczucie kobiety, pozbywając się potajemnie zagrażającej mu alternatywy? Także o ironii, przypadku, czy łucie szczęścia Allen po swojemu „medytuje”! Jego biedny bohater pisarzyna myślał, że ironia przyniosła mu farta, a tu mąż zdradzony, mąż z możliwościami, jednak rozegrał sprawę koncertowo. :)

sobota, 24 lutego 2024

Master Gardener / Dobry ogrodnik (2022) - Paul Schrader

 

Ostatnie filmy weterana Paula Schradera, to obrazy mocno pokręcone, kontrowersyjne i niejednoznaczne w sumie oraz w dodatku z otwartymi puentami, więc nie było mowy, aby zwiódł mnie ten sielski klimacik romantycznego ogrodnictwa, jakim byłem w narrację tym razem wprowadzany. Nie musiałem wiedzieć wcześniej (odpuściłem sobie research), ani nie trzeba mi było czekać, aż pierwsze sugestie co do tego, iż pod fasadą będzie jakieś ambitnie mroczne drugie dno, by się domyślić. Ponownie jest w opowieści sygnowanej nazwiskiem Schradera mnóstwo intrygującej tajemnicy, którą widz poznaje stopniowo konsekwentnie i przepracowuje ją własnymi dostępnymi narzędziami poznawczymi oraz rzecz jasna nieszczególnie obficie sączonymi podpowiedziami autora. Tym razem chce mi powiedzieć coś na kształt, że każdy ma jakąś przeszłość, szczególnie kiedy jest byłym naziolem, to przeszłość której nie ma się co szczycić i pewne wydarzenia implikują jego przemianę (nie zdradzę tu jakie) i jeszcze w sumie kilka innych zakrętów scenariuszowych i studni mądrości Schrader serwuje, skupiając się na kreowaniu zimnych, skrywanych niczym jakieś bogactwo postaci emocji. Trochę tutaj te emocje jednak nie na wymiar, momentami teatralnie wyolbrzymione, w sensie męczące oraz kolejne wydarzenia ze scenariusza nie do końca logiczne, bo bez odpowiedniego uzasadnienia mam wrażenie. Mówię tu o kompletnie irracjonalnych zachowaniach bohaterów, na które zerkałem być może nie z miną niesmaku, lecz niedowierzania.

piątek, 23 lutego 2024

Deftones - Deftones (2003)

 

Kiedyś sobie ustaliłem, że ten oto krążek Deftones jest ich dziełem najsłabiej do mnie przemawiającym i pomimo iż przez lata się do niego bardziej przekonałem, to pozostanę temu przekonaniu początkowemu wierny, lecz nie mógłbym jednak tak z łatwością orzec, co mi się w nim tak naprawdę nie podoba. Może nie wymienię jednoznacznie takowych cech stanowiących o jego subiektywnie ocenionej słabości w formule podpunktów, lecz ujmę je w ogólności i sprowadzę do (uwaga!) mega oczywistego stanowiska, że jak nie wchodził jak inne, tak nadal nie wchodzi, a te drobne zmiany w odczuciach być może są jedynie wypadkową do jegoż zawartości powracania - chyba na zasadzie, że jak czegoś nie zgłębiłem to i może uparte seanse z niezrozumiałym/nierozpoznanym przyczynia się do takowego. Bądź co bądź przecież s/t nie różni się zasadniczo, ani bardziej detalicznie pod względem stylistyki od innych krążków ekipy najmocniej kojarzonej z nazwiskiem Chino Moreno, a jeśli już to ta odmienność wiąże się (przynajmniej w mojej percepcji) z mniejszą przystępnością i zawartością skromniejszej liczby przebojów pośród anty przebojów, a co wprost oznacza, iż "Deftones" nie przykleja się do ucha, mimo że nie nazwę przecież jego odsłuchów katorgą, mimo że zaciągania wokalne Chino są w tym przypadku tymi jednymi z najbardziej mnie irytujących. Stąd wyprowadzę jeszcze jedną hipotezę odnoszącą się do pytania, dlaczego mi nie leży i przyznam się do trudności w przezwyciężaniu lekkiego dyskomfortu, kiedy w kilku, tudzież kilkunastu fragmentach Chino jedzie w takich rejestrach, które mnie o nieprzyjemne dreszcze przyprawiają. Nie wiem, nie bardzo wciąż mimo wszystko rozumiem, bowiem styl uskutecznianych zaśpiewów, to również nic różnego, tym bardziej eksperymentalnego  stosunku do praktyk z każdego innego Deftones materiału. Ludzie w sumie jednak piszą, że krążek z roku 2003-ego wchodził na terytoria nie do końca jeszcze przez zespół rozpoznane i w praktyce eksplorowane (też racja!), ale ja prócz tej odmienności w kwestii bardziej oszczędnej chwytliwości, to nadal zbyt wiele nie zauważam. Być może tak musi być, iż pośród ogólnie zawsze doskonałych produkcji, naturalnym odruchem fan sobie wbije do łba, że któraś mu w stu procentach nie siedzi i trzeba się z tym pogodzić, miast mocować. Będzie jak ma być - jak ochota nadejdzie, to s/t się nadal pokręci, a jak się ocena przy okazji zmieni, to pewnie gdzieś kiedyś w kontekście bieżących albumów dam tu znać. :)

czwartek, 22 lutego 2024

La stranezza / Osobliwości sycylijskie (2022) - Roberto Andò

 

Biograficzna podróż w głąb inspiracji sławnego dla wtajemniczonych dramatopisarza odpowiedzialnego za powstanie Sześciu postaci w poszukiwaniu autora, a wiem to nie dlatego że literatura z południa Europy jest obiektem mojej adoracji, więc i znam postaci tego dramatu od dawien dawna, ale dlategóż, że doczytałem przed seansem z czym będę miał do czynienia. Innymi słowy, gdyby nie wstępna orientacja trudno w zasadzie byłoby mi zrozumieć sens i przesłanie, a to co bym myślę zobaczył wprowadziłoby mi do umysłu spore zamieszanie, gdyż starając się odnaleźć w tej historii na tyle dobrze, by ją zrozumieć, tylko bym przeżywał poczucie niemocy wynikłej z nieznajomości kontekstów z miejscem czy postaciami na przykład głównie związanych. Nie znałbym rzecz jasna bohatera (Luigi Pirandello) i nie kojarzył kompletnie jego autentycznego życia oraz twórczości, czy być może co gorsza sprowadził pracę włoskich filmowców jedynie do konkluzji, iż obejrzałem grubą satyrę na sycylijskie przywary - autoironiczną farsę na tytułowe sycylijskie (używając rodzaju eufemizmu) osobliwości. Trudną do rozplątania tragi-komedię o całej palecie zasad mentalno-kulturowych i też jak to bywa z gorącokrwistymi południowcami namiętności, które powodują iż mieszkańcy wyspy istotnie wyróżniają się nawet pośród innych Włochów, kiedy to faktycznie także wokół nich samych wiele mówiące sugestie zostają oplecione, ale też jak wiem, bo nie odpuściłem sobie istotnego jak widać przygotowania, że twórcy stworzyli z fikcji i rzeczywistości rodzaj pamiętnika, w którym przeplata się życie z teatrem, tradycja z marzeniami, a wszystko to związane z wydarzeniami, które wpłynęły na powstanie (jak też doczytałem :)) wspomnianego na wstępie literackiego arcydzieła, którym fascynował się od młodzieńca, już mi znacznie bardziej znany Charlie Kaufman. :)

środa, 21 lutego 2024

Rapito / Porwany (2023) - Marco Bellocchio

 

Dziwnie poniekąd z początku, zanim do seansu się przekonałem, byłem niezdecydowany. Tym bardziej zaskakujące, że wiedziałem z jakiego formatu europejskim reżyserem mam w tym przypadku do czynienia, pomimo że jak przystało na wciąż odkrywającego kino poza amerykańskie wieloletniego żałosnego ignoranta, znam jego jedynie ostatnie dzieło, które wrażenie na mnie zrobiło spore i pozostało ze mną na stałe, przyczyniając się do finalnego powzięcia decyzji o jednak jak najszybszym skonfrontowaniem się z Rapito. Nie żałuję, że się zbyt długo nie wahałem i czas poświęciłem, tym bardziej, iż ostatnio różnie to bywa z jakością nowości kinematograficznych na jakie natrafiam i nie ukrywam, iż lekko zmęczony, a może już znudzony bywam obrazami dobrymi i bardzo dobrymi, lecz mimo to często nie wywołującymi takich emocji jakich od kina oczekuję. Nie ma mowy aby seans z nowym dziełem Marco Bellocchio uznać za takowy, bowiem może on dość specyficzny i wzbudzający odczucia obcowania z produkcją technicznie niejednoznaczną, bo tak robi z jednej strony ogromne wrażenie aktorskim warsztatem (szczególnie Barbara Ronchi w roli matki, mimicznie jest doprawdy genialna oraz jako Pius IX Paolo Pierobon równie znakomity), całkiem przekonującymi eksperymentami z animacją, sugestywną niezwykle sceną głównego bohatera z figurą ukrzyżowanego Chrystusa, tą też wymowną szalenie z papieskim obrzezaniem oraz rozmachem orkiestrowym muzycznego tła czy tym dekoracyjnym, to z drugiej miewałem momentami złudzenie, jakbym oglądał jednak bardziej rozbuchaną, ale jednak realizację quasi telewizyjną. To jednak drobnostka w ogólnym odczuciu, gdyż wszystko co ważne i właściwe dla wysokiej oceny Rapito, kryje się pod przyciągającą wzrok, ale skądinąd fasadą wizualną w postaci lokacji czy cyfrowej ich obróbki. Kunsztowna robota merytoryczna jest tu najważniejsza i oczywiście sam temat wzbudzający emocje o wysokim stężeniu złości i gniewu, jaki myślę każdy wrażliwy widz będzie w czasie projekcji odczuwał. To zasadne i usprawiedliwione, kiedy tak podłe praktyki się obserwuje, które silnie przecież naznaczają stosunek człowieka do instytucji Kościoła katolickiego i jego mrocznej historii, od której tylko pozornie współcześnie się odcina. Historia "porwanego", to porażająca opowieść kondensująca w jednym przypadku charakter kościelnej instytucji, kierującej się dogmatycznymi uzasadnieniami i wymuszaniem ich akceptacji dla dobra swojego metodami opresyjnymi, jeśli konieczność taka zaistnieje. Władza papieska terroryzująca i na jej rozkaz wszelkie bezeceństwa bezrefleksyjnie wprowadzane w życie przez powołaną do kontroli gorąco rozmodloną Inkwizycję. Non possumus na ustach i zasady wiary ponad wszystko w atmosferze obsesji i obłędu - religijnego odklejenia, jakie cierpienie w konsekwencji zdaje się wyłącznie przynosić. Za religijną żarliwością metody szantażu i wiarą uzasadnianej ideologicznej indoktrynacji - konsekwentnego prania mózgów tak bogobojnemu dorosłemu prostactwu, jak i szczególnie chłonnych dziecięcych umysłów pod własne interesy kształtowanie. Aby w pełni zrozumieć etiologie skomplikowanej rzeczywistości w Rapito ukazanej, konieczne jest oczywiście zgłębienie kontekstów historycznych i powiazanie ich z religijnymi konotacjami papieskiej autonomii na włoskiej ziemi. Nie powiem żeby temat mnie do takowego dodatkowego wysiłku nie zachęcił. 

wtorek, 20 lutego 2024

Idles - Tangk (2024)

 

Nie będę ukrywał, że prezentowany szczególnie od poprzedniej płycie kierunek rozwojowy Idles bardzo mi leży i nie zamierzam się krygować w pochwałach także dla Tangk, jednocześnie manifestując że mam głęboko w poważaniu utyskiwania wszystkich postpunkowych czy retro punkowych ortodoksów, prześcigających się w chyba trendy w temacie krytykowaniu odejścia Idles od tradycyjnie szorstkiego punkowego łubudubu, na rzecz (pozwolę sobie ten stan w tym miejscu nazwać) eklektycznego punku, bądź postpunkowego artyzmu. W sumie po takim wstępie powinienem postawić paradoksalnie kropkę dużą i nie wnikać, bowiem jeśli się na to na poważnie zdecydować, to analiza Tangk nie mogłaby się zamknąć jedynie w kilku ogólnikach, a przedstawiać sobą poziom analityczny wręcz muzykologiczny i poddawać odsłuchowo-uniwersyteckiemu badaniu każdy z numerów osobno i właśnie mega detalicznie. Tak bowiem czuję, że w jedenastu kompozycjach wszystko się od siebie różni i wszystkie one totalnie autonomicznymi, indywidualnymi bytami dźwiękowymi, choć pod względem lirycznym mamy do czynienia raczej z dziełem quasi konceptualnym. Nie posiadając na tyle czasu aby stworzyć w tym miejscu tak rozbudowaną formę (raz gdyż piszę zaledwie po kilku dniach z krążkiem obcowania, dwa nie chcąc zmieniać filozofii tworzonych treści - zwięźle, raczej ogólnikowo, choć szczerze emocjonalnie scharakteryzowanych), ograniczę się do stwierdzenia jakie podpowiada mi intuicja bezpośrednia, że Tangk jest genialny i nie dostrzegam w nim żadnych wad, bo za każdym kolejnym odsłuchem jestem równie silnie zaintrygowany co nowego odkryje, jak mocno będę pod wrażeniem finezji kompozytorskiej i zniuansowanego brzmienia nieoczywistych muzycznych eksperymentów, zarazem wychodzących poza jakiekolwiek ograniczeń gatunkowych, ale i ogólnie wyprzedzających wszelkie współczesne standardy (w szeroko rozumianej muzyce rockowej), wizjonerskich akcji. To co znalazło się na piątym krążku Brytoli jest najzwyczajniej wypadkową wkładu całego osobliwego składu Idles i poszczególnych często jak doczytałem różnych osobistych inspiracji muzycznych członków składu. W nim Joe Talbot jako perła interpretacyjno-wokalna, człowiek który myślę wszystko co wziąłby na warsztat zamieniłby w natchnione złoto - taki to fenomen. Pozostali instrumentaliści również mega ekscentryczne postaci - osobowości sceniczne nietuzinkowe, równie intensywnie wizualnie, choć na swój specyficzny sposób przeżywający muzyczne emocje sceniczne. Stąd na stówę każdy ich występ, gig mniejszy, koncert większy, to wydarzenie hipnotyzująco wciągające. Jeśli pierwszy raz człowieku zainteresowany na scenie rockowej ansamblami wyjątkowymi czytasz/słyszysz o Idles, sprawdź sobie ich performance na YT. Mówię Ci że to intelektualny radykalizm i błyskotliwość z emocjami na pełnej!

poniedziałek, 19 lutego 2024

Chelsea Wolfe - She Reaches Out to She Reaches Out to She (2024)

 

Chelsea wraca i powraca na nowym materiale do dźwięków z krainy mrocznej elektroniki, dopieszczanych  plamami ambientu, w których liczy się mocne uderzenie, w sensie intensywnej ściany hałasu, mimo iż nie pochodzi ono wprost w każdym z przypadków z nisko nastrojonych wioseł. She Reaches Out to She Reaches Out to She jest zasadniczo zimne i poniekąd przerażające (otwierający Whispers in the Echo Chamber wraz z genialnym klipem, jest najdosadniejszym przykładem), lecz bywa i równocześnie liryczne, a przede wszystkim poruszające. Można śmiało napisać, iż to album który korzysta zamaszyście z pomysłu na budowanie napięcia, dramaturgii za pomocą konfrontacji szerokiej przestrzeni wypełnianej niemal ciszą, z atakiem podkręconego natężenia dźwięku, na zasadzie konsekwentnego rozwijania tematów do finałowej erupcji. Nie jest jednak to metoda stosowana w dziesięciu na dziesięć przypadków, ale większość numerów jednako korzysta z tego patentu i czyni to bardzo udanie - zawsze wywołując wręcz oddziaływanie na poziomie dreszczy. Chelsea myśląc o muzyce stawia co jasne na nastrój i tworzy w tym wymiarze prawdziwe stylistyczne perełki, które gdy zmrok za oknem i w pomieszczeniu odpowiednie zaciemnienie, potrafią docierać do głębi oraz co niewykluczone, gdy wtopić się w wersy i zaznajomić dokładnie z tekstami (kapitalnie przez autorkę interpretowanymi atmosferycznymi wokalami), mogą pozostawić w człowieku psychiczne ślady. Każda z kompozycji donikąd to nie płynie - każda otwarta jest na rozwiązania aranżacyjne i odważnie korzystająca z mnogości pomysłów tak melodycznych jak i sięgających do niebanalnej rytmiki kołyszącej. Każda jedna skupiona jest na treści i formie jaka metodycznie prowadzi do jak powyżej zaznaczyłem, porażająco emocjonalnych finałów, a wybebeszanie się z toksycznych doświadczeń, stanowi o intymnej jej wartości. Dlatego tu zapewne tyle pulsu nerwowego i zaangażowania wokalnego, bowiem uczucia jakimi Chelsea się ze słuchaczem dzieli z kategorii trudnych do udźwignięcia i budzących uzasadnione lęki. W sumie nazwanie wprost She Reaches Out to She Reaches Out to She jednym z najbardziej trip-hopowych albumów w jej dotychczasowym studyjnym dorobku, nie byłoby nadinterpretacją i to nie tylko ze względu na solidny kontrast pomiędzy nim, a jego poprzednikiem sprzed lat pięciu. Nie jest jednak uważam ważne w jakich gatunkowych ramach najnowsze dzieło Chelese'a zamknięte, bowiem to co ważne, to fakt, iż jest ono bez względu na ogromny szacunek jakim darzę wszystko co nagrała, jej jednym ze szczytowych osiągnięć. Niezwykle to uzdolniona muzycznie i poetycko niewiasta! Nie jedną łzę do tej pory uroniłem wpadając w ramiona przykładowo Place In The Sun. 

P.S. Pragnę jeszcze na koniec poza głównymi wątkami dodać spostrzeżenie, że strasznie bolałem nad faktem iż wydany gdzieś w międzyczasie na składankę okazjonalną numer Diana, nie znalazł miejsca na jej właściwym albumie, ale mogę uznać, iż takim poniekąd zadośćuczynieniem jest zamknięcie She Reaches Out to She Reaches Out to She kawałkiem Dust, który jako żywo wymieniony przypomina - nie będąc absolutnie jakąś tego, pozostawionego wyłącznie gdzieś w przestrzeni internetu niepełnowartościową kopią, gdyż to znakomity fragment płyty. Jak rzecz jasna każdy z pozostałych dziewięciu indeksów - o czym chyba wyraźnie daje we właściwym tekście do zrozumienia.

niedziela, 18 lutego 2024

The Pineapple Thief - It Leads To This (2024)

 

Pięknie się najnowszy album TPT rozpoczyna i do końca utrzymuje z początku wywołane wrażenie. Startuje wysublimowanym Put It Right, który tak przyjemnie, jak ambitnie wprowadza w klimat ich grubo już nastej płyty, która jako całość z kolei może wywoływać wrażenie obcowania z ich najbardziej dotychczas dojrzałym brzmieniowo dziełem. To odczucie najsilniej doświadczane oczywiście za sprawą jak zwykle, a jednak tutaj jeszcze bardziej wyrafinowanego bębnienia Gavina Harrisona. Poza tym It Leads To This to też idealna harmonia pomiędzy właśnie finezyjną rytmiką precyzyjnych uderzeń Harrisona, podbijaną może nie jakimiś skomplikowanymi, ale wyrazistymi, bowiem potęgującymi wrażenie fajnego groov'u figurami basowymi, a przyjazną melodyką podkreślaną pasażami gitarowymi, doskonale w symbiozie żyjącymi z subtelną interpretacją wokalną Bruce'a Soorda. Słychać że to doskonale ograny band i czuć że za powstałymi kompozycjami stoi ogromne doświadczenie i czucie fantastyczne muzycznej faktury, która przede wszystkich żywi się (podkreślę) fenomenalnym kręgosłupem rytmicznym, jaki (podkreślę raz jeszcze :)) ekipa z hrabstwa Somerset zyskała dzięki zaangażowaniu Harrisona. Mam oczywiście świadomość, że wszystko co powstało przed jego dołączeniem do grupy, także w tym względzie było na wysokim poziomie, lecz uprę się przy przekonaniu, iż obecność w składzie takiego mistrza perkusjonalii, wynosi zespół w hierarchii progresywnej o co najmniej jeden konkretny poziom. Bez niego jest to zespół bardzo dobry, który swoją popularność zawdzięcza okazałej konstrukcji melodycznej, lecz ograniczonej myślę jednak do całkiem ciekawej struktury, lecz wyłącznie chyba podporządkowanej piosenkowości. TPT natomiast z MISTRZEM staje się czymś więcej li tylko ciekawym, chwytliwym zjawiskiem w neoprogresywnej stylistyce, bowiem może rozwinąć w pełni cały wciąż drzemiący w wyobraźni muzyków potencjał. It Leads To This szczególnie podobnie do przykładu Dissolution (2018) eksponuje perkusyjne smaczki i oddaje im naprawdę sporo przestrzeni, choć nie ma mowy aby ten instrument był traktowany niczym solowy, gdyż wypełniając swoiste pauzy, idealnie synchronizuje się z resztą instrumentarium. Album niezwykle emocjonalnie, bo poetycko aplikuje słuchaczowi głęboko oddziałujące tak frazy muzyczne, jak i liryki, będące wyciszającym i relaksującym walorem. Gdybym miał ustawiać najnowszy krążek pośród powstałych za czasów Gavina Harrisona, mam wrażenie że idealnie by się odnalazł wydany zaraz po wspomnianym Dissolution i przygotowującym na nadchodzący Versions of the Truth. Jest to bowiem dzieło mniej skupione na wywołaniu pierwszego wrażenia, jak odbieram poprzedniczkę, która raz bardziej bezpośrednio, a dwa szczodrzej mniej tradycyjnymi, bo syntetycznymi motywami zaskarbiała moją uwagę. It Leads To This jest w tym względzie bliższe właśnie tak płycie z roku 2018-ego, jak i nawet jeszcze o dwa lata starszej Your Wilderness i nie jest to ani jej wada, ani też naturalnie szczególnie mocno w kontekście ewolucji jej zaleta, gdyż każda z wymienionych twarzy Brytyjczyków potrafi fascynować, a że tegoroczny materiał stawia na klasycznie organiczne granie, nie wyklucza może,  kolejny album  będzie porywał większą dozą syntezatorowych pierwiastków. To jeszcze ciekawe, iż rezygnując tym razem z odważnej ornamentyki elektronicznej i stawiając w stu procentach na melancholię, krążek nie stracił cech dynamicznych, a nawet w tych nowych quasi suitach przemycił jeszcze więcej dramaturgii - mimo, iż pozornie te dość długie i wyciszone utwory mogą zdawać się lekko jednokierunkowo-jednowymiarowe. Pozornie!

sobota, 17 lutego 2024

Uncle Frank / Wujek Frank (2020) - Alan Ball

 

Kupiła mnie od razu obsada i sama forma gatunkowo-wizualna wystarczającą przychylność od startu zapewniła, abym jak poniżej będzie czuć, odpuścił sobie czepialstwo. Te aktorskie twarze się do tego przyczyniły, w dużej większości bardzo znane, choć ich rozpoznawalność z kategorii drugiego lub wręcz trzeciego w praktyce planu. W filmie klasycznie obyczajowym, gdzie można wyczuć gatunkowe wibracje feel good movie, pomimo zarysowywania też w kluczowych momentach intensywnego dramatyzmu. Raczej zero napinki film niejakiego Alana Balla charakteryzuje - naturalność w dobrym wstrzemięźliwym nieco tonie moralizatorskim go wyróżnia. Wzbudza sympatię, bo nie jest nazbyt przesadzony i traktując równolegle o wzbudzającym emocje temacie i wątkach uniwersalnych, łapie pomiędzy nimi równowagę. Oczywiście gdybym napisał że wyrasta i się jako coś wyjątkowego wyróżnia, to bym kłamał, bo wypada po prostu przyjemnie i przez to być może nie dotyka (mimo że wzrusza), chociaż mógłby mieć takie oddziaływanie, gdyż tkwią w podjętym temacie oczywiście takież predyspozycje. Jednak chyba lepiej by było, gdyby więcej w nim ze stonowanej, dojrzalej obyczajowej komedii pozostało, niż w kulminacyjnej części jednak przeszarżowanej odrobinę tragedii. W sumie to twórcy nie mogą się tutaj zdecydować, czy pójść bardziej właśnie w tragedię czy pouczającą komedię i to ich propozycji tak wychodzi na dobre (to co wyżej), jak i powoduje, że jest ona takim bezpiecznym, nieco neutralnym średniakiem. Bardzo mądrym w przesłaniu, ale jednak bez charakteru średniakiem.

czwartek, 15 lutego 2024

Lucifer - V (2024)

 

Najlepszy krążek "anderssonowego" Lucifer(a) - z pierwszych z brzegu opinii wychwytuję takie wnioski i się zastanawiam czy to pod każdym względem lepsze numery od tych jakie wraz z partnerką i kumplami Nicke nagrał, odkąd zaangażował się w ten projekt - być może na dobre kosztem Imperial State Electric i jak się okazuje na szczęście, nie kosztem The Hellacopters, który ostatnio powrócił, mnie akurat zaskakując. Nie mam stuprocentowej pewności - trochę się jednak, iż piąteczka najbardziej przyjazna zgadzam. Ona w sumie kontynuuje stylistyczne eksploracje jakie pojawiły się i też były rozwijane na poprzednich czterech albumach i z tej perspektywy pozostaje kompletnie przewidywalna, choć jak zasugeruje, zespół w miejscu się nie zatrzymał i chyba utkwienie na jakiejkolwiek mieliźnie w estetyce powielanej, jemu mimo to nie grozi. Szczególnie kiedy pomimo wszystko i wbrew wcześniejszej obiegowej opinii lekko potrafi jednak entuzjazm słuchacza pobudzić, akcentami przykładowo słyszalnymi w At the Mortuary, które przede wszystkim we wstępie sugerują black-sabbathowe ukłony. Myślę natomiast że najważniejszym czynnikiem wzbudzającym we mnie ewentualny entuzjazm zasugerowany zaznaczeniem we wstępie, jest fakt że nowe kompozycje posiadają jeszcze bardziej chwytliwy flow i dzięki temu najzwyczajniej spędzenie czasu z kolejnym albumem Lucifer(a) jest dużą przyjemnością. Oczywiście nikt przy zdrowych zmysłach obecnie już od Nicke nie oczekuje odkrywania chociażby w najmniejszym stopniu nowych terytoriów, które odkrywał w młodości. Teraz gość raczej wyłącznie dla własnej satysfakcji i przyjemności spędzania czasu z najbliższymi przyjaciółmi pcha te swoje i nie do końca swoje (Lucifer właśnie) projekty, korzystając obficie z osobistego doświadczenia (i nadal dużej muzycznej wyobraźni), krojąc z archaicznych w zasadzie, lecz co niezwykle istotne z młodzieńczą werwą przemielanych bardzo tradycyjnych estetyczno-stylistycznych patentów swoje. Wzorców rzecz jasna przebojowego, lajtowego occult rocka, czy szerzej rock'n'rolla z diabłem w tle i z uroczo czasem przesadnie frazującą wokalistką, choć ja nadal ponad Lucifer(a) z Johanną Sadonis, stawiam Blues Pills z Ellin Larsson - gdyż ona z tej maniery tak obficie nie korzysta. :)

środa, 14 lutego 2024

Tears of the Sun / Łzy słońca (2003) - Antoine Fuqua

 

Uwaga pierwsza - Antoine Fuqua kręci od lat raz kapitalnie w klimatach jakie lubię (Dzień próby i Gliniarzy z Brooklynu wielce szanuję), a innym razem średnio, bądź również świetnie, lecz w estetykach jakie nie bardzo są w stanie mnie przekonać (hiciarska seria Bez Litości i Olimp w ogniu przykładowo mam na myśli). Zatem jak z tematem nie trafia, to już teraz raczej nie tykam i tyle. Uwaga druga - konflikty wewnętrzne, powiązane z kwestiami etnicznymi czy religijnymi miejsce mające w rejonach świata szczególnie na nie narażonych, są zawsze znakomitym materiałem, by Amerykanie uszyli z nich produkcje tak przyciągające uwagę masowego często widza, jak przy okazji pokazać mieli okazję jakim to nie są narodem zapewniającym globalną stabilizację, czy w tym konkretnym przypadku, ratującym potrzebujących. Nie drwię, zauważam tylko pewną klasyczną regułę i nie zamierzam wdawać się w analizy rozstrzygające, jak często jest ta autoreklama usprawiedliwiona. Film fabularny jest bowiem zawsze przede wszystkim rozrywką, a szczególnie kiedy zamiarem twórców prócz zainteresowania tematem, przede wszystkim tegoż tematu wyeksploatowanie, a innymi słowy drenaż portfeli jak największej grupy widzów. Oczywiste i bezdyskusyjne! Dlatego Łzy słońca odbieram ze sporym dystansem i nie traktuję jako typowego źródła wiedzy o nigeryjskim konflikcie - jego genezie czy przebiegu, ale jako umowne tło w jakim rozgrywa się jeden z lepszych dramatów jakie Fuqua nakręcił, gdzie Ameryka zasługuje na brawa, ale super-bohaterstwa (gdyby nie ta rozpierducha na finał) odpornego na grad pocisków oszczędza, ukazując w zamian na pewno na krzywdę ludzką wrażliwości twardych komandosów. Chociaż jest to kino akcji, to jednak mocno dramatyczne i siada na psychikę oraz oddziałuje zaskakująco silnie ową dramaturgią wydarzeń i scenami poniekąd kojarzącymi się z docenianymi dziełami traktującymi o wojnie w Wietnamie (takie skojarzenia - co zrobię), czy wprost przykładami potwornego okrucieństwa - masowego ludobójstwa, niestety nie bezprecedensowego. Wyszło porządne kino, produkcyjnie bez uwag z dobrze obsadzonym kultowym Bruce’m Willisem oraz jak zwykła przyzwyczaić, przyciągającą uwagę i tutaj też poruszającą Monicą Belucci.

wtorek, 13 lutego 2024

Saint Omer (2022) - Alice Diop

 

Trudny orzech dla mnie do zgryzienia ten Saint Omer, bowiem być może lekko moja wrażliwości rozjeżdża się z wrażliwością reżyserki i tak miałem problem, by przez jej obraz za jednym zamachem przebrnąć, jak i sposób w jaki ta poruszająca w rzeczy samej historia został ukazana (nazbyt dla mnie "bez życia"), aby być może przedrzeć się tak jakby oczekiwano do mojego wnętrza i narobić tam zamieszania. Choć to też dziwne, bowiem ja cenię narracje senne i kształtowanie formuły filmowej pod głębokie przesłanie z bystrymi spostrzeżeniami, a tutaj przyznaję materiału do zadumania naprawdę sporo i on o niezwykle silnym ładunku emocjonalnym, choć beznamiętna poza jednej z dwóch głównych bohaterek zimny realizm nie sprzyjający kinowej ekspresji wprowadza. Tylko że obraz to też o doświadczaniu macierzyństwa, a rzecz jasna owe od tacierzyństwa o zupełnie innej charakterystyce, choć nie powiem że o mniejszej intensywności, ale jednak inne. Można też napisać, że Saint Omer, a dokładnie historia tutaj poddana analizie, za sprawa specyfiki dokumentalistycznego spojrzenia reżyserki jest też niewdzięczną naukową manierą skażona i sprowadza się do wytłuszczenia poszczególnych racji i tła w kontekście socjologicznej wiedzy pobudowanej na doświadczeniach, z uwzględnieniem istotnym także kwestii antropologicznych. Tym samym dostałem film bardzo mądry, rozbudowany o całą gamę współczesnych okoliczności i kształtowanej kulturą mentalności. Film na pewno stymulujący do przemyśleń, ale zarazem dzieło o charakterze parateatralnym, gdzie gros sytuacji ma miejsce na sali sądowej i w ten sposób sprawia, iż całość jest nazbyt statyczna, więc mało przyjazna poniekąd. Kino wielce wymagające, równie mocno wartościowe niewątpliwie, ale pozbawione za sprawą wspomnianej nieco akademickiej formuły pierwiastka typowo przeżyciu tężejącej, kumulującej i zmierzającej do eksplozji dramaturgii, która zawsze sprzyja złapaniu z obrazem swoistego flow-przepływu.  

P.S. Przyznaje iż próbując ubrać w słowa to co o Saint Omer myślałem, to podeprzeć się była konieczność kilkoma pojedynczymi określeniami pochodzącymi od kogoś komu obraz tenże z mniejszymi trudnościami wewnątrz się osadził. Czasem tak bywa, że seans to za mało, by coś o nim z siebie w miarę mądrego wykrztusić. Trzeba pomocnej inspiracji poszukać i nie ma w tym nic złego.

poniedziałek, 12 lutego 2024

Midnight in the Garden of Good and Evil / Północ w ogrodzie dobra i zła (1997) - Clint Eastwood

 

Nigdy wcześniej nie oglądałem, tym bardziej kompletnie nie rozumiem jakim cudem w okresie premiery, kiedy maniakalnie wypożyczalnie VHS-ów nawiedzałem, nie utrafiłem, ani nawet w międzyczasie przez już grubo ponad dwadzieścia lat w TV nie namierzyłem. Ot taka zagwozdka! W końcu sprawdziłem i donoszę, iż podobał mi się ten wykreowany, śmierdzący hipokryzją wyższych sfer, lekko osobliwy, ekscentrycznym w przypadku bogaczy nazywany klimacik. Chociaż nie byłem nigdy wielkim fanem aktorskiego talentu Cusacka (w przeciwieństwie do warsztatu Kevina Spacey’a), to zawsze ta jego dziecinna buźka sympatię moją wzbudzała i fajnie współgrała z nie do końca śmiertelnie poważnymi dramatami, obyczajówkami (pamiętam jeden taki mega kultowy - High Fidelity przesympatyczny) czy wygładzonymi thrillerami, więc tu u Eastwooda na poziomie mistrzowskiej realizacji w gatunku, zaskakująco trafnie się sprawdził, tak w roli, jak i podkreślam konwencji. Takie dość szablonowe sądowe thrillero-dramaty kiedyś miały gigantyczne branie i każdy szanujący się reżyser, pragnął uszczknąć z tego tortu kawałeczek. Eastwood nie pozostał obojętny na trend, bądź wręcz stał się jego czołowym reprezentantem, mimo że nazwanie kapitalnego Clinta specem od jednej estetyki byłoby oczywistym takiego przekonania i siebie ośmieszeniem. Niemniej jednak w okresie ostatniej dekady ubiegłego i pierwszej obecnego wieku nakręcił podobnych filmów sporo i każdy na poziomie do którego raczej przyczepić się nie można. Konkretnie Midnight in the Garden of Good and Evil jest jak wspomniałem schematyczny nieco, bo tradycyjnie hollywoodzki, przewidywalny mniej, bowiem bynajmniej nie dostarcza klasycznego twistu, ale zagadka kryminalna taka nie całkiem oczywista, intryga natomiast starannie uszyta, tak by jednak mocno mylić tropy. Ona o ślepej kompletnie sprawiedliwości, którą można z łatwością zmanipulować i której rzadko staje się zadość. O sprawiedliwości w intrygujących okolicznościach miejsca i kulturowo-obyczajowych uwarunkowań. Pamiętając że „prawda jak sztuka jest w oczach patrzącego”!

czwartek, 8 lutego 2024

The Client / Klient (1994) - Joel Schumacher

 

W obsadzie same znane z epoki aktorskie twarze, z pierwszego i drugiego planu sami fachowcy, wówczas u szczytu swojej sławy i od czasu do czasu bardzo miło obejrzeć dzisiejszych staruszków w wieku średnim - wciąż jeszcze z trudnością przyjmując do wiadomości, że w przypadku ówczesnych czterdziesto-kilkulatków, plus lat trzydzieści uczyniło z nich obecnie weteranów. Żelazna klasyka sądowniczych dramatów, dramatów poruszających emocjonalnie i zarazem kryminałów potraktowanych nieprzesadnie poważnie pierwsza liga. W dodatku jedno ze szczytowych osiągnięć Joela Schumachera, nakręcone w okresie, kiedy robił rzeczy wyśmienite - a zdarzyło mu się to osiągać seryjnie, choć gdyby się uprzeć to przeplatać rzeczy bardziej miałkie znacznie lepszymi, też w karierze był gotowy. Doskonała typowo hollywoodzka produkcja plus klasyczna forma i scenariusz bomba, który rozwija bardzo wciągające i angażujące wątki, lecz zachowując w subiektywnym opiniowaniu powściągliwość i uczciwość, to też scenariusz w jakim doszukanie się nieścisłości czy umowności, obiektywnie dla odmiany nie jest żadną sztuką trudną. Najzwyczajniej dobra rozrywka i odpowiednio mocna rozgrywka na ekranie, jednako bez takiego „przesadyzmu”, jakiego szeroki przekrój widowni nie przyjąłby na klatę, przez co chcę powiedzieć, iż Klient był z premedytacją skrojony pod wyniki oglądalności i unikanie ostrych kontrowersji, przez co jego oceny nie oscylują pomiędzy skrajnościami i jak już ktoś miał przyjemność obejrzeć, to co najwyżej skrytykował za drobnostki i bardzo oszczędnie. Większość publiki chwaliła i jak widzę wystawia wysoką notę do dzisiaj uznając zacną, ale nieco archaiczną formę za walor, a prozę Grishama stanowiącą fundament opowieści za książkowy przykład bestsellerowej literatury popularnej. Poza tym Klient jest taki wdzięczny, bo casting trafił na genialnego małolata, który jak rozwój jego kariery udowodnił, to tylko z dziecięcą buźką dawał radę zawojować ekrany. Nie jedyna w branży taka ściągająca dziecięce gwiazdy na ziemię sytuacja. 

środa, 7 lutego 2024

BAC Nord / Północny bastion (2020) - Cédric Jimenez

 

Cédric Jimenez widać ceni niezmiernie Jeana Dujardin i Gillesa Lellouche'a, bowiem po doskonałych kreacjach obydwu w moim faworyzowanym Marsylskim łączniku, powierzył temu pierwszemu rolę ostatnio w Listopadzie, a drugiemu wcześniej w Północnym bastionie. Były to w obydwu przypadkach trafione decyzje, a ponadto angaż Dujardina był zapewnieniem obsadzie prawdziwej gwiazdy, gdyż gra on obecnie bardzo dużo i gra zawsze świetnie, będąc mocno rozpoznawany już po oscarowym sukcesie Artysty Michela Hazanaviciusa. Północny bastion jest o gettach, gdzie prawo stanowią handlarze, dilerzy drobni na usługach grubszych ryb - gdzie policja w zasadzie się nie zapuszcza, bo w tej afrykańsko-bliskowschodniej architektonicznej dżungli ze znajomej wielkiej płyty, rządzi sfrustrowana patola, ale też jest o zdradzie, która doprowadziła do umieszczenia trzech tajniaków pracujących na ulicy za kratkami. Na śmiertelnie poważnie o podobno autentycznych wydarzeniach, a ironicznie ujmując, o pięknej w całokształcie Francji współczesnej, gdzie politycy, instytucje i służby bogatego zachodu, nie radzą sobie z najazdem biedy z południa i wschodu, a już cudowna, patrząc z perspektywy lazurowego wybrzeża na marsylskie blokowiska opanowane przez imigrancką gangsterkę. Kapitalny dramat policyjny - taki jaki obecnie zbyt rzadko się pojawiający pośród (jeśli już mowa o kinie sensacyjnym) wszechobecnej chały, jaka opanowała ten gatunek. Stąd mocno podkreślam, że coś takiego można obejrzeć i nie narazić się na kontakt z prostactwem w gatunku, który oprócz naturalnego waloru ekscytującego (jeśli odpowiednio potraktowany przez dramaturgiczny zmysł) może opowiedzieć pasjonującą historię, w sposób daleki od kiczu. Jest w produkcji Jimeneza intensywne tempo, wkładka z akcentami psychologicznymi, jak i polityczno-społecznymi także jest - tak samo jak montaż ze zdjęciami spektakularnymi oraz są wyraziste postaci super zagrane. Nic mi więcej w estetyce policyjnej nie potrzeba, choć od czasu do czasu prawdziwego złota w postaci dzieła, nie obraziłbym się zobaczyć. Północny bastion wybitny nie jest, ale jest i tak super.

wtorek, 6 lutego 2024

Two Lovers / Kochankowie (2008) - James Gray

 

Joaquin Phoenix grający lekkiego dziwaka, czy zbzikowanego bądź po prostu zaburzonego typka, to częsta, jednak zawsze ciekawa w kinie sytuacja, choć nie ma co oszukiwać że maniera młodszego z braci Phoenixów powtarzalna, już raczej obecnie mnie nie zaskakuje. Ma gość zwyczajnie w sobie urok, gdy takie postaci w pozytywnym znaczeniu z zacięciem sympatycznym kreuje. Nie będę wypisywał przykładów, bo jest ich mnóstwo i powszechnie te kreacje są znane, dlatego wiadomo co i konkretnie w jakich filmach w ten sposób zagrał. W przypadku Kochanków obłędzik w jego oczach i sposobie poruszania, to takie w pewnym stopniu lajtowe szarżowanie i być może nie tylko ja dostrzegam w nim akurat z perspektywy lat wielu, a przede wszystkim sukcesu jednego z jego ostatnich kreacji, mimiczne akcenty kojarzące się z Jokerem - oczywiście biorąc pod uwagę koniecznie, iż to nie ta sama kategoria czy waga gatunkowa. Pokrótce Joaquin tutaj jako przedstawiciel pokolenia młodego, mimo iż już w wieku znacznie wyższym niż nastoletni, mieszka z rodzicami i niestety dla nich zmaga się z depresją po porzuceniu przez narzeczoną, a teraz spotyka dwie babeczki (za każdą z nich stoją naturalnie różne konteksty i to one mocno komplikują sytuację) i sobie lawiruje pomiędzy jedną (podobnie jak on psychicznie nieobliczalną i to go cholera kręci), a ta drugą znacznie bardziej ułożoną, a przez co może mniej intrygującą niestrudzonego poszukiwacza jak widać solidnych kłopotów. :) Prócz aktorstwa Joaquina i niewątpliwych walorów partnerek płci pięknej, dodatkowym atutem Two Lovers jest Nowy Jork, zawsze fenomenalnie pasujący jako tło dla miłosnych historii. Bez względu na ich kaliber, bo doskonale się sprawdzający tak w dramatach jak i komediach. Zgoda?

poniedziałek, 5 lutego 2024

The Last Dinner Party - Prelude To Ecstasy (2024)

 

Jedna z ciekawszych około-popowych debiutanckich propozycji jaka do mnie ostatnio trafiła, czyli wpierw kilka śmigających w "jutjubowym" obszarze algorytmowych rekomendacji obrazków, a teraz właśnie pełny wymiar płytowy w wykonaniu Panien z The Last Dinner Party. Zespołu który złożony wyłącznie z przedstawicielek płci pięknej, które to oto może nie podbijają jeszcze światowych scen w wymiarze globalnie mainstreamowym, ale na pewno stanowią bardzo intrygujący ansambl, jaki śmiało korzysta z dorobku wielu lat rozwoju szeroko rozumianej muzyki popularnej, jaka w dodatku nie nastawiona jest wyłącznie na trendziarstwo, czy przesadne wykorzystywanie łatwo wpadających w uszko motywów, ale posiada w sobie ambicję, by w formule mogącej zdobyć szersze uznanie zagospodarować całkiem eklektyczne rozwiązania. Album startuje quasi orkiestrowym intro i mnie taki oto pomysł niezbyt przypada od razu do gustu, choć rozumiem że parateatralna specyfika występów jak i konstrukcji kompozycji (ma to w sobie sznyt musicalowy) usprawiedliwia takież otwarcie. Jednak to co najlepsze w Prelude To Ecstasy to te aranżacje które nie idą w uproszczenia czasem lekko tandetne, ale udowadniają że młodym dziewczynom nie obca jest klasyka nie wyłącznie wyspiarskiego pop-rocka z lat siedemdziesiątych (Abby też słuchali pewnie ich dziadkowie, jak one babusie i dziadziusia w dzieciństwie odwiedzały :)), gdzie poza obowiązkową melodyjnością multum barw i odcieni muzycznych, a poszczególne często różnobiegunowe akcenty podporządkowane zostają estetycznej formule budowania swoistej teatralnej dramaturgii. W sukurs rozwiązaniom formalnym idą oczywiście teksty jakie uwypuklają emocjonalny charakter dźwiękowej propozycji Brytyjek, gdzie na równi współistnieją intensywne namiętności, euforia oraz ból, co sprawia iż całość tak intensywnie wpływa na wrażliwego słuchacza, jak i czyni całość spójną, mimo iż podkreślam że raczej nie jednowymiarową pod względem inspiracji gatunkowych. W kategoriach czegoś obecnie nieco innego, bo poniekąd świeżego (w układzie odniesienia popowym) jak i archaicznego (bo przecież taka stylizacja i takie pozy, to był czas że opanowywały branżę na skalę dominującą), a zarazem mimo iż wbijającego z apetytem na sporą sławę w dzisiejszą popową rzeczywistość, to warte uwagi i w przyszłości obserwacji, szczególnie, że zapewne główny walor takiej nuty i takiej jej prezentacji tkwi w występach na żywo - więc warto byłoby dziewczyny w akcji zobaczyć. Choć osobiście Prelude To Ecstasy nie porwał mnie tak jakbym sobie po kapitalnych singlach wyobrażał i przez moment miałem poczucie lekkiego rozczarowania, że na przykład produkcja technicznie jakaś taka nieco płaska, to przyznaję iż od premiery wskakuje debiut The Last Dinner Party u mnie w odsłuchy systematycznie, a to na dwoje mu wróży. Jeśli utrzyma uwagę, to udowodni że jest w nim coś więcej li tylko frapująca otoczka i pierwszy muzyczny plan chwytliwy, a jeśli się od niego mnie uleje, to jest jeszcze zawsze szansa że po odłożeniu na boczek, po jakimś czasie rozstania ponownie przyciągnie i być może będzie to też potwierdzenie jego wartości. W tej sytuacji, gdy odkryję tutaj kolejne dna, ostatecznie.

sobota, 3 lutego 2024

En frygtelig kvinde / Straszna kobieta (2017) - Christian Tafdrup

 

Wykonałem właśnie drobną zaległą robotę, sprawdzając skąd się wziął ten Christian Tafdrup - przypominam iż ten reżyser od w zeszłym roku mocno wychwalanych Gości. Czy on przypadkiem może sroczce spod ogonka nie wypadł, gdy zerknąłem w ubiegłoroczne podsumowania się zastanawiałem i przeglądając informacje na temat wcześniejszych jego pełnometrażowych tytułów (razem dwóch) zauważyłem pośród nich Straszną kobietę, którą ktoś kiedyś mi polecał, a że wiadomo doba nie z gumy i zawsze pierwszeństwo dla znanych przed debiutantami, to o polecajce zapomniałem - ale jak widać finalnie sobie teraz przypomniałem i cieszę się bardzo, bo drugi długi format Duńczyka zasłużenie przez krytykę i jak zauważam wyżej widza wymagającego dostrzeżony. Fajnie się rozwija, opowiadając historie “docierania” (he he) młodej pochłoniętej sobą na starcie relacji pary. Wiadomo na czym się skupiają, co najwięcej im czasu zajmuje, ale pomiędzy czynnościami zwanym zbliżeniami fizycznymi pojawiają się pewne sygnały, jakie jeszcze nie stają się z początku zgrzytami, ale ich potencjał o konfrontacyjnym charakterze jest znaczący, a wkrótce okazuje się że wręcz gigantyczny. Przemeblowywanie dotychczasowego wygodnie bezkompromisowego kawalerskiego życia ma miejsce, a to obciążenie stresogenne przemiany przecież dla "chłopca w męskim ciele" implikujące. Skojarzyłem w tym kontekście pewien mem i teraz wypadałoby by tekst którym opisany przytoczyć, że „te małe różnice które tak Was kiedyś kręciły i bawiły, teraz nazywają się motywami”. :) On uległy to on zły - dominujący jeszcze gorzej! Tak źle i tak niedobrze! Biedy facet trafił na “straszną kobietę”, bowiem prze-sprytną manipulantkę i tylko żal bidulka. Faceci obecnie według nakazów kategorycznych związanych z oczekiwaniami, to jednak jak się okazuje ta słabsza płeć w rzeczywistości. Te wszystkie “straszne kobiety”, to albo ulepiają z mężczyzny błazna albo frustrata, a coraz rzadziej chyba płeć męska ma powody by być w związku z siebie dumną. Finalizując przemyślenia - na ekranie bardzo interesująca wiwisekcja współczesnej roli mężczyzny w nowoczesnych społeczeństwach spętanych radykalnie lewackimi ideami. Może lekko komiczna, na stówę kontrowersyjna - choć chyba jednak mniej niż ta moja żałośnie mazgajska puenta. Jako męża i ojca żyjącego w trzeciej dekadzie XXI wieku tylko na taką mnie jedynie stać. :)

piątek, 2 lutego 2024

The Waiter / Kelner (2018) - Steve Krikris

 

Całkiem ciekawa południowoeuropejska quasi teatralna drama. Na swój kameralny sposób pasjonująca, mimo że jej tempo ślimacze (natura nigdy się nie spieszy, a zdąża ze wszystkim) stawia ją w kategorii dalekiej od rozmachu produkcyjnego czy niesionych nawałnicami spektakularnych wrażeń. Ich nie dostarcza w powszechnym rozumieniu, a sączy je konsekwentnie z manierą artystyczną zdobną w niedomówienia i domniemania. Co niektórych widzów może zatem na etapie decyzji odstraszyć, a część jednak zdeterminowanych jednak w trakcie znużyć, bo nie oferuje typowej rozrywki, tylko cyzelowane przeżycie, które niemniej jednak ma swoje oszczędnie wyrafinowane walory. Mnie się przykładowo podobały te staranne kadry z pieczołowitym ustawianiem tak elementów scenografii jak i postaci, które przez wzgląd na powściągliwe gesty same robią być może wrażenie dekoracji. Kompozycja wizualna i zbudowany nastrój dzięki jej zimnej charakterystyce, jest tu głównym walorem tej opowieści o trzymającym się na uboczu i powtarzającym swe codzienne rytuały precyzyjnym kelnerze, który zostaje mimowolnie zaangażowany w niebezpieczną relację.

czwartek, 1 lutego 2024

Prime Time (2021) - Jakub Piątek

 

Zaległość netflixowa, w końcu zaliczona i co ja biedny mogę powiedzieć kiedy zaczęło się od znakomitego ujęcia architektonicznego, a później już finezji operatorskiej czy oka fotograficznego bardziej artystycznego do końca niemal nie dostrzegłem, bo też film Jakuba Piątka (debiutanta w pełnym metrażu fabularnym chyba wówczas) z zupełnie innej niż artystyczna bajka. Bardziej teatr telewizji współczesny, niż wizualnie bogate kompletne dzieło kinowe. W tej parateatralnej formie skupione na budowaniu napięcia (niekoniecznie konsekwentnie udanie), zamiast zaspokajaniu wygórowanych estetycznych potrzeb widza - taka stylistyka, taka koncepcja, ja to rozumiem. Jednak nawet jeśli wszyscy się starali (reżyser, scenarzyści i obsada przede wszystkim), to wyszło nierówno i gdybym się nie zdecydował i sugerując się opiniami fachowej krytyki debiut Piątka zignorował, to dużo w sumie bym nie stracił. Ot miał być Prime Time zapewne mocnym kameralnym społeczno-politycznym (te archiwalne wstawki migocące z ekranów studia) thrillerem, a stał się siłowo nieco dramatyzowanym spektaklem raczej bez efektywnych wniosków, w którym warsztatowo najlepsza rola (uwaga lekka szydera), to ta krótko zagrana samym głosem przez telefon na początku. Na korzyść roboty ekipy świadczy najbardziej dobrze odtworzony telewizyjny klimat końca milenium i gdybym znacznie obniżył poziom oczekiwań związanych z dogłębnym wglądem w psychikę postaci oraz mentalnego charakteru okresu schyłku okrągłego wieku, to ta w sumie momentami mocno zagrana (Bielenia, Frajczyk, Chrząstowski, Dymecki - najlepiej) próba spojrzenia wstecz na czas i miejsce, byłaby w moim przekonaniu jako wartość bardziej zauważalna. Lecz niby dlaczego mam to robić w stosunku do młodych ambitnych i odważnych?

P.S. Przyznaję iż do seansu zostałem zdopingowany, kiedy pokojarzyłem z nazwiskiem Piątka ostatnio mocno wychwalany dokument Pianoforte. Obym w przypadku tegoż nie odczuł niedosytu.

Drukuj