wtorek, 13 września 2016

Nevermore - Enemies of Reality (2003)




Specyficzny to krążek, a dokładniej mówiąc tło i okoliczności w jakich powstawał i na rynku się pojawił. Bo jeśli mnie pamięć nie myli, oto zaledwie w chwilę po premierze oryginalnej wersji wydany został ten sam materiał w formie remastera (zdziwienie, prawda?). :) To jeszcze nic, wersja pierwotna w muzycznej prasie (tej rodzimej, bo zagranicznej nie monitorowałem) zebrała żarliwie entuzjastyczne opinie, a recenzje obfitowały w określenia w rodzaju: przemyślany, wciągający, intrygujący, fenomenalny, pełen dramaturgii i charyzmy, miażdżący i emocjonalny oraz tak finezyjne i brawurowe sformułowania jak; gdy słucham wacieją mi kolana czy być może najważniejsza płyta dekady. A w rzeczywistości to album zaledwie czterdziestominutowy, z brzmieniem (tu odpowiedź odnośnie remasteringu) pozbawionym przestrzeni Dead Heart in a Dead World czy masywnej produkcji This Godless Endeavor – w ogóle wyzutym z większości cech, które mogłyby u metalowego maniaka mocniejsze bicie serducha i tzw. gęsia skórkę wywołać. Dodatkowo same poniektóre kompozycje sprawiały wrażenie chaotycznych i porzuconych w trakcie rejestracji, a wokale chwilami wklejone od czapy. Jak doczytałem w kilku wywiadach z tego okresu, między wierszami rzecz jasna, atmosfera w zespole pomimo obowiązkowej, bo promocyjnej optymistycznej gadki nie była taka idealna. Coś było na rzeczy, przebąkiwało się później z perspektywy czasu, że Warrel z uzależnieniem się zmagał i nie potrafił odpowiedniego rytmu złapać, praca miała charakter mocno szarpany, a reszta składu pomimo wyrozumiałości w końcu traciła cierpliwość i na ostrzu noża sprawy stawiała. To by sporo tłumaczyło, jednak z drugiej mańki jak obecnie Enemies of Reality odsłuchuje, to te niby nieklejące się numery okazują się na tyle skomplikowane w formie, że dopiero intensywny przerób materiału umożliwia dostrzec ukryte w nich przebiegle zalety, a ich agresywny charakter pozwala uchwycić furię wywołaną zapewne nerwową sytuacją. Jakoś tak spostrzegam efekt finalny, jako wentyl, którym uszła cała frustracja i głęboka emocjonalność, szczególnie, gdy będąc bombardowanym zaciekle kanonadą Ambivalent, Create the Infinite, Seed Awakening, I Voyager czy wałkiem tytułowym i zrazu subtelną i epicka balladą w rodzaju Who Decides i Tomorrow Turned into Yesterday, to czuję to wrzenie i przelotny spokój po eksplozji. Wtedy otrzymuję łaskę zrozumienia i empatii, puzzle porozrzucane w nieładzie zaczynają się płynnie zazębiać i nawet specyficzne zawijasy wokalne odnajdują się precyzyjnie pomiędzy instrumentalną fakturą. A może to wszystko plotki, ewentualnie psikusy pamięci, sentyment i myślenie życzeniowe, a ja dałem się wkręcić i bzdury powypisywałem? Hmmm... to jest dobre pytanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj