wtorek, 6 września 2016

Florence Foster Jenkins / Boska Florence (2016) - Stephen Frears




Maksymalnie treściwie będzie, koncentrując się na sile wyrazu seansu, w kilku, może kilkunastu zdaniach. :) Nie ma to nic wspólnego z jakością filmu, który by akurat nie zasługiwał na szczegółową analizę, żadna to moja nonszalancja czy lekceważenie tematu, wręcz przeciwnie! Będąc pod wrażeniem obrazu sygnowanego nazwiskiem Stephena Frearsa, pokieruję się przekonaniem, że pewne rzeczy, sytuacje czy stany, uczucia nie powinny być zbyt detalicznie opisywane, a miast się skupiać na poszukiwaniu odpowiednich określeń je wyrażających, trzeba się skoncentrować na ich przeżywaniu i odpowiednio wykorzystać energię jaką widzowi przekazują. Tutaj właśnie kryje się największy walor opowieści o Florence Foster Jenkins, że ta prosta historia, faktycznie to po prostu banalna w swojej istocie, została opowiedziana w tak uroczy sposób, że nawet zgorzkniali zrzędliwcy mnie podobni mogą po projekcji dostrzec w życiu niemal poetyckie piękno, zachwycić się sztuką bez jej wartościowania, oceniania i segregowania pokusić o rewizję dotychczasowych postaw. Nie ironizuję, słowo honoru, choć równie blisko tu szyderstwa, tak jak obrazy płynące z ekranu mogą powodować przekonanie o balansowaniu na granicy kiczu. To niewątpliwie sztuką zrobić piękny film, perfekcyjnie stylizowany, ocierając się o karykaturalność, lecz w żadnym kluczowym momencie nie przekraczając granicy śmieszności. Rozbawić do łez i za chwilę wzruszyć tak, że oczy znów się zaszklą. Udowodnić, że bycie szczęśliwym zależy od osobistej pogody ducha i oddania osób z najbliższego otoczenia, a życiowe spełnienie to realizacja własnych marzeń i ciepło wysyłane innym, które powraca. I nie ma to rzecz jasna nic wspólnego ze współczesnym coachingiem, który bardziej kiczowaty nawet od strojów madame Florence. Inaczej każdy własne granice przekraczać może, każdy śpiewać ma prawo i wyrażać własne refleksje w temacie filmu i muzyki. Jak jest wewnętrzna potrzeba to trzeba ją zaspokajać. :)

P.S. Meryl Streep jak zwykle olśniewająca, Hugh Grant wytworny, ale numer jeden to ten Simon Helberg, który z posługiwania się wyrazem twarzy robi prawdziwe arcydzieło. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj