Bardzo sprawnie Matthias Schoenaerts wykorzystuje swoje pięć minut, zwiastuję że i więcej będzie mu dane. Nie leci na wszystkie możliwe angaże, a wybiera starannie scenariusze, by zaistnieć pośród ambitnej aktorskiej elity. No szacuneczek się należy. Ten zaproponowany przez ekipę producencką Maryland też się broni, chociaż tematyka wielokrotnie przerabiana, to dzięki niezłemu wyczuciu materii jaką Alice Winocour się popisuje, duszny klimat i świeżość tchnięta w kliszę robi robotę. Odnalazłem w nim podczas seansu spore napięcie, intrygującą zagadkę i surową minimalistyczną produkcję z aktorstwem na wysokim poziomie. Jedynie brak intensywnej dynamiki może wielbicieli energetycznego kina akcji (takiego oczywiście tryskającego z pompą fajerwerkami) zawieść. Jeśli natomiast w kinie kręci widza, to co pomiędzy wierszami zakamuflowane, to nie ma mowy by czas z emocjami Vincenta Loreau uznał za stracony. Kino może nie wybitne, ale z pewnością z klasą skrojone.
piątek, 30 września 2016
czwartek, 29 września 2016
Far from Heaven / Daleko od nieba (2002) - Todd Haynes
Wzorowe maniery, staranny język i dom z ogródkiem wprost z katalogu. Mąż/ojciec, elegancki człowiek na stanowisku, bez przerwy w pracy, w odpowiednio zdystansowany sposób traktujący potomstwo z immanentnym autorytetem i właściwym miejscem w familijnej hierarchii. Żona/matka urocza, przesadnie zadbana i zaangażowana w staranne wychowanie pociech, w działalność kulturalną i charytatywną, w życie rodziny i społeczności lokalnej. Ogólna szczęśliwość dobrze sytuowanej rodziny na wypielęgnowanych amerykańskich przedmieściach połowy ubiegłego wieku. Kino doskonale i czarująco wystylizowane na modłę hollywoodzkich produkcji z lat 50-tych (nawet napisy początkowe i końcowe jakby wyrwane ze złotego okresy fabryki snów). Z urzekającymi lokacjami, zdjęciami wyrafinowanymi i muzyką ustawicznie towarzyszącą pełnym emfazy dialogom. Wszystko cudnie, według archetypicznego szablonu - technicznie zrekonstruowana formuła i życie płynące spokojnym nurtem. Tylko niestety okazuje się, że spod tego starannie przygotowanego makijażu okrutna rzeczywistość wyłazi, gdyż małżonek posiada jeden taki felerek, a małżonka z czarnym jest widywana, przez co masa komplikacji się pojawia. :) Nie zrozumcie mnie błędnie, że drwię sobie, bo to poważne dzieło, technicznie perfekcyjnie zrealizowane, ale jego świadoma konstrukcja, męczącą manierą na wskroś przesiąknięta - tak intensywnie, że trudno seansu nie kwitować ciężkim westchnieniem. Stąd trudno ten obraz bronić, prawdę mówiąc nie czuję się do końca komfortowo w tej roli, wiedząc że narażę się w rzeczy samej na zarzuty taniego sentymentalizmu i wrażliwości emocjonalnej na poziomie melodramatu. Ja doceniam i dostrzegam pomiędzy wizualnym kolorytem, a idealnie oddaną konwencją sporo wartości emocjonalnej i erudycji intelektualnej, jednocześnie wciąż broniąc się przed pretensjonalnością pierwszego planu.
P.S. Widzowi otwartemu przed seansem zalecam przygotowanie odpowiedniego dystansu, osobnikom gruboskórnym seans odradzam.
środa, 28 września 2016
Chappie (2015) - Neill Blomkamp
District 9 był na swój sposób innowacyjny, a
przynajmniej w momencie premiery oryginalny. Niestety po wyłowieniu Blomkampa
przez holywoodzką fabrykę, kolejna produkcja powielała pomysły z debiutu z niepożądanym
dodatkiem typowej dla jankesów pustej widowiskowości. Stąd zawiedziony
okrutnie, zanim najnowszy film Afrykanera obejrzeć się zdecydowałem, trochę
czasu minąć musiało. Nie żałuję opóźnienia ani czasu jaki mu poświęciłem, gdyż
Chappie nie jest totalną porażką, tym bardziej, nie ma się co oszukiwać przełomowym dziełem, ale... :) Dla człowieka
pamiętającego kinową premierę Robocopa, on taką sentymentalna podróżą do dzieciństwa i czymś na kształt plagiatu hitu Verhoevena. Fakt,
że na rolę maszyny posiadającej ludzką świadomość spojrzał Blomkamp nieco z
innej perspektywy, lecz wizualnie to niemal kalka hitu z końca lat
osiemdziesiątych. Jestem świadom, że to nie przypadek, a wiek Blomkampa i jego
zainteresowania sugerowałyby jednoznacznie, iż seria zapoczątkowana przez Verhoevena w istotny sposób
swoją pieczęć na nim odcisnęła. Traktuję więc tą po części naiwną i ambitną
jednocześnie koncepcję „dorastania” świadomej maszyny jako dość ciekawy hołd
oddany współtwórcy filmowej postaci Robocopa, jak i zarysowany mocno dyskusyjny problem natury etycznej i psychologicznej.
wtorek, 27 września 2016
Infancia Clandestina / Jak mam na imię (2011) - Benjamín Ávila
Dramatyczne okoliczności historyczne niekończącą się inspiracją dla filmowców. Ich bezpośredni wpływ na życie ludzi w krajach, gdzie totalitarne porządki i w opozycji niepokoje społeczne. To naturalne, że w kontrze do terroru sprzeciw gwałtowny się rodzi. Ekstremizm skrajne postawy determinuje, a krzywdy doznane rodzą ból i zemstę nakazują. Dzieciństwo pośród napięć ustawicznych, inwigilacji, zakłamania i radykalnej indoktrynacji, z lękiem o najbliższych, w poczuciu braku prawdziwej tożsamości, tylko z pozorami normalności, to tym bardziej ciężar ponad siły dla nieuformowanej, chwiejnej i wrażliwej dojrzewającej osobowości. Z tej właśnie perspektywy obraz prawicowej argentyńskiej dyktatury wojskowej juntą określanej i rodzącego się oporu obsesyjnie lewicowego sportretowany. W formie nie tylko sugestywnej, bo przepełnionej emocjami ale także oryginalnej, gdyż frapująco animacjami poprzeplatanej. Kino godne polecenia, szczególnie kiedy kinematografia hiszpańskojęzyczna oparta na autentycznych wydarzeniach w kręgu szczególnego zainteresowania widza. Ale osobom z takim profilem zainteresowań nie muszę pewnie Infancia Clandestina polecać - oni z pewnością już ten obraz doskonale znają.
poniedziałek, 26 września 2016
Airbourne - Black Dog Barking (2013)
Znam Airbourne już od w sumie w
miarę nieodległego debiutu, czyli od roku 2007-ego. Zaraz potem w trzy lata po Runnin' Wild dwójkę przez moment w samochodzie katowałem, natomiast trójka dziwnym trafem
przeszła niezauważona i dopiero niedawno wpadła w moje łapska. Nie zastanawiałem
się zaciekle, jakie okoliczności spowodowały tą pauzę. Może wówczas nie miałem apetytu
na niezobowiązujące łupanie, bądź wypełniłem tą niszę innymi formacjami. Nie pamiętam,
umysłu przeciążać teraz nie mam zamiaru. ;) Tak się składa, że radość czerpana
z kontaktu z Airbourne absolutnie nie wymaga wysiłku intelektualnego i
sprowadza się li tylko do bezpretensjonalnej hedonistycznej przyjemności
płynącej energetycznym nurtem z głośników. To poniekąd prymitywna forma
rozrywki dla dzikusów, ludzi kulturalnego marginesu (ta wysoka półka), ewentualnie niebieskich ptaków
potrafiących przeliterować słowa konsekwencja i odpowiedzialność, lecz
brzydzących się ich znaczeniami i co akurat w tym zdaniu najistotniejsze być
miało, nielansujących się na ambitnym rozważaniu istoty rzeczy. Stąd powinienem
o niechlujny bądź nonszalancki wygląd zadbać, wyobrazić sobie długie pióra (bo realnie na zapuszczenie
kudłów szans nie ma), wrzucić na stopy sofiksy, uda wprowadzić w rurki (może szwy
nie puszczą), a na grzbiet zarzucić skórę o charakterystycznym oldscholowym
kroju, bądź katanę z ekranem aka telewizorem i w tym ejtisowym stylu, szyku zadawać na
kwadracie, bo ulica mogłaby takiej ekstrawagancji obecnie nie przyjąć z
entuzjazmem. Bić pedała, brudasa i inne inwektywy dorodna młodzież, by pod
adresem takiego egzotycznego mnie nie omieszkała kierować, lub stateczni
staruszkowie z niesmakiem, może nawet jawnym obrzydzeniem oburzenie by
demonstrowali. To już nie czas obnoszenia się z takim obliczem, teraz jak już sięgać
po tego rodzaju look, to wyłącznie markowymi metkami sygnowany. Trend celebrycki,
nie pasja o niemal wszystkim dziś decyduje, a mnie to w sumie nie chce się już
dłużej w klawisze stukać, bo późno i w ogóle to jutro też jest dzień i coś tam
zawsze trzeba zrobić, wykonać itd. To by było więc siłą rzeczy na teraz tyle i
zdaje sobie sprawę, że marna zawartość refleksji muzycznych w notce będącej w
zasadzie quasi recenzją może zaskakiwać i niedosyt pozostawiać. Wiem, że pełny
humoru charakter tekstu nie zastąpi wnikliwej analizy zawartości muzycznej
trzeciego pełnowymiarowego albumu australijskich rockerów. Obiecuję więc, że
już na dniach zrekompensuje to haniebne zaniedbanie tworząc zgoła bogatsze w
wymiarze merytorycznym akapity, bo akurat na rynku zagościł premierowy materiał
Airbourne, a ja po wstępnych odsłuchach już jestem i "coś tam, coś tam" o nim
powinienem więcej już wiedzieć.
P.S. Jak ktoś zupełnie nie wie, co ci goście grają, to krótko donoszę,
że "hejwi" gdzie na jednym biegunie ich rodacy z AC/DC a na drugim inni
legendarni spece od hałasu, czyli Ramones. Co do porównań do pierwszych nikt
nie powinien mieć uwag, bo masowo takie skojarzenia budzą, co do drugich zaś,
mogą się pojawić głosy niezgody, bo to moje własne spostrzeżenie.
piątek, 23 września 2016
Hands of Stone / Kamienne pięści (2016) - Jonathan Jakubowicz
Przez moment
miałem plan, by tekst był polemiką z pewnym gościem, który akurat
na kinie to się zna, ale co to za konfrontacja na słowa, kiedy ogólnie w ocenie
to się właściwie zgadzamy, a dzielą nas wyłącznie drobiazgi, ewentualnie do
podobnych wniosków w toku dyskusji i tak byśmy doszli. Polemika według obecnej
doktryny ma być przecież zajadła (na prawo patrz), albo chociaż sarkazmem
skażona (w lewo zwrot), zatem jej tutaj nie będzie, bo człowieka szanuję,
agresji werbalnej się brzydzę i nie mam zamiaru robić sobie żartów z
podtekstami. :) Tyle w tonie żartobliwym, teraz z powagą, przynajmniej z taką
intencją. Nie spodziewałem się gniota, czułem że Hands of Stone to będzie kino
co najmniej przyzwoite, ale nie oczekiwałem, że obejrzeć będzie mi dane
najlepszy od kilku lat film o boksie. Nie ma on oczywiście startu do dzieł
wybitnych, którym od wielu lat niezagrożenie przewodzi Raging Bull, ale w
zestawieniu z kilkoma produkcjami z nieodległej przeszłości wypada zdecydowanie
świeżo. I właśnie to ostatnie określenie uznaje za jedno z kluczowych, bowiem
zekranizowana historia, a dokładnie kariera ringowa Roberto Durána, jak i
wymiar artystyczno-techniczny obrazu ma charakter osobliwy. Zanim natychmiast
zostanę powalony nokautującym ciosem krytyki spieszę się usprawiedliwiać, a
może zrobić jeden unik i przystąpić do kontrataku. Tuż obok tezy o
specyficznym charakterze kariery panamskiego mistrza i wyjątkowych właściwościach produkcji
postawię przekonanie o czających się w obrazie licznych paradoksach. Bo oto w
moim przekonaniu reżyser dopuścił się niemal wszystkich możliwych grzechów,
poczynając od schematycznej budowy fabuły, wrzucenia masy banałów i klisz, po
chwilami chaotyczne przeskakiwanie pomiędzy wątkami, zaznaczanie ich i
gwałtowne porzucanie bez kontynuacji. Tu jest cały kompleks z nich zbudowany, atakuje widza
przesada, zatrzęsienie motywów, coś na kształt obsesyjnej potrzeby wyrwania z klasyków,
co istotniejszych pomysłów i zainstalowania ich we własnej produkcji. Powinno
to drażnić, a ja absolutnie takiego wrażenia nie odniosłem, właściwie to ta
teoretycznie szarpanina z formą miast irytować wzbudziła moją sympatię, bo oto
wokół niej roztacza się tak wdzięczna atmosfera, że wszelkie uchybienia, które
w szeregu innych obrazów tego typu by mierziły, w tym jednym przypadku
wzbudzają sympatię. Podobnie jak główny bohater, czyli nieokiełznany ambitny prostaczek
skonstruowany ze skrajności, bez ładu i składu, nacechowany wzrastającą w surowych okolicznościach butą
i arogancją, frustracją i bezradnością oraz z drugiej strony czystością
intencji i brakiem inteligentnej strategii osiągania szczytnych celów. Przystojniaczek i gwiazdorek, narcyz, typowy
macho, pyskaty clown, krnąbrny efekciarz, twardy wojownik ale i bidulek naznaczony przez los
trudnym dzieciństwem, pogardą wymieszaną z empatią i pokorą walczącą zaciekle z
pychą. To jest właśnie paradoks biografii Roberto Durána, w sensie osobniczym i
w wymiarze artystycznym filmu, jako dzieła wyjątkowego i bokserskiej kariery dobitnie surrealistycznej,
że mając przed oczami człowieka podręcznikowo niedoskonałego i efekt filmowy warsztatowo li
tylko poprawny, to mimo powyższego darzy się ten chaos z ekranu płynący cholerną przychylnością.
Wybacza się wady i niedostatki, bo wokół rozsiewany jest intensywny urok, a
bohater i reżyser uczą się na bieżąco i starają się wyciągać konstruktywne
wnioski z popełnianych błędów. Dodatkowo, jeśli postać centralna jest
naturalna, i pozbawiona cynizmu, a efekt filmowy wzbogacany autentycznymi
kreacjami fantastycznych aktorów (po profesorsku rozgrywający partie solowe
Robert De Niro, chłopięco ekscytujący Edgar Ramirez, połyskująca niczym klejnot
Ana de Armas i świetnie wystylizowany i zaskakująco przekonujący Usher Raymond), to zauroczenie musi nastąpić i w sposób samoistny
krytyczne spojrzenie zmarginalizować. Mam właśnie takie przekonanie, iż właściwie
to sztampowy sportowy dramat omamił mnie tą wyraźną wewnętrzną sprzecznością, oczarował
nie finezją, kunsztownością czy intelektualnym potencjałem, ale brawurą i werwą. Stałem się
ofiarą jakiegoś uroku, lecz nijak nie czuje się wykorzystany, więcej jestem
wdzięczny swojej naturze, że mu uległa i pozwoliła tym samym odczuć przyjemność
w czystej bezpretensjonalnej formie dać się porwać rozrywce popularnej i tak cudnie rozszalałej.
P.S. Nie mam pewności, czy jasno oddałem sens swoich przemyśleń. Poniekąd czuję, że podświadomie charakter wypowiedzi skorelowany z formułą filmu, lecz czy na pewno?
P.S. Nie mam pewności, czy jasno oddałem sens swoich przemyśleń. Poniekąd czuję, że podświadomie charakter wypowiedzi skorelowany z formułą filmu, lecz czy na pewno?
czwartek, 22 września 2016
The Conjuring 2 / Obecność 2 (2016) - James Wan
Absolutnie nie zaskoczyło mnie, że James Wan po sukcesie pierwszej części Obecności bardzo szybko wraz z grupą współpracowników zdecydował się na nakręcenie kontynuacji. Tak jak w większości sceptycznie podchodzę do wszelkich projektów mających na celu wyssać do cna pomysły w oryginale zawarte, to w tym akurat przypadku nie budziło się we mnie "święte" oburzenie, że taki manewr został zastosowany. Zwyczajnie próbując rozeznać się w historii małżeństwa Warrenów, trafiając na wzmianki o szerokim archiwum przypadków z jakimi się mierzyli i bogato udokumentowanej faktografii ciekaw byłem kolejnej historii. A że pomimo zdroworozsądkowo pobudzanego sceptycyzmu wobec wszelkich zjawisk wymykających się logice i nauce oraz jednocześnie odpowiedniej w takich zabawach z nieznanym ostrożności (nie chcę wierzyć, ale respekt mam) wolałem ujrzeć hollywoodzką wersję opartą na faktach niżby ryzykować starcia z istotami spoza znanego mi wymiaru przeszukując dostępne w necie archiwalia Warrenów, lub co gorsza robić to w wersji live. Mimo, że to przecież obraz fabularny, oparty oczywiście na autentycznych wydarzeniach, to jednak potraktowany po hollywoodzku i kapitalnie wpisany w klasyczny kanon horroru, przez co bardziej light niż hard. Tyle, że ta wersja ugładzona i tak zafundowała mi ponad dwie godziny obgryzania pazurów i nerwowego spoglądania w głąb zaciemnionego przedpokoju z kluchą w gardle. Bo ta opowieść przez pryzmat właśnie faktów jest autentycznie przerażająca i diabelnie sugestywna - bez względu na rozrywkowy charakter kinowej magii.
P.S. Krótki tekst, nic o fabule (po cholerę ją zdradzać) niewiele o stronie technicznej, gdyż właściwie musiałbym przepisać refleksje w temacie części pierwszej. Praktycznie wszystkie komplementy i zarzuty są podobne, zachęcam więc do zapoznania się z nimi odszukując archiwalną reckę.
wtorek, 20 września 2016
A Bigger Splash / Nienasyceni (2015) - Luca Guadagnino
Jak taka z potencjałem obsada to sprawdzić nie wypada! Jak film byłby ewentualnie drętwy to chociaż aktorsko to nie będzie żenada. :) Rym spektakularny, sprzedam pod klatką blokersom, niech się na nim lansują, mnie tandetnej popularności nie trzeba. Chwytam powagę, bo mimo, że siła napędowa A Bigger Splash to przede wszystkim niesamowicie ofensywny, sarkastyczny, zabawny, zwyczajnie nieobliczalny Ralph Finnes, a miejsce akcji dystans zwany chilloutem wymuszające, to jednak jest to dramat. Fakt, że nietypowy, bo nieszablonowo prowadzony i tym sposobem wyłamujący się ze schematu gdzie łzy muszą być oznaką poruszenia. U Guadagnino sercem dramatycznej akcji napięcie pomiędzy doskonale kreowanymi bohaterami, emocjonalny tygiel w którym zmieszane wszelkie naturalnie napędzające organizm ludzkie pragnienia. W żółto-błękitnych okolicznościach Lampedusy, w odprężającym klimacie beztroska czterech postaci tylko pozorna, głęboko w ich świadomości potrzeba zaspokojenia egoistycznych potrzeb dominująca. Między nimi rywalizacja i gra zmysłowa, w nich ciężar doświadczeń i przykrych wspomnień. Istna emocjonalna burza, w takim układzie musiały być ofiary.
P.S. Okulary Tildy - chcę takie! :)
poniedziałek, 19 września 2016
La isla mínima / Stare grzechy mają długie cienie (2014) - Alberto Rodríguez
Na takie hiszpańskojęzyczne cudeńko czekałem od czasu Sekretu jej oczu i nawet jeśli po drodze obejrzałem kilka naprawdę świetnych dramatów, ewentualnie kryminałów/thrillerów o takim pochodzeniu, to one o półkę niżej od obrazu Alberto Rodrígueza. Uno, miejsce i czas akcji, czyli hiszpańska prowincja, inaczej zadupie i czas totalnej anomii, kres faszystowskiej dyktatury generała Franco. Dos, zdjęcia Alexa Catalány nie tylko wybornie oddające duszny klimat południa półwyspu iberyjskiego, rozsiewające mroczną aurę czasu, religijnych guseł oraz atmosferę beznadziei związanej z biedą, życiem na marginesie, jak też pozwalające sobie na pewne eksperymenty wizualne - patrz. kapitalne ujęcia z góry. Tres, postacie i ich rysy psychologiczne, ich relacje skomplikowane w politycznym i życiowym kontekście wraz z rewelacyjnym aktorstwem pozwalającym ambitne założenia z papieru przenieść na ekran.Wreszcie cuatro, sama zagadka kryminalna, która trzyma za gardło może nie tak silnym uciskiem, który oddechu pozbawia, jednak w towarzystwie całego tła wypada bardzo przekonująco i co istotne utrzymuje napięcie. Obejrzałem z wypiekami na twarzy, z podziwem jak zwykle dla umiejętności jakie drzemią w latynoskich twórcach i ich ogromnej wrażliwości artystycznej, które umożliwiają snuć fascynujące złożone opowieści wzbogacane malarskim kolorytem i psychologiczną erudycją.
niedziela, 18 września 2016
Oddland - Origin (2016)
Po przesłuchaniu drugiego w karierze albumu Oddland wiem już dlaczego grupy pokroju Animals as Leaders nagrywają wyłącznie instrumentalne płyty, rezygnując świadomie z udziału wokalu. Oświeciło mnie! Jak muzyka jest połamana rytmicznie, bardzo gęsta, a harmonie są wielowarstwowe i niekoniecznie w potocznym rozumieniu melodyjne, to trudno w taką przestrzeń wtłoczyć jeszcze odgłosy pochodzące z paszczy, a już dokonać tego z finezją i polotem to misja niemal niemożliwa do zrealizowania. Absolutnie nie stawiam na tej samej półce stylistycznej skrajnie skomplikowanego stylu Amerykanów i kombinacyjnych prób Oddland. Jednakże, hmmm... musiałbym być całkowicie pozbawiony wrażliwości muzycznej, by nie dostrzec pewnych korelacji. To słychać, to czuć, że kierunek jest podobny, a różnica kryje się w detalach, może doświadczeniu, artystycznym miejscu w którym są muzycy obydwu grup. Tą jednak najistotniejszą jest właśnie udział wokalu w kompozycjach Finów i jego wpływ na finalny odbiór dźwięków. Przy okazji debiutu w ciepłych słowach uwagę zwróciłem na manierę Sakari Ojanena i w ogóle zachwycałem się numerami z tego longplaya. Pokładałem w nich ogromną nadzieję, oczekiwania były gigantyczne i niestety muszę teraz stwierdzić ze smutkiem, iż Origin nie dostarczył mi tak intensywnych przeżyć jak The Treachery of Senses. Problemem kluczowym właśnie wokal, którego charakterystyczne emocjonalne zabarwienie tym razem rozjeżdża się czasem nawet znacząco z warstwą instrumentalną. Zasadniczo nie dzieje się to permanentnie, lecz są fragmenty gdzie przeciągane frazy przyjmują formy karykaturalne i zwyczajnie zawstydzają. Już przy okazji kontaktu z pierwszymi, wrzucanymi do sieci zajawkami z Orgin budziła się we mnie obawa i niesmak jakiś taki uparty trwał. Kompozycje z Origin są w sumie naturalną konsekwencją ewolucji, czyli rozwijają styl zespołu bez zaskoczenia i tylko to śpiewne zabarwienie psuje efekt - uparcie twierdzę, że momentami. Dam tej muzyce we mnie okrzepnąć, zrobię przerwę i sprawdzę z dystansu - może wtedy jej percepcja będzie inna, a moja ocena mniej surowa.
sobota, 17 września 2016
Evergrey - The Storm Within (2016)
Szybko ze studyjnym następcą Hymns for the Broken powrócili – z
zaskoczenia? Przynajmniej do mnie pakiet informacyjny zapowiadający album nie
dotarł. Pierwszy rzut oka na kopertę krążka i niesmak estetyczny wzbudzony,
bowiem pozbawiona duszy, sterylna komputerowa grafika z okładki po pierwsze nie
pobudziła mojego apetytu na sprawdzenie merytorycznej zawartości płyty, po
drugie zrodziła jednoznaczne skojarzenia z masówką jaka od lat w niszy gdzie
Evergrey funkcjonuje króluje. Ani to od strony plastycznej porywające, ani
zwyczajnie wizualnie stymulujące wyobraźnię. Szkoda, bo ekipa Toma Englunda
kilka razy ciekawym, wysmakowanym obrazkiem swoje produkcję opakowywała, jednak
nie tym razem. Na szczęście kiedy opór przezwyciężyłem, nowe kompozycje skutecznie zatarły złe
wrażenie - tą przykrą ilustracyjną wpadkę. Po do przesady wypolerowanych numerach z
poprzedniego długograja, tym razem czuć w brzmieniu odrobinę brudu i
spontaniczności, a riff jest ostrzejszy i bardziej drapieżny, oczywiście jak na
standardy takiego gotyckim mrokiem muśniętego melodyjnego heavy rocka. Klawisze
w kilku momentach zaskakują futurystycznymi inklinacjami, chociaż smyczki i
klasyczne orkiestracje imitowane są w ilościach dominujących. Ogólnie utwory
mają w sobie więcej adrenaliny i przypominają te bardziej charakterne z dotychczasowego dorobku grupy. To opinia z perspektywy obserwatora, nie fana tylko słuchacza deklarującego iż raz na
jakiś czas The Storm Within włączy i z pewnością za słabą pozycję w ich dyskografii nie
uzna. To dla wrażliwych na tego rodzaju estetykę kąsek zdecydowanie smakowity, który emocjonalne potrzeby zaspokoi, nie mogę jednak popaść w tym miejscu w euforię, gdyż ostatecznie oderwałem
się na dobre od tego rodzaju grania. To moje ostatnie więzy z dark metalem/dark
rockiem czy jak tam zwał ten gatunek. Sentyment jednak pozostanie.
P.S. Na koniec uwaga, może taki postulat. Floor Jansen (tak, ta z tego popularnego zespołu) w duetach to taki
dość niskich lotów zabieg marketingowy, pewnie w deklaracjach usprawiedliwiany
głęboką przyjaźnią z wokalistką i szacunkiem dla brzmienia jej
głosu. Lepiej jednak gdyby jej partie zaśpiewała Carina Englund, tak jak do
tej pory bywało gdy kobiecy wokal w numerach grupy się pojawiał. Kapitalna
soulem osnuta barwa głosu małżonki lidera zawsze dodawała magii kompozycjom Evergrey.
czwartek, 15 września 2016
Nóż w wodzie (1961) - Roman Polański
Trudno pisać o klasykach, szczególnie gdy ich wiek w szóstej dziesiątce trzeba już liczyć. To przecież już przeszłość daleka, dla takich jak ja "młodzianów" z trójką z przodu. :) Dodatkowo to nie te możliwości techniczne, które dzisiaj same potrafią o popularności filmu zadecydować. I tutaj właśnie (żadne odkrycie) odnajduję powód, który pozwala po wielu latach odczuwać fascynację wiekowymi produkcjami. Filmy legendarne rzadko są wśród gawiedzi popularne, a ich siła tkwi w swoistym elitaryzmie - niewielu potrafi dostrzec błysk artyzmu pośród oślepiającego światła popularności. Prawdziwi artyści nie posiłkują się wyłącznie widowiskowymi możliwościami techniki, bo każdy rozsądny reżyser, który prócz zarabianej kasy chce jeszcze filmem zasłużyć na szacunek w branży wie, że to co kilka lat temu robiło wrażenie, jutro będzie już archaiczne i obraz nawet ciekawy w treści, sprowadzony zostanie do poziomu błazeńskiej śmieszności za sprawą podatnych na błyskawiczne starzenie fajerwerków. Jak już korzystać z tego co technika daje to robić to z obowiązkową przezornością i artystycznym smakiem. Takie cechy musi posiadać twórca ambitny, bez nich łatwo popłynąć zachłystując się własnym ego. Jaźń Polańskiego nigdy chyba nadmierną pokorą nie grzeszyła, jednak jeśli brać pod uwagę drogę twórczą, nigdy nie poślizgnął się na metodzie. Ona od początku sprecyzowana i konsekwentnie rozwijana, a każdy jego obraz posiada ten wspólny mianownik, który jednoznacznie o pochodzeniu świadczy. Jeśli nie dostrzega się w debiucie Polańskiego cech zbieżnych z dalszymi dziełami, nie rozumie się istoty jego kina. W nieskomplikowanej fabule Noża w wodzie tkwi żywa poezja posługiwania się psychologiczną wiedzą, czytania w ludzkich duszach i człowieczej naturze. Przenikliwość i błyskotliwość, która potrafi zamaskować warsztatową nieporadność aktorskich amatorów. Kto skupia się na fatalnej grze Jolanty Umeckiej czy koniecznych zabiegach wykorzystujących dubbing, gdy symfonia ludzkich relacji doprowadzona do poziomu arcymistrzowskiego. Gdy klimat oniryczny, atmosfera pomiędzy samcami tak gęsta, że właściwie to można ją tytułowym kindżałem krajać. Kiedy kilka scen niemal magicznych (spacer po wodzie), zdjęcia wysmakowane, a muzyka Krzysztofa Komedy to dowód niepodważalny jego geniuszu. Dwa koguty w kurniku się spotkały, a kura tylko jedna. :) Bo tutaj o męskość idzie - jeden samiec dojrzały swe walory chce potwierdzić, drugi z młodzieńczą naiwnością je udowodnić. Jest w tej rywalizacji napięcie, coś wisi permanentnie w powietrzu i tylko potrzeba zapalnika by eksplozja nastąpiła. Jest prawda uniwersalna, fakt bezsporny - każdy mężczyzna potrzebuje nastroszyć piórka by być podziwianym. Bez względu na wiek - nie tylko oni byli tacy sami i różnili się wyłącznie etapem na którym tkwili.
P.S. Rozwinąłem jedynie kluczowy wątek, lecz głębia legendy Noża w wodzie ma jeszcze wiele intrygujących tajemnic mówiących nam tak wiele o nas samych!
środa, 14 września 2016
Testament - Low (1994)
Pewnie wyłamię się ze schematu, w którym
lata osiemdziesiąte oceniane są jako te najbardziej wartościowe w historii
ekipy Testament. Stwierdzając z pełną świadomością, że start ich był
piorunujący, to jednak gdzieś z biegiem czasu nie w pełni wykorzystali
drzemiące w nich możliwości i ogromną koniunkturę na thrashowe łojenie. Wśród
wielkiej czwórki gatunku nie zaistnieli, a droga od The Legacy do Souls of
Black to z pewnością nie równia pochyła, ale w moim przekonaniu obniżanie poziomu lotu. Fakt, że lata dziewięćdziesiąte absolutnie nie były dla motorycznego
thrashu łaskawe paradoksalnie zmusił niezłomnego Erica Petersona do podjęcia
radykalnych decyzji wiążących się z zastąpieniem dezertera Skolnicka po niesatysfakcjonującym The Ritual, innym wirtuozem wiosła,
którym James Murphy się okazał. Zupełnie inny styl gry Murphy’ego plus dodatkowe
przetasowania w składzie sprawiły, że naturalnie formuła muzyczna grupy została
zmieniona, a efekt uzyskany nazwę bez ogródek niezwykle świeżym i ożywczym. I w
tym miejscu dokonam identyfikacji dodatkowo zaskakującej, stwierdzę bowiem, iż to właśnie za sprawą
Low Testament odnalazł trwałe miejsce w moim sercu i do dzisiaj z niekłamaną
przyjemnością zaraz po genialnym The Gathering najczęściej sięgam właśnie po
ten i nagrany jeszcze w trzy lata po nim album. To naprawdę rzecz wyjątkowa, kiedy
zespół sytuacją rynkową, kryzysem popytu na scenie powodowany staje pod ścianą
i zostaje zmuszony do skazanej na niepowodzenie walki o życie, a efekt uzyskany
pod względem jakości jest znakomity, choć niekoniecznie skuteczny - co akurat częste. Niestety za
sukcesem artystycznym nie kroczył ten komercyjny i summa summarum kapitalne
numery w rodzaju Hail Mary, Legions, Chasing Fear czy Dog Faces Dog – brutalne w brzmieniu,
ciekawe w kwestii aranżacyjnej i rewelacyjne w sferze wykonawczej musiały
odczekać swoje by zaistnieć w szerszym kręgu. Z perspektywy czasu ówczesna
postawa grupy zasługuje na bonusowe uznanie, gdyż krocząc własną ścieżką
częstokroć pod prąd trendów, adaptując się na własnych zasadach do warunków, nie tyle finalnie przetrwali, ale także wyszli z
zawirowań i perturbacji silniejsi. A wszystko dzięki Petersonowi i Billy’emu –
upartym skubańcom potrafiącym przeć naprzód, znajdując po drodze wybitnych
towarzyszy misji osadzania klasycznego thrashu w nowoczesnej formule.
Podsumowując Low otworzył nowy rozdział, Demonic utrzymał odpowiedni kurs, ale
to The Gathering wpisał ich złotymi głoskami do historii metalu, o czym już
jakiś czas temu wychwalając dzieło z 1999 roku pisałem. Niemniej jednak by dotrzeć do miejsca w którym The Gathering określił ich arcyistotny wpływ na gatunek musieli stoczyć długą batalię, przełamać niemoc i postawić stopę na terenach zawłaszczonych przez ekspansywne młodzieżowe trendy. A na takie decyzje i działania stać wyłącznie największych.
wtorek, 13 września 2016
Nevermore - Enemies of Reality (2003)
Specyficzny to krążek, a
dokładniej mówiąc tło i okoliczności w jakich powstawał i na rynku się pojawił.
Bo jeśli mnie pamięć nie myli, oto zaledwie w chwilę po premierze oryginalnej
wersji wydany został ten sam materiał w formie remastera (zdziwienie, prawda?). :)
To jeszcze nic, wersja pierwotna w muzycznej prasie (tej rodzimej, bo
zagranicznej nie monitorowałem) zebrała żarliwie entuzjastyczne opinie, a
recenzje obfitowały w określenia w rodzaju: przemyślany, wciągający,
intrygujący, fenomenalny, pełen dramaturgii i charyzmy, miażdżący i emocjonalny
oraz tak finezyjne i brawurowe sformułowania jak; gdy słucham wacieją mi kolana
czy być może najważniejsza płyta dekady. A w rzeczywistości to album
zaledwie czterdziestominutowy, z brzmieniem (tu odpowiedź odnośnie remasteringu)
pozbawionym przestrzeni Dead Heart in a Dead World czy masywnej produkcji This
Godless Endeavor – w ogóle wyzutym z większości cech, które mogłyby
u metalowego maniaka mocniejsze bicie serducha i tzw. gęsia skórkę wywołać.
Dodatkowo same poniektóre kompozycje sprawiały wrażenie chaotycznych i
porzuconych w trakcie rejestracji, a wokale chwilami wklejone od czapy. Jak
doczytałem w kilku wywiadach z tego okresu, między wierszami rzecz jasna,
atmosfera w zespole pomimo obowiązkowej, bo promocyjnej optymistycznej gadki
nie była taka idealna. Coś było na rzeczy, przebąkiwało się później z
perspektywy czasu, że Warrel z uzależnieniem się zmagał i nie potrafił
odpowiedniego rytmu złapać, praca miała charakter mocno szarpany, a reszta
składu pomimo wyrozumiałości w końcu traciła cierpliwość i na ostrzu noża
sprawy stawiała. To by sporo tłumaczyło, jednak z drugiej mańki jak obecnie
Enemies of Reality odsłuchuje, to te niby nieklejące się numery okazują się na
tyle skomplikowane w formie, że dopiero intensywny przerób materiału umożliwia dostrzec ukryte w nich przebiegle zalety, a ich agresywny charakter pozwala
uchwycić furię wywołaną zapewne nerwową sytuacją. Jakoś tak spostrzegam efekt finalny, jako
wentyl, którym uszła cała frustracja i głęboka emocjonalność, szczególnie, gdy będąc
bombardowanym zaciekle kanonadą Ambivalent, Create the Infinite, Seed Awakening, I Voyager czy wałkiem tytułowym i
zrazu subtelną i epicka balladą w rodzaju Who Decides i Tomorrow Turned into
Yesterday, to czuję to wrzenie i przelotny spokój po eksplozji. Wtedy otrzymuję łaskę
zrozumienia i empatii, puzzle porozrzucane w nieładzie zaczynają się płynnie
zazębiać i nawet specyficzne zawijasy wokalne odnajdują się precyzyjnie
pomiędzy instrumentalną fakturą. A może to wszystko plotki, ewentualnie psikusy
pamięci, sentyment i myślenie życzeniowe, a ja dałem się wkręcić i bzdury
powypisywałem? Hmmm... to jest dobre pytanie.
poniedziałek, 12 września 2016
Death - Individual Thought Patterns (1993)
Cztery wielkie nazwiska metalu zaangażowane w
powstanie tego krążka. Na czele rzecz jasna ojciec założyciel, lider
niekwestionowany tej legendy Chuck Schuldiner, a obok niego wybitni
instrumentaliści. Gene Hoglan za perkusją, Steve DiGiorgio na basie i idealne dopełnienie składu jakim Andy LaRocque, nadworny
gitarzysta Kinga Diamonda! Czy ze współpracy takich
osobistości mógł powstać krążek słaby? Nie ma mowy! To więc jasne, że kilka
poniższych linijek wypełnionych komplementami zostanie, a zachwyt sięgać będzie
zenitu. Wszystko się tutaj zgadza, jest perfekcyjnie skorelowane na poziomie
założeń i wykonawstwa. Brzmienie nazwałbym kliniczno-mięsistym tyle, że ekspresja tych przymiotników w takim układzie dość zabawna. Często też w opisywaniu death
metalu one nadużywane i zbyt opatrzone, a przecież działania muzyczne Schuldinera
tak oryginalne i wizjonerskie, iż recenzowanie ich w oklepany sposób zwyczajną
zbrodnią i już. Zatem przekornie miast szukać określeń finezyjnych, lecz popularnych użyję słów pospolitych, aczkolwiek wyrazistych i napiszę, iż dźwięk jest masywny i wystarczająco selektywny. Wyrafinowane solówki pośród
intensywnego wiosłowania eksponowane, szczelnie wypełniają skondensowaną przestrzeń. Podziały rytmiczne
niezwykle gęste, pozornie chaotyczne, a w rzeczywistości będące idealnym
porządkiem, w którym basowe wirtuozerskie pochodny i puls pobudzający groove uzupełniają treściwą pracę bębnów. Całość o frapującym posmaku
awangardy, w której otwarcie na poszukiwanie świeżych rozwiązań i kreowanie
nowego wymiaru wytrąca ekipę Schuldinera z ram death metalowego gatunku. Już na
Spiritual Healing czuć było, że Death nie pozostanie jedynie ikoną brutalności,
że Schuldiner posiada tak bogatą wyobraźnię i umiejętności by w przyszłości
przełamywać schematy i sięgać poziomu imponującego. Human był tym właściwym
przełomem, a Individual Thought Patterns i każde kolejne studyjne dokonanie to
już dzieło poza wszelką dyskusją. Brać i konsumować, mlaskać, z zachwytu wzdychać
i tak już trzecią dekadę.
czwartek, 8 września 2016
American Gangster (2007) - Ridley Scott
Kariera gangstera, od szofera do szefa szefów. W tej profesji droga na szczyt usłana trupami być musi, bo bezwzględność respekt wzbudza, a kiedy prócz niej elitarny kryminalista jeszcze inteligencję na poziomie bardzo wysokim posiada to sukces murowany. Wyciąga wtedy naukę z każdej sytuacji, wnioski trafne w kolejne działania przekuwa, spryt i przytomność umysłu z rozmachem łączy, bo widowiskowo być musi, by legenda szła w środowisko. Klasyczna to i skuteczna próba zbudowania mafijnej opowieści według sprawdzonego szablonu. Przygotowana z pasją i tylko odrobinką rutyny, bo nic tu nie zaskakuje, a jednak trzyma przed ekranem i do końca daje takie emocje jakich fan gatunku oczekuje. Warsztatowo bez zarzutu, gdyż Ridley Scott z nie jednego pieca hollywoodzki chleb wyjadał i doskonale daje radę w niemal każdej konwencji - taki z niego uniwersalny reżyserski skurczybyk. :) Główne postaci, chociaż kreowane przez aktorów, którzy dla znawców kinematografii niemal synonimami drewna, ewentualnie aktorami jednej twarzy, mimiki, gestu to akurat tutaj obsadzeni celnie. Washington gangster, Crowe policjant, a i jeszcze Josh Brolin na poły jedno i drugie - gęby ich pasują, potrafią się idealnie wkomponować w obraz twardych gości. Plusem oczywiście klimat czasów w których akcja się rozgrywa, lata siedemdziesiąte w kinowym wydaniu to dla mnie ambrozja i co ciekawe szczególnie upodobałem sobie te obrazy, które względnie współcześnie nagrane, a odwołujące się do tej epoki. Mam słabość i tyle, szczególnie gdy sporo standardów muzycznych w tle się pojawia, muskularne gabloty lśnią, a ich V8-ki ryczą, no i ponętne babki naturalnymi, nie plastikowymi jeszcze walorami urzekają. W takich okolicznościach polowanie na grubą rybę się toczy, kto myśliwym, kto ofiarą trudno jednoznacznie orzec. Psychologia postaci do przemyśleń daje materiał i adrenalina wtłaczana do organizmu energetycznie pobudza to ja zawsze jestem na tak! Kapitalny rzemieślnik jakim Ridley Scott nie dorównał artystom pokroju Martina Scorsese, Francisa Forda Coppoli czy Briana de Palmy, ale też dystansu do nich zbyt wielkiego nie stracił. Z miejsca gdzie American Gangster ustawiony widać doskonale Goodfellas, The Godfather czy Scarface.
środa, 7 września 2016
War Dogs / Rekiny Wojny (2016) - Todd Phillips
Goście mieli chyba nerwy ze stali, poszli na pełnym gazie na żywioł i zrobili używając eufemizmu intratny interes. Tyle, że jazda na farcie tak jak spektakularne sukcesy z zaskoczenia funduje, tak równie znienacka upadek przynosi. Dobra passa jest chwilowa, panami świata się bywa, stały etat tutaj w grę nie wchodzi! Trudno dać wiarę, że
fundamentem tej historii nieprzejaskrawione fakty, zakładam więc iż prócz
autentycznej podbudowy sporo tutaj wyobraźni scenarzysty dla widowiskowo wybrzmiewającego efektu dodanej. Nie jestem w stanie przyjąć, iż
tak prostymi zabiegami przy udziale wyłącznie sprytu, brawury, takiej jankeskiej bezczelności można
było próbować imperialistyczny system i przede wszystkim gangsterski półświatek przechytrzyć. A już na pewno nie ma opcji, że w
tak lekkiej oprawie z wiecznie ujaraną mordką tego dokonano. :) Zresztą reżyser super/hiper/mega hitu o
nocnych baletach w Las Vegas nie skupia się przesadnie na technicznej stronie działań
bohaterów, a nacisk kładzie by seans zwyczajnie dobrą zabawą
był dla widza. Zatem tempo akcji jest odpowiednio dynamiczne, muzyka
potraktowana z polotem jako bezpośredni komentarz do scen, dialogi tryskają
humorem, a postacie są wyraziste aż do granic przerysowania - Efraim Diveroli rządzi,
nominacja Oscarowa byłaby pożądana. Osiąga Todd Phillips swój cel z rozmachem i
funduje dwugodzinną jazdę na maksa, jeśli oczywiście traktować Dogs of War jako
kino typowo rozrywkowe. Przy takim założeniu produkcja to kapitalna, jednak
wojna to nie tylko machina napędzająca gospodarkę i napełniająca kieszenie
cynicznych biznesmenów. Krew spływa intensywnie, śmierć zbiera swe żniwo, jednak z konwencją lekkiej rozrywki nie bardzo się komponuje. Tutaj akurat miało być rozrywkowo z bardzo umiarkowanie akcentowaną ciemną stroną i tak też jest. Poważnie o kulisach wojny inni opowiadają. Trzeba
się tematem dzielić.
wtorek, 6 września 2016
Florence Foster Jenkins / Boska Florence (2016) - Stephen Frears
Maksymalnie treściwie będzie, koncentrując się na sile wyrazu seansu, w kilku, może kilkunastu zdaniach. :) Nie ma to nic wspólnego z jakością filmu, który by akurat nie zasługiwał na szczegółową analizę, żadna to moja nonszalancja czy lekceważenie tematu, wręcz przeciwnie! Będąc pod wrażeniem obrazu sygnowanego nazwiskiem Stephena Frearsa, pokieruję się przekonaniem, że pewne rzeczy, sytuacje czy stany, uczucia nie powinny być zbyt detalicznie opisywane, a miast się skupiać na poszukiwaniu odpowiednich określeń je wyrażających, trzeba się skoncentrować na ich przeżywaniu i odpowiednio wykorzystać energię jaką widzowi przekazują. Tutaj właśnie kryje się największy walor opowieści o Florence Foster Jenkins, że ta prosta historia, faktycznie to po prostu banalna w swojej istocie, została opowiedziana w tak uroczy sposób, że nawet zgorzkniali zrzędliwcy mnie podobni mogą po projekcji dostrzec w życiu niemal poetyckie piękno, zachwycić się sztuką bez jej wartościowania, oceniania i segregowania pokusić o rewizję dotychczasowych postaw. Nie ironizuję, słowo honoru, choć równie blisko tu szyderstwa, tak jak obrazy płynące z ekranu mogą powodować przekonanie o balansowaniu na granicy kiczu. To niewątpliwie sztuką zrobić piękny film, perfekcyjnie stylizowany, ocierając się o karykaturalność, lecz w żadnym kluczowym momencie nie przekraczając granicy śmieszności. Rozbawić do łez i za chwilę wzruszyć tak, że oczy znów się zaszklą. Udowodnić, że bycie szczęśliwym zależy od osobistej pogody ducha i oddania osób z najbliższego otoczenia, a życiowe spełnienie to realizacja własnych marzeń i ciepło wysyłane innym, które powraca. I nie ma to rzecz jasna nic wspólnego ze współczesnym coachingiem, który bardziej kiczowaty nawet od strojów madame Florence. Inaczej każdy własne granice przekraczać może, każdy śpiewać ma prawo i wyrażać własne refleksje w temacie filmu i muzyki. Jak jest wewnętrzna potrzeba to trzeba ją zaspokajać. :)
P.S. Meryl Streep jak zwykle olśniewająca, Hugh Grant wytworny, ale numer jeden to ten Simon Helberg, który z posługiwania się wyrazem twarzy robi prawdziwe arcydzieło.
poniedziałek, 5 września 2016
The Departed / Infiltracja (2006) - Martin Scorsese
Boston, miasto na którego terenie ścierają się dwie emigranckie nacje, Irlandczyków i Włochów, w formie rywalizacji gangsterskiej o wpływy i rzecz oczywista finalnie kasę. Prawie wszystkie chwyty dozwolone, bo niepisany kodeks jedynie kobiety i dzieci nakazuje oszczędzać. Zresztą co ja tam wiem w temacie, kiedy swe przekonanie wyłącznie na obrazach kinowej gangsterki opieram. Rzeczywistości od wewnątrz nie znam i chwała za to, bo z moją wrodzoną łagodnością, sercem na ręku i nerwowością w sytuacjach napięć pewnie w środowisku jedynie chwile bym przetrwał. ;) Mafiosy to jedno, druga strona tego medalu to przedstawiciele prawa, pokrótce policjanci i agenci federalni, często w swoich szeregach ukrywający liczne grono równie zdeprawowanych sukinsynów. W tym tyglu interesów grupowych i indywidualnych pasjonująca gra psychologiczna się rozgrywa, partia totalnie ekstremalnych szachów, gdzie zbicie pionów czy figur zależy od szeregu zmiennych, które wyłącznie ponadprzeciętnie błyskotliwe umysły mogą ogarnąć. Walka na śmierć i życie, tylko dla tych co odporni na skrajne obciążenia, stres maksymalny i niestety pozbawieni ludzkich odruchów. Niebezpieczna rozgrywka dla super cwaniaków, jazda po bandzie na pełnym ryzyku bez asekuracji. Scenariusz fascynujący, oparty na azjatyckim pierwowzorze bodajże z 2002 roku i osadzony w amerykańskich realiach. Kreacje aktorskie wyśmienite, bo i precyzyjne szkice postaci takim wygom aktorskiego rzemiosła jak Jack Nicholson, Leonardo Di Caprio i nawet Matt Damon nie pozwalały na chwile słabości, obniżenia wysokich standardów. Fakt, że Nicholson w roli psychopaty, sadysty i paranoika z odrobiną groteski doskonały, Di Caprio autentycznie kreujący człowieka stąpającego po ostrzu noża i Damon wyrachowany, skrajnie ambitny, bezkompromisowy karierowicz, postawiony pod ścianą robiący jednak odrobinę gacie w sposób przekonujący. Jednak największym zwycięzcą tego pojedynku jest dla mnie Mark Wahlberg, który z aktora amatora szybo stał się prawdziwym profesjonalistą, z każdą kolejną rolą wspinając się ku warsztatowej perfekcji. Tutaj jako sierżant "hip hip kurwa hurrra" dodaje produkcji sporo pikanterii w postaci rubasznego humoru. Nie ma się jednako czemu dziwić, że aktorzy eksploatowani do granic na najwyższe obroty weszli, przecież nie byle kto za kamerą usiadł i chociaż jak wielu twierdzi sporo Inflitracji brakuje do legendarnych Chłopców z Ferajny, to ja dostrzegając pomiędzy oboma obrazami różnice w żadnym wypadku nie wahałbym się by podobną ocenę im wystawić. Zadowolenie z seansu bowiem było ogromne, zabawa przednia i łamigłówka wystarczająco wciągająca. Klasyczny w stylu Scorsese tu rządzi, z zakapiorskimi mordami, z zajebistymi dialogami, pyskówkami, mordobiciem, gdzie wbijane do przegrody nosy tryskają krwią. Gdzie intryga powoduje opad szczeny, a prowadzona w mistrzowskim stylu akcja trzyma w napięciu i kilka scen wchodzi z buta do klasyki kina. Co ja zresztą będę się tutaj dłużej produkował - jak ktoś się zawiódł to pewnie malkontenctwo ma w naturze, jak ktoś jeszcze nie widział to zapewne nie kochał za gówniarza zabawy w policjantów i złodziei. :)
piątek, 2 września 2016
Napalm Death - Utilitarian (2012)
Nie dziwi mnie, że dobra passa Napalm Death trwa, bo materiały studyjne cyklicznie fanom podsuwane trzymają od lat bardzo wysoki poziom, lub wzlatują nawet ponad to czego się od nich oczekuje. Utilitarian sprzed czterech lat jest tej tezy żywym dowodem przekonując nawet malkontentów, że wieloletnia obecność na scenie i funkcjonowanie w niszy z natury formalnie ograniczonej nie musi skazywać weterana na sentymentalne (czytaj bo świeżości brak) powielanie klasycznych rozwiązań sprzed dekady lub nawet dwóch. Napalm Death to zespół wyjątkowy z wielu powodów, których wymienianie w tym miejscu byłoby wyłącznie klonowaniem oczywistych i jednoznacznych opinii jakich w środowisku się dorobili. Zatem daruję sobie mnożenia komplementów, których bezsporną zasadność w pełni uznaję i napiszę tylko, iż Utilitarian oferuje wszystko to z czym ekipa Brytoli utożsamiana. Obłędną dynamikę i ciężar z brutalnym brzmieniem, punkową zadziorność, metalowe precyzyjne cięcia i noise'owy zgiełk, a ponadto urozmaicenie w postaci czystych i potężnych chóralnych zaśpiewów. Ich niewiele, lecz właśnie w tym zabiegu siła - w tym drobnym wybiegu tkwi spora atrakcja. Absolutnie nie zmienia ona charakteru kompozycji, jest jedynie skutecznym sposobem na ożywienie standardowej koegzystencji skrzeku Mitcha Harrisa z bulgotem Marka Greenwaya. To prawdziwie furiacki, zintensyfikowany pokaz siły weteranów, którzy nie bardzo chcą spuścić z tonu, dowodząc z przytupem, że zyskany szacunek jest czynnikiem zobowiązującym i skutecznie mobilizującym. Ale oni jak napisałem - są przecież wyjątkowi, stąd to mnie nie dziwi.
Subskrybuj:
Posty (Atom)