piątek, 28 listopada 2014

A Walk Among the Tombstones / Krocząc wśród cieni (2014) - Scott Frank



Jakby to krótko slangiem podsumować i w wyraźnie szczeniackim przypływie ekscytacji werbalnie stan po seansie określić? :) Takie klasyczne hollywoodzkie kryminalne kino zdefiniować, co od początku wkręca, łapie za mordę, trzyma w uścisku i nie puszcza aż do finału. Jest mroczne i tajemnicze, dynamiczne i konkretne, bez ściemy i miałkiego filozofowania. Twarde, bezpośrednie, lecz nie prostackie, bez skomplikowanej psychologicznej gry czy sztucznej napinki. Jednak by nie popadać w skrajne zachwyty sporo w nim przerabianych od lat klisz w rodzaju uzależnienia od alkoholu, traumy co osobowość zmienia, głębokiej izolacji czy próby odbicia się od dna. Bo bohater to taki typowy przykład wszystkich cech, co mściciela konstytuują, takiego sprawiedliwego typa który sporo za uszami posiada ze słabościami walczy, a winy próbuje odkupić. Może to mój chwilowy (wiem to już z pewnością) nadmierny entuzjazm wywołany brakiem ostatnio tego rodzaju produkcji, która by usatysfakcjonowała. Może nad wyraz mocno cieszy, że Liam Neeson trafnie dobrał rolę i kreując twardziela w końcu nie wywołuje u mnie uśmieszku politowania. Tak, właśnie - jedno i drugie. :)

środa, 26 listopada 2014

Jack Strong (2014) - Władysław Pasikowski




Od mojego premierowego seansu z tą głośną produkcją Pasikowskiego sporo już czasu upłynęło, a ja zebrać się nie mogłem by swoje refleksje spisać. Czas zaczął zacierać wrażenia i zanim na dobre je wymazał zmotywowałem się w końcu do działania. Efekt poniżej – krótko, zwięźle i na temat, pomijając z premedytacją całą tą nonsensowną dyskusję zdrajca czy bohater. W tym miejscu o wartości przede wszystkim rozrywkowej kina sensacyjnego będzie, bez polityki o ile się uda. Pasikowski udowadnia, że w tej intensywnej niszy to on się kapitalnie porusza, chwyta nośny temat i hicior na amerykańską niemal modłę robi. On jak wino, im starszy tym lepszy, on posiada ten dar, który powoduje, że kino spod jego ręki to zawsze bardzo składnie skonstruowany potencjalny przebój. Wszystko co przed ekranem w napięciu widza utrzymać potrafi w dwóch godzinach projekcji najnowszej produkcji zawarł. Jest rzecz jasna w centrum bohater co ogólny podziw wzbudza, zaplątany w wir historii, sam przeciwko mocarstwu w akcie odwagi występujący. Heroiczny superbohater tyle, że pozbawiony nadludzkich mocy, a bardziej na sprycie czy szczęśliwym zrządzeniu losu bazujący. Tempo jest odpowiednie, znużenia oszczędza, klimat wciąga, bo PRL-owską rzeczywistość trafnie oddaje, emocje są autentyczne, a gra aktorska na wysokim poziomie. Szczególnie radzieccy towarzysze przekonująco lęk wzbudzają i w konfrontacji z ich amerykańskimi odpowiednikami wyraźne wrażenie żołnierzy imperium zła robią. Ogólnie cała paleta różnorodnych postaci wyrazista i indywidualne cechy bezpośrednio eksponująca. Bez zbędnych ceregieli, to po prostu profesjonalnie zrealizowany dramat szpiegowski, który wysoki poziom od startu osiąga i do końca utrzymuje, taki nasz odpowiednik Polowania na czerwony październik czy innych ekranizacji prozy Clancy’ego. W tym przypadku, jednak historia to nie owoc wyobraźni pisarza, a życiem spisane, autentyczne wydarzenia, fragmentarycznie tylko dla kinowego efektu podrasowane. Ich dramatyzm nie na potrzeby wrażenia literacko wykreowany, tylko realnymi historycznymi uwarunkowaniami podyktowany. Robi wrażenie, pasjonującą przygodę oferuje i udowadnia, że system nawet najbardziej represyjny paść może pod naporem działań niepokornych – żadnych tam twardzieli, tylko zwykłych ludzi z krwi i kości. Tekst okrojony mimo, że materiał do analizy obfity i wielopłaszczyznowy. Zwyczajnie nie chcę go analizować stricte dokumentalnie, bo ekspertem nie jestem i niepotrzebną irytację politykujących, wszechwiedzących bym wzbudził. Ekspertom swą niedostateczną wiedzą (przyznaje pokornie) bym powody do ewentualnych drwin dostarczył, a sam dyskomfort biczowany krytyką odczuwał. Po co mi to, szczególnie, że mimo wszystkich tych historyczno-dokumentalnych odniesień Pasikowski przede wszystkim konkretne kino sensacyjne zrobił, a nie jakiś szczególnie precyzyjny dokument. 

wtorek, 25 listopada 2014

Machine Head - Bloodstone & Diamonds (2014)




Będzie jednocześnie w miarę obiektywnie i do bólu subiektywnie, tak na dwa fronty – w dwóch odsłonach rzecz jasna. Perspektywa pierwsza, na Bloodstone & Diamonds zapisane klasyczne współczesne oblicze Machine Head, co znaczy, że jest pompatycznie, dynamicznie, agresywnie i mrocznie. Jest żywioł, są rozbuchane, pękate, niemal orkiestrowe aranżacje. Jest moc, względnie brutalne mięcho, ale i nieco kiczowata emocjonalność miałkiego sortu. Jest przebojowo, ale i galopada na starą thrashową modłę się zdarza, technicznie wymagająco, kompozytorsko z doświadczeniem, pomysłem i finezją. Dla oddanego fana bez wątpienia satysfakcjonujący lub nawet porywający to finalnie produkt, ale ja już fanem siebie nie spostrzegam, stąd teraz z drugiej perspektywy być musi. Niestety ludzkie sympatie bywają nietrwałe, kredyty zaufania się wyczerpują lub same fascynacje ulegają przeobrażeniom. To też się właśnie mnie ostatnio przydarzyło, choć proces ten miał charakter postępowy i ten dzisiejszy efekt nie jest wynikiem wyłącznie odsłuchu Bloodstone & Diamonds. Po ożywczym restarcie za sprawą Through the Ashes of Empire jeszcze The Blackening ten efekt świeżości utrzymał, ale już Unto the Locust oznaki zjadania własnego ogona dawał i finalnie z perspektywy kilku lat pomimo swojego profesjonalnego sznytu znudził zwyczajnie. Dodatkowo mój permanentny zjazd w stronę bardziej rockowego niźli metalowego muzycznego oblicza, nie ułatwił sprawy ekipie Robba Flynna. Już obecnie nie kręci mnie tak intensywnie stylistyka jaką Machine Head czy im podobne formacje firmują – drzewiej inaczej było to i moje spojrzenie oczywiście bardziej przychylne przez to być mogło. Pomimo jednak swoich powyższych doświadczeń i wątpliwości nie ma mowy bym napisał, że to przeciętna grupa, bo nie tylko za nimi zacna historia stoi, ale i współcześnie już od albumów kilku poziom wysoki utrzymują, ponad konkurencją dumnie się wznosząc. Za to ich szanuję i sentymentem będę nadal darzył, chociaż już tylko i wyłącznie incydentalnie po ich krążki zamierzam sięgać. 

P.S. Jedna jeszcze uwaga. To jakiś wyższy stopień megalomanii Flynna by na co by nie napisać thrashowy album ponad siedemdziesiąt minut muzyki ładować - co za dużo to i świnia nie zeżre jak klasyk mawiał. :)

niedziela, 23 listopada 2014

The Immigrant / Imigrantka (2013) - James Gray




To zagadka, skąd u mnie tyle samozaparcia by przez bite dwie godziny trwać przed ekranem i śledzić historię tak nijako opowiedzianą. Bo to problem był podstawowy, kiedy pomysł, który zapewne i potencjał posiadał został sprowadzony do poziomu miałkiego ckliwego romansidła. By oddać po części sprawiedliwość twórcom - zrealizowanego technicznie profesjonalnie, szczególnie spostrzegając przez pryzmat samego obrazu, scenografii, całego anturażu w kolorystyce czy formie niemal archaicznych fotografii. Zagranego równie sprawnie, a chwilami wręcz porywająco, ale gdy na ekranie Joaquin Phoenix i Jeremy Renner to lipy warsztatowej nie ma i kropka. Sama Cottilard też mimo wszystko plamy nie daje, choć płytka psychologicznie postać przez nią kreowana szans na błyśniecie nie dała. Jest dobre rzemiosło, lecz nic poza tym, bo scenariusz to pozbawiony prawdziwych emocji, kiczowaty gniot, w ogólnym rozrachunku i finalnym efekcie realizacyjnym. Poniekąd tylko ratowany nie w pełni skutecznie obrazem i aktorskim rzemiosłem - zdjęcia dały radę, obsada także, treść niestety nie. Spodziewałem się zdecydowanie więcej, a zostałem bezlitośnie wymęczony, znudzony i poirytowany, że tylko czas bezwartościowo tracę. Teraz już za nim porwę się na melodramat (nawet z taką obsadą) przemyślę tą decyzję JESZCZE bardziej starannie.


P.S. Pominąłem kwestię akcentu obcojęzycznych aktorów, gdy z polskim językiem próbują sobie radzić, bo i tak miałem sporo powodów do narzekania. ;)

piątek, 21 listopada 2014

A Most Wanted Man / Bardzo poszukiwany człowiek (2014) - Anton Corbijn




Tematyka już od lat aktualna, miast schodzić na plan dalszy ona niebezpodstawnie coraz bardziej trwoży opinię publiczną. Intensywność rozwoju radykalnych islamskich postaw coraz większym zagrożeniem już nie wyłącznie poza Europą, ale i w obrębie tych krajów, gdzie polityka względnie otwartych drzwi dla emigracji z bliskiego wschodu dziś zaczyna odbijać się czkawką. Nie ma co błaznować, udawać, że jakakolwiek pełna asymilacja w ramach państw laickich jest możliwa, kiedy mentalność muzułmanów niedojrzała, a postawy w większości roszczeniowe. Frustracja narasta, a wdzięczność za nowe życie w miarę bezpiecznych okolicznościach przegrywa z subiektywnym poczuciem odrzucenia czy odizolowania. Pojawiają się wtedy ci, co pranie mózgu zrobić skutecznie potrafią i dla własnych partykularnych interesów krew innych bez wahania przeleją. Walka trwa w najlepsze, w teatrze tych zmagań wielu bezimiennych bohaterów, a motywacje i pozorna przynależność do określonych barw nie zawsze taka oczywista. To już na tyle skomplikowane, że proste rozwiązania, szablonowe interpretacje wyjątkowo nietrafne. Kto wróg, kto przyjaciel niewielu jest w stanie odróżnić. Gdzieś tam poza zasięgiem są ci, co złem wcielonym mogą by nazywani, ci co zarówno tych sfrustrowanych jak i bezinteresownie szlachetnych wykorzystują. Z nimi główny bohater obrazu pośrednio rywalizuje, taki otyły przeciętniak, znaczy się typ mózgowca w nieatrakcyjnym ciele. Żaden spektakularny, pięknolicy, wyrzeźbiony na obraz Apolla, agent 007, tylko prawdziwy tajniak z krwi i kości, co swoje życie w pełni pracy zawodowej poświęca, a motywacją nie luksusowe fury i atrakcyjne babki, tylko pasja i rodzaj powołania. Bo ta robota jak obraz Corbija pozbawiona szałowych fajerwerków, które miejsca w rzeczywistości ustępują żmudnej, konsekwentnie prowadzonej pracy operacyjnej - z istotą głęboko zakamuflowaną pod grubą warstwą domysłów. Dzięki między innymi autorowi powieści na podstawie której A Most Wanted Man został kapitalnie przez Antona Corbija zrealizowany otrzymałem wyborne inteligentne kino z fascynującą tajemnicą, nieprzeszarżowaną psychologią i kluczowym wątkiem poddającym w wątpliwość pozorne osądy. Uczynić ten świat choć odrobinę bezpieczniejszym miejscem to sztuka nie lada trudna, szczególnie, że liczba graczy na planszy coraz większa, a ich i interesy osobiste/grupowe zawsze nadrzędne.

czwartek, 20 listopada 2014

Porcupine Tree - Deadwing (2005)




In Absentia mnie porwała, a Deadwing jako jej bezpośrednia kontynuacja przekonał, że ten romans progresywnej legendy z bardziej bezpośrednim rockowym, a nawet metalowym graniem to nie jedynie jednorazowy wyskok. Gdzieś tam można pospekulować, iż współpraca Wilsona z Akerfeldtem przy okazji albumów Opeth, także u lidera jeżozwierzy w postaci inspiracji się zmaterializowała. Rzecz jasna trudno na Deadwing odnaleźć wprost stosowane chwyty jakimi Akerfeldt na albumach swojej macierzystej formacji czaruje, bo ich tam po prostu nie ma. Chodzi jedynie o to, iż masywne riffowanie, przykładowo z Shallow i Open Car ma moc i kopa konkretnego daje. To jest energia, która sąsiadując z klasycznymi kompozycjami o rozbudowanej formule (Arriving Somewhere But Not Here, The Start of Something Beautiful) czy też subtelnymi balladami (Lazarus, Mellotron Scratch) pozwala wpuścić do muzyki Porcupinee Tree ogromną ilość świeżego powietrza – urozmaicając strukturę płyty. Oprócz znacznie większej intensywności na Deadwing istotną rolę odgrywają także barwny puls - praca basu obsługiwanego przez fantastycznego technicznie Colina Edwina czy perkusyjne pełne wyobraźni zagrania firmowane nazwiskiem Gavina Harrisona, wspomagane oryginalnym muśnięciem efektownej elektroniki spod paluchów Richarda Barbieri. Klasa najwyższa, kompetencje, umiejętności i wyobraźnia instrumentalistów niezwykła, a jej owocem album wręcz zjawiskowy. I chociaż nie jestem, ani tym bardziej do czasu tej przemiany nie byłem wyjątkowo oddanym fanem jeżozwierzy, to tandem In Absentia/Deadwing należy do najczęściej odtwarzanych albumów, kiedy muzyki obrazowej, ambitnej, ciepłej ale i niepozbawionej pazura potrzebuję. Współpraca dwóch nietuzinkowych artystów wielokierunkowe wyborne efekty inspiracyjne przyniosła.

środa, 19 listopada 2014

Układ zamknięty (2013) - Ryszard Bugajski




Autentyczne wydarzenia kontra polityczno-ideologiczne przekonania! Bo co tu ukrywać, kiedy mecenat Kasy Stefczyka pewną powziętą optykę też podpowiada. Pytanie zatem czy całej historii bliżej do istniejących realiów, czy może atrakcyjnego kina akcji? A może jedno i drugie, czyli rzeczywistość już bliźniacza pełnej wyobraźni filmowej estetyce. Tego niestety nie jestem w stanie zweryfikować, zatem spuszczę tu zasłonę milczenia. Towarzysz Kostrzewa robi co mu się żywnie podoba, swoim folwarkiem z rozmachem zarządza, interesy wespół z kolesiostwem kręci. Jego motywacją małostkowość, zemsta echem przeszłości żywiona, pospolita pazerność i jednocześnie absolutne poczucie bezkarności. Jego metodami szantaż, prowokacja, strach i ustawiczne wykorzystywanie zajmowanego stanowiska. Typowy karierowicz o korzeniach w poprzedniej nomenklaturze, produkt indoktrynacji poprzedniego ustroju – upaprany, umoczony w najgorszym paskudztwie. Stary wyga, cwaniak pod krawatem, na stanowisku – elyta jednym słowem! Nośny temat nie protestuję, ale wyjątkowe kino fabularne, to nie tylko i wyłącznie politycznie-ideologiczna interpretacja najbardziej szokujących faktów – to coś więcej, czego akurat tutaj mnie akurat wyraźnie zabrakło.

wtorek, 18 listopada 2014

Bogowie (2014) - Łukasz Palkowski




Niedzielne popołudnie i kino - rodzime kino, takie co poziom zdecydowanie trzyma i chociaż w żadnym stopniu ponad rzetelną podręcznikową formę nie wykracza, to równie głęboko porusza co rozrywki dostarcza. Trzyma w napięciu, zaciekawia, wkręca w historię i emocje nakręca, bo sama historia to materiał, który gdyby Palkowski raczył spieprzyć mdłą produkcją, sam by zasłużył na publiczną chłostę. Szczęśliwie jednak tej groźby unika i sprawnie oddaje zarówno szeroki wachlarz cech osobowości Religi, jak i nie cenzuruje tego co niestety konsekwencją bezgranicznego oddania lekarskiemu powołaniu w tym obłędnie dynamicznym pędzie pójścia na żywioł. Ucieczki w alkohol w chwilach frustracji i niepowodzeń, pochopnych decyzji, które popełnia i w miarę możliwości szybko je naprawia, przyznając się do błędów, zachowując wyraźną pokorę, jak i niemal całkowitego zaniedbania życia rodzinnego. I tutaj ten wątek odrobinę potraktowany marginalnie, choć nie mam podstaw by się zbyt mocno czepiać - takie założenie przedprodukcyjne w scenariuszu zawarte, by relacji rodzinnych przed szereg nie wyciągać, dać widzowi jasno do zrozumienia, że one istotne, lecz w obliczu celu działalności wiecznie zgarbionego Pana docenta świadomie zepchnięte na drugi plan. Bo Religa tutaj to niemal doktor Victor Frankenstein bez opamiętania pochłonięty ideą, człowiek którego czyny to esencja pasji i nieposkromionej determinacji, która najtrudniejsze przeszkody potrafi pokonać. Pozytywny wariat zmagający się z szarą i betonową w postawach rzeczywistością PRL-u, wspomagany grupą oddanych współpracowników dopełniających w pracy grupowej ten organizm ludzki cechami jakich szefowi brakowało. Bezcenny jest spokój i opanowanie Andrzeja Bochenka, precyzja działania i organizacji Mariana Zembali i tych licznych mniej lub bardziej anonimowych współtwórców dzieła, którego rzecz jasna on niepodważalnym ojcem. Autorytet niekwestionowany, którego charyzma zmieniła oblicze rodzimej kardiochirurgi, a inspiracja jakiej był źródłem, napędza jej rozwój do dziś nawet po jego śmierci. Może to nader odważna będzie teza, ale Bogowie powinni stać się lekturą obowiązkową dla dorastającej młodzieży, która karmiona ideami osiągnięcia sukcesu, zapomina niestety co jest najsilniejszą motywacją. Nie sukces liczony w przywilejach, władzy czy materialnych ekwiwalentach, ale w czystej pasji która w drodze do sukcesu nie pozwala zatracić ludzkich odruchów. Taką postawę swoimi czynami profesor Religa firmował, a Łukasz Palkowski decydując się ją w kinowej formie oddać, zrobił to z wyczuciem, szacunkiem i jasnym przesłaniem. Nie ma rzeczy niemożliwych, są jedynie te których osiągnięcie wymaga żelaznej konsekwencji.

P.S. Gdy usłyszałem, że w postać Zbigniewa Religii wciel się Tomasz Kot po prawdzie nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Dziś już nie przyjąłbym do wiadomości by mógł być to ktoś inny. Po kilkunastu minutach projekcji złapałem się na tym, że oglądam Religę grającego samego siebie - wybitna rola! Zgarbiona postura, jednoznacznie kojarzone atrybuty - obłędnie mocna kawa, wiecznie tlący się papieros i ta werbalna "kurwa". :)

poniedziałek, 17 listopada 2014

Alice in Chains - Facelift (1990)




Wielu widzi w Alice in Chains reprezentanta estetyki grungem nazywanej, ja natomiast za cholerę nie jestem w stanie w jednym worku pomieścić ich z takim głównym przedstawicielem nurtu za jakiego bez wątpienia Nirvana uznana. Bo tak jak Soundgarden w mym przekonaniu nigdy wiele wspólnego prócz koszul z flanelową stylistyką nie miał to podobnie rzecz się miała z Alicją. To jednako subiektywne spostrzeganie tego, co u schyłku lat osiemdziesiątych w światku rockowym się  budziło, a wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych rozlało na świat z mocą tsunami. Bo jak inaczej nazwać to szaleństwo jakie wokół grunge'u rozpętane, tą już obecnie trudną do zrozumienia miłość gówniarzy do rocka. Niewiarygodne z obecnej perspektywy trendziarskiej miałkości, że nastolatki mogły zamiast zblazowanej prostackiej negacji w poczuciu lanserskiej wyższości, poszukiwać inspiracji i kierunku dojrzewania w poetyckiej formule triumfu emocjonalnej wrażliwości nad fasadową pustką firmowych ciuchów. To mi się zdanie skleciło, jestem pod wrażeniem! :) Ja ten fenomen rozumiem, bo sam te czasy jako dojrzewający szczyl przeżywałem i wdzięczny jestem losowi, że dał mi możliwość czerpania wiedzy i życiowych doświadczeń od typów wrażliwych, poszukujących i przede wszystkich niezwykle inspirujących. To w dużej mierze ich zasługa, że prostactwa i buractwa wszelkiej maści się brzydzę, nie ważne w jakie markowe ciuchy by nie było odziane. Żadne białe koszule czy nadmuchane dresy mi osobowości nie spaczyły. Zamiłowanie do kultury, nie do ideologii mym drogowskazem! Dobra, starczy wątków osobistych, bo przede wszystkim o Facelift być miało i rzecz jasna już, natychmiast będzie. Kapitalny to debiut, na poziomie równym doświadczonych wymiataczy. Dwanaście zgrabnie skrojonych numerów, gdzie dominuje czerpanie z klasycznych rockowych rozwiązań wzbogaconych młodzieńczą pasja i werwą, wespół z luzem i specyficzną nonszalancją dających szansę na obcowanie z wyborną sztuką płynącą prosto z serducha, a nie motywowaną zyskiem w srebrnikach liczonym. Bo w tym graniu nie idzie o kasę, a o przełożenie emocjonalnej wrażliwości, codziennych obserwacji na dźwięki jednocześnie pozbawione banalności, ale i równie chwytliwe jak uduchowione. Gdzieś na pograniczu efektownej stadionowej maniery i introwertycznej emocjonalności. Bo taka mieszanka wybuchowa była następstwem konfrontacji różnorodnych osobowości grupę konstytuujących. Z naciskiem na nieodżałowanego Layne’a Staley’a, szalonego gwiazdora i przewrażliwionego, zagubionego dzieciaka w jednym oraz głównego kompozytora w osobie Jerry'ego Cantrella - takiego stonowanego, pochłoniętego pasją gry perfekcjonisty. Debiutem swoje istnienie zaznaczyli by chwilę później pozamiatać drugim krążkiem. Dirt wprowadził ich na salony i niestety odrobinę w głowach chyba pomieszał, ale o tym już kiedy czas będzie by spisać szersze o tym klejnocie refleksje.

sobota, 15 listopada 2014

Devil's Knot / Diabelska przełęcz (2013) - Atom Egoyan




Z wytężonej pracy masy osób powstał oto poprawny kryminał na podstawie autentycznych wydarzeń – ze zbrodnią, procesem i śledztwem w roli głównej, które to w konsekwencji w pełni jasnych wniosków nie przynosi. Taki niemal dokument przez aktorów zagrany, niewnoszący niczego do dotychczasowej wiedzy o tych makabrycznych wydarzeniach. Motywacja reżysera jest równie niejasna jak i sama prawda leżąca u podstaw tej tajemniczej historii, bo zrobił on film na suchych faktach, bez przesłania, z dystansem zbyt dużym i jedynie kilkoma incydentalnymi próbami subtelnego użycia sugestii w rodzaju zdjęcia Roberta Johnsona w biurze Rona Laxa, czy wybuchu emocji pomiędzy państwem Hobbs. Stąd wątpliwość po seansie we mnie pozostała, czy był sens w tak oczywisty sposób fabularyzowania tego, co w dwóch profesjonalnych dokumentach zostało wyczerpująco przedstawione. Nie mam zamiaru zatem nad tą produkcją się szerzej rozwodzić, napisze tylko, że to rzetelne lecz nazbyt rzemieślniczo zrealizowane kino i gdybym wcześniej historii dzieciaków z West Memphis nie znał znacznie mniej surowo efekt pracy bym ocenił.

P.S. Ciekawych odsyłam do Paradise Lost i West Of Memphis.

piątek, 14 listopada 2014

Child of God / Dziecię Boże (2013) - James Franco




Cormac McCarthy i wszystko jasne! Dla mnie na razie skojarzenia trzy, No Country for Old Man, Sunset Limited i The Road, czyli kapitalny fundament i równie wyborne ekranizacje jego prozy - prócz Drogi bo mnie szczerze rozczarowała, ale o tym szerzej napisze może przy innej okazji. W powyższych zaś dwóch zacnych przypadkach za efekt kinowy odpowiednio bracia Coen i Tommy Lee Jones odpowiadali, natomiast Dziecię Boże postanowił na ekran przenieść James Franco, a rezultat pomimo starań nie do końca przekonujący. Jak mam samą techniczną stronę produkcji ocenić to w zachwyty z pewnością nie będę wpadał, bo przed szereg Pan aktor/reżyser nie wychodzi. W surowy, oszczędny sposób narracje prowadzi, rozedrganą kamerą za bohaterem kroczy, pozostawiając sporo insynuacji i miejsca do spekulacji. Brakuje stopniowania napięcia, a wszystko jest tak dosłowne niczym stawiany w początkowej scenie przez typa, dzikusa kloc. I to by było na tyle, gdyby nie sama baza przez McCarthy’ego przygotowana, bo historia frustracji i obłędu bohatera zaiste niezwykle sugestywna, a postaci tło wypełniające obrazowo ukazujące głęboko zakorzenione w mentalności prowincjonalne buractwo. Jest typ psychicznie zwichrowany, wydarzeniami z przeszłości poturbowany, ale jest i cała galeria tych co w granicach „normalności” funkcjonując tak w rzeczywistości udowadniają swą bezgraniczną ignorancję i obłudę. Oni kołem zamachowym tego świata podłego, a raz wprawiony w ruch mechanizm samoczynnie ofiary generuje, które same w konsekwencji równych, czy większych okrucieństw się dopuszczają. To się tak kręci w nieprzerywalnym cyklu, bez szans na rozszczepienie tego związku. Pozostaje po seansie poczucie artystycznego niedosytu i emocjonalnej zawieruchy z pytaniem podstawowym - kogo powinniśmy czynić odpowiedzialnym za ten całościowy ludzki dramat? Ten film obejrzeć trzeba na ostrym wkurwie, przy sporym ciśnieniu rozgoryczenia jakie świętoszkowaci skurwiele swą bezgraniczną hipokryzją wywołują. Wtedy pojawi się pewnie szansa na odkrycie jego sedna.

P.S. Taki pojeb bohaterem, a ja trzymałem jego stronę – rozumiem, że to normalne? ;)

środa, 12 listopada 2014

End of Watch / Bogowie ulicy (2012) - David Ayer




Policyjna gwiazdorka z funkcjonariuszami ze sporym parciem na szkło w głównej roli. ;) Ale to ich metoda by codzienna zawodowa egzystencja pośród wszelkiej maści psycholi, narkomanów, alfonsów, pospolitych ulicznych gangsterów, takich mord zakapiorskich do czubków w konsekwencji nie zaprowadziła. By w najgorszym gównie się taplając, z dramatami wszelakimi mając do czynienia, ludzkie odruchy zachować i samemu zimnym, pozbawionym emocji skurwielem nie zostać. Nieszablonowa w konstrukcji, świeża narracyjnie, brawurowo odegrana i wypełniona sporą dawką refleksji produkcja nie do końca od lat mnie przekonującego twórcy takich obrazów jak Ciężkie czasy i Królowie ulicy. Dynamiczna z humorem i powagą jednocześnie kreślona, pełna ciętych dialogów i adrenaliny, mocna opowieść o lojalności, zaangażowaniu i życiu na krawędzi. Nazbyt przeładowana fajerwerkami, po części przewidywalna i finalnie tragicznie realistyczna. Nie mogli przecież tak bez konsekwencji wiecznie bawić się w superbohaterów!

poniedziałek, 10 listopada 2014

The Homesman / Eskorta (2014) - Tommy Lee Jones




To nie jest klasyczny western, bo nie ma tu szybkorękich rewolwerowców, efekciarskich konnych pościgów czy najogólniej rzecz biorąc całej tej kiczowatej zabawy w szeryfa i bandytów. :) Jest za to surowy klimat, intrygująca fabuła i detaliczna precyzja realizacji. Malownicze kadry, niczym najdoskonalsze kompozycje malarskie, wyraziste postaci i równie istotne co psychologiczny fundament, elementy dekoracyjne. A że ja ponad spektakularną widowiskowość stawiam to co pomiędzy wierszami poukrywane, to ten flegmatyczny dramat, pełen pauz i nostalgicznej aury, gdzie pozornie niewiele się dzieje tak bardzo mnie oczarował. Tutaj iluzorycznie rozmyte, lecz podświadomie wyraźnie odczuwane napięcie szarpie i na duszy szramy pozostawia. Pytanie o genezę obłędu szczególnie ważkie, gdy traumatyczne przeżycia z wyjątkową łatwością względnie trwałą psychiczną równowagę gwałtownie potrafią zaburzyć. Obłąkanie różne formy przybiera, a ich ofiary nie zawsze bezpośrednio w zachowaniu manifestują degradujące procesy w ich psychice zachodzące. Nikt się tego nie spodziewał, nigdy bym nie przypuszczał, tak nader często komentowane są tragiczne wydarzenia, których sprawcami i ofiarami niczym nie wyróżniający się zwykli ludzie. Ocena rzeczywistości często schematycznym rozumowaniem podyktowana, przez co jej wymiar wartościujący zwykle chybiony. To artystycznie zachwycający obraz, w który trzeba było się wgryźć i przetrawić starannie by w pełni docenić jego nietuzinkowe walory. Dostrzec subtelne metafory czy alegorie tkwiące przykładowo w samotnych domach pośrodku niczego. Zrozumieć oszczędne czy cierpkie relacje pomiędzy bohaterami w kontekście bezwzględnie wyjałowionej z ludzkich odruchów epoki i bezradność nielicznych tych co coś więcej ponad uczuciową fasadową teatralność prezentują. Ja nadal permanentnie to czynię, a ciągłe powracanie myślami do tej historii zapewne w przyszłości jej wartość jeszcze podniesie. Osadziła się w mej głowie i spokoju nie daje. Nietuzinkowe i tajemnicze przez co tak piękne na swój oryginalny sposób to kino. 

P.S. Smutne pierrotowskie spojrzenia Tommy Lee Jonesa - bezcenne!

niedziela, 9 listopada 2014

Opeth - Deliverance (2002) / Damnation (2003)




Taki pomysł ówcześnie gdzieś przed przełomem 2002 i 2003 roku Akerfeldt powziął, że skomponuje dwa albumy oparte na skrajnych elementach w muzyce Opeth funkcjonujących. Niczym ogień i woda różne, jaki i jednocześnie yin i yang się wzajemnie dopełniające. W najprostszym rozumieniu natury rzeczy, pierwszy będzie gwałtowny i ciężki, drugi natomiast miękki i subtelny. I co sobie zaplanował to zrealizował, a jaki efekt uzyskał to już kwestia indywidualnej oceny. W moim przekonaniu takie manwery oddzielające tkankę od kości często nie są do końca fortunne, bo fenomen i magia, czyli życie dźwięków zawarte przecież właśnie w tej koegzystencji. Pozbawianie kompozycji ich współpracy, to niczym zabieranie z doby nocy lub dnia, ciemności lub światła. Szczęśliwie zarówno Deliverance nie jest wyłącznie ciężki, gwałtowny, jak i Damnation pośród subtelnych, niemal semi-akustycznych rozwiązań ma w sobie sporo dynamiki. Dzięki temu oba albumy nie są jednowymiarowe, a kontakt z nimi nie wiąże się w żadnym przypadku z nudą. Faktem niezaprzeczalnym jest oczywiście, że są one od siebie zdecydowanie różne, bo na Damnation nie uświadczymy growlu, a na Deliverance nie ma miejsca na zbyt mięciutkie pitu pitu. ;) Będąc jednak w pełni uczciwym i precyzyjnym to Deliverance bliżej do klasycznych dokonań grupy, bo bardziej zróżnicowany z domieszką niewielką ale jednak tego pitu pitu i zwyczajnie taki, najprościej ujmując „opethowy”. Damnation zaś to pewna nowa jakość, gdzie ten pseudo akustyczny szlif w bliskim związku z art rockiem czy progresją w mniej skomplikowanym wydaniu się spotyka. Może to odrobinę zaskakujące biorąc pod uwagę, że jestem zwolennikiem stylu obecnie firmowanego na Heritage i Pale Communion ale częściej wracam do tego cięższego oblicza tandemu Deliverance/Damnation. Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, bo obydwa albumy darzę sympatią i jako pewien etap w rozwoju grupy szanuję.

P.S. Wątek osobisty jeszcze tak na marginesie, że Hope Leaves na moim weselu mi „orkiestra” zagrała, jako numer otwierający zabawę. Wyszło naprawdę bardzo dobrze, co pewnie zaskakujące, biorąc pod uwagę poziom tych, co na takich biesiadach muzykują. Po prostu trzeba było z odpowiednią pieczołowitością sobie grajków dobrać.

piątek, 7 listopada 2014

Good Night, and Good Luck (2005) - George Clooney




Szanowny czytelniku, jeżeli lubujesz się w kameralnym kinie, takim pozbawionym spektakularnej nawałnicy fajerwerków bez znaczenia, a przyjemność wolisz sączyć z ekranu, kiedy obraz podany ze smakiem i wyrafinowaniem, to natychmiast, jeżeli dotąd Good Night and Good Luck przegapiłeś, zaległość tą nadrabiaj. :) Zanurz się w klimatyczny społeczno-polityczny thriller, z wyborną ciepłą warstwą muzyczną i elegancko odtworzoną w czerni i bieli atmosferą epoki. Poczuj duszący zapach papierosowego dymu, smak wolno sączonej szkockiej w aurze intelektualnej dysputy. Obserwuj zakulisowe rozgrywki, związane z przełomowym momentem w historii amerykańskich mediów i tamtejszej klasy politycznej, bądź niemym świadkiem budowania zrębów współczesnej relacji pomiędzy tymi światami. Bo to pasjonujący obraz z mistrzowsko odegranymi rolami hollywoodzkiej czołówki i co dla mnie nie ukrywam najbardziej zaskakujące, błyskotliwie zaaranżowany pod kierunkiem George'a Clooney'a. Kolejny to aktor co zasiadając po latach po drugiej stronie kamery doświadczenie ze współpracy z największymi mistrzami reżyserii potrafił wykorzystać. W tym przypadku wyszło wyśmienicie!

czwartek, 6 listopada 2014

Hannah Arendt (2012) - Margarethe von Trotta




Nietypowo, bo od jednoznacznej bardzo wysokiej oceny rozpoczynam, gdyż ten dramat, bardziej traktatem filozoficzno-psychologicznym będący na określenie rewelacyjny według mojej opinii, bez wątpienia zasługujący. I chociaż przerabia wątek w miarę znany, żadnej nowej perspektywy historycznej nie wnosząc, to patrząc przede wszystkim poprzez przeanalizowane aspekty filozoficzne i psychologiczne, zaciekawia intensywnie. Rzucając w pewnym sensie światło nie tylko i wyłącznie na mechanizm, który moc sprawczą i bezrefleksyjność nazizmu wyjaśnia, ale także same ofiary holokaustu i ich bierność wobec tego zła piętnuje. To wyjątkowo interesujący obraz, z wybornym klimatem – nostalgiczny w treści, dramatyczny w fundamencie, o naukowym charakterze, którego zrozumienie zawdzięczać mogę częstemu użyciu przewijania, bo skomplikowane myśli i wywody będące produktem umysłu bohaterki wnikliwie trzeba było zgłębiać. Kontrowersyjna postawa Arendt, nader odważna kiedy niemal wszyscy wokół zamroczeni potrzebą zemsty zdrowy rozsądek i czysto psychologiczny ogląd sprawy gubią. Ona mimo tego dystans zachowuje, chociaż osobisty wątek biograficzny, z autopsji znane doświadczenie nazizmu, jej tego nie ułatwiają. Z perspektywy nauki postawy ocenia, porzucając emocje, które trafną percepcje zaburzają. Naraża się na niezrozumienie i szykany, znosząc je z klasą, własne logiczne wnioski uparcie prezentuje. Pytanie tylko, czy ogrom okrucieństwa jaki hitlerowskie Niemcy wyrządziły, nie usprawiedliwia czysto emocjonalnego osądu i instynktownej potrzeby zemsty, jednocześnie na margines naukową percepcję spychając?

P.S. Żydowska histeria – Polska histeria! Czy tylko ja widzę tu analogię, nie wyłącznie historyczną, a może przede wszystkim tą do współczesności się odnoszącą? Czy pochodzenie i narodowość, rozum i rozsądek muszą odbierać? Czy zachowując samokrytyczny sposób spostrzegania, obiektywne kryteria stosując, rezygnuję z bycia wartościowym synem swej ojczyzny? Cytując Arendt: „Przestając myśleć, prowadzić ten milczący, wewnętrzny dialog przestajesz być w stanie wnosić oceny moralne”! Tak wielu niestety wiedza z myśleniem się myli! :(

środa, 5 listopada 2014

Bloodbath - Nightmares Made Flesh (2004)




Na horyzoncie nareszcie czwórka, a ja o dwójce Bloodbath będę teraz pisał - kilka zdań skreślę, które z perspektywy kilkuletniego obcowania z materiałem na szybko sklecone. Jednocześnie rzecz jasna robiąc skok w przeszłość na wrażeniach z roku wydania albumu także po części formowane. :) Dwa fundamentalne fakty na początek, że na wokalu zabrakło Mikaela Akerfeldta, którego godnie zastąpił inny weteran i legenda w jednej osobie jakim Peter Tagtgren, oraz że drugie uderzenie przyniosło w obrębie tradycyjnego na szwedzką modłę rąbanego death metalu, może nie rewolucyjne ale istotne zmiany. Brzmienie uległo przeobrażeniu, bo po głębokiej wilgotnej piwnicy jaka na Resurrection Through Carnage dominowała, tutaj więcej siarki, co ogień roznieca dodano. Wiosła tną cięte, szorstkie riffy, sekcja dudni, pędzi, a Tagtgren zdziera gardło w swoim firmowym stylu. W jego głosie mniej zaflegmionego „barytonu” made in Akerfeldt, za to większy udział szorstkiego krzyku. Ta zmiana paszczy wespół z brzmieniowymi modyfikacjami wyraźnie piętno na odbiorze materiału odcisnęły. To już nie tylko ukłon w stronę legend grobowego bulgotu, ale i odważna, udana próba urozmaicenia proponowanego firmowego produktu. Jedynką w swoim czasie zainicjowali, bądź wstrzelili się z wyczuciem w trend zbudowany na resentymencie do klasycznego death metalu spod znaku trzech koron. Nightmares Made Flesh natomiast pokazał, że nie ugrzęźli w nostalgicznym kopiowaniu legend, ale poszli z impetem za ciosem z pełnym arsenałem nowych kombinacji - stosując tu terminologie pięściarską. ;) Swego czasu dostając krążek w swe łapska i dokonując pierwotnego odsłuchu, przyznam byłem zaskoczony, bo spodziewałem się jedynie udoskonalonej wersji debiutu, zamiast nowego otwarcia, które w ograniczonym stopniu na bazie jedynki skonstruowane. Chwilę zajęło zaprzyjaźnienie się z tą dynamiczną porcją mięcha, jednako gdy już je przetrawiłem, to przede wszystkim takie przykładowe petardy jak Outnumbering of the Day czy Feeding the Undead na lata swoje miejsce znalazły w death metalowym menu jakie sobie serwowałem. Ten album za cholerę nie stracił swoich walorów, a ja oczekuję, że nadchodzący Grand Morbid Funeral do tych moich faworytów będzie nawiązywał. Wiem po drodze był jeszcze The Fathomless Mastery ale jakoś do jego sterylnego "amerykańskiego" brzmienia nie mogę się przekonać. Szkoda, bo zawarte na nim kompozycje zasługiwały na bardziej skandynawską oprawę. O tym w szczegółach może jeszcze kiedyś, jak ON książę ciemności i wszelkich koszmarów władca da - znaczy łaskawie zezwoli. ;)

wtorek, 4 listopada 2014

Pulp Fiction (1994) - Quentin Tarantino




Co ja będę próbował oryginalnością błysnąć, maluczki jestem i tyle! Przy okazji jubileuszu, klęknę więc przed obliczem tej filmowej ikony i jednym tchem z pokorą i szacunkiem wymienię chociaż część jej wyjątkowych walorów. :) Ezekiel 25-17, przypadkowy strzał w wozie bo wyboje były, hash bary i soczysty whopper, masaż stóp, a intymne lizanko, konkurs taneczny, Marsellus Wallace i czarnuchy, Jimmy i żona w typie histerycznym, monolog Vincenta przed lustrem o moralności i lojalności, Wolfe który rozwiązuje problemy, Zed i jego hobby, Pokrak słodziutki, Butch i rurka z kremem, adrenalina w serducho, zblazowany Lance i żona księżniczka piercingu jak i historia z zegarkiem w dupie. Mało? To trzeba jeszcze zaznaczyć, że genialnie skonstruowane postaci i błyskotliwe dialogi wsparte niezwykle inteligentnie autorsko modelowaną formą, muzyką porywającą i aktorskim kunsztem. Wielopłaszczyznowy majstersztyk, z atrakcyjną fasadą i głębokim tłem do interpretacyjnego teoretyzowania. Z detaliczną precyzją i niczym nie ograniczoną twórczą inwencją, mrugnięciem okiem i śmiertelną powagą w jednym. Bo to opus magnum mistrza Tarantino, crème de la crème w jego bogatej filmografii. Coś tak wyjątkowego, że dech zapiera i w fotel wgniata, kultem niemal natychmiast zostaje otoczone i w popkulturę wrasta. Te korzenie dwadzieścia lat temu bardzo głęboko zostały zapuszczone i nie ma bata, na dekady stały się wzorcem doskonałości. Przesadzam? Za kolejne dwadzieścia lat mi rację przyznacie – nie ma w historii ambitnego kina bardziej rozpoznawalnego obrazu! Idealny przykład jak pogodzić sukces komercyjny z tym artystycznym. Z bezkształtnej masy porządek rzeczy zrodzony, gdzie jego moc sprawcza? Zbieg okoliczności, los ślepy, przeznaczenie czy plan Boży tym wszystkim kieruje? To tak na koniec tytułem analizy treści i źródła geniuszu Tarantino.

poniedziałek, 3 listopada 2014

Acid Drinkers - Verses of Steel (2008)




Zaskoczenie to mało, bo premierowo zapuszczając Verses of Steel niemal pod siebie z wrażenia zrobiłem! Nareszcie kwasożłopy materiał na światowym poziomie spłodzili, pomyślałem sobie. Niby z tym charakterystycznym dla nich feelingiem, a jednak tak cholernie różny od wszelkich wcześniejszych prób, czy to bycia jajcarskimi, trendziarskimi, ambitnymi czy najbardziej klasycznymi z klasycznych. Nowa to jakość z tradycyjnych składników uważona, intensywny napar woniący jabcokowym kwasem, ale o mocy przewyższającej potencjał wszystkich dotychczasowych, bo z taką wyobraźnią zaaranżowany i takim pierdolnięciem zagrany, że kapcie spadają. Otwarcie tego mózgojeba naraża delikwenta na kontakt z takimi bezpośrednimi petardami jak (że tylko kilka wymienię by sztucznie tekstu nie rozwlekać) In a Black Sail Wrapped, Swallow the Needle, surowymi i kombinowanymi jednocześnie Meltdown of Sanctity czy Red Shining Fur. Od nich w bani się kotłuje, zawroty łba bonusowo dostaje, a mimo to energii amatorowi trunku na bazie siarki zamiast ubywać to wbrew naturze przybywa. To właśnie tajemnica stalowych wersetów, że materiał ten dosłownie eksploduje, a podmuch ognisty nim zainicjowany zmiata wszystko wokół. Będę ja uparcie tezę promował, że architektem tej jakościowej przemiany Aleksander Mendyk, a jego nagły zgon, zgonem szans na powtórzenie takiego materiału. Jak przy okazji refleksji wokół La Part Du Diable czy 25 Cents For a Riff pisałem – nie sięgnęli na tych krążkach nawet połowicznie poziomu Verses, a ja nie mam już złudzeń, że kiedyś znów zmoczę się z podniecenia, premierowy materiał Acid Drinkers przesłuchując. Chcę się kurwa MYLIĆ!

P.S. We Died Before We Start to Live – jak to proroczo obecnie zabrzmiało.

Drukuj