poniedziałek, 17 listopada 2014

Alice in Chains - Facelift (1990)




Wielu widzi w Alice in Chains reprezentanta estetyki grungem nazywanej, ja natomiast za cholerę nie jestem w stanie w jednym worku pomieścić ich z takim głównym przedstawicielem nurtu za jakiego bez wątpienia Nirvana uznana. Bo tak jak Soundgarden w mym przekonaniu nigdy wiele wspólnego prócz koszul z flanelową stylistyką nie miał to podobnie rzecz się miała z Alicją. To jednako subiektywne spostrzeganie tego, co u schyłku lat osiemdziesiątych w światku rockowym się  budziło, a wraz z początkiem lat dziewięćdziesiątych rozlało na świat z mocą tsunami. Bo jak inaczej nazwać to szaleństwo jakie wokół grunge'u rozpętane, tą już obecnie trudną do zrozumienia miłość gówniarzy do rocka. Niewiarygodne z obecnej perspektywy trendziarskiej miałkości, że nastolatki mogły zamiast zblazowanej prostackiej negacji w poczuciu lanserskiej wyższości, poszukiwać inspiracji i kierunku dojrzewania w poetyckiej formule triumfu emocjonalnej wrażliwości nad fasadową pustką firmowych ciuchów. To mi się zdanie skleciło, jestem pod wrażeniem! :) Ja ten fenomen rozumiem, bo sam te czasy jako dojrzewający szczyl przeżywałem i wdzięczny jestem losowi, że dał mi możliwość czerpania wiedzy i życiowych doświadczeń od typów wrażliwych, poszukujących i przede wszystkich niezwykle inspirujących. To w dużej mierze ich zasługa, że prostactwa i buractwa wszelkiej maści się brzydzę, nie ważne w jakie markowe ciuchy by nie było odziane. Żadne białe koszule czy nadmuchane dresy mi osobowości nie spaczyły. Zamiłowanie do kultury, nie do ideologii mym drogowskazem! Dobra, starczy wątków osobistych, bo przede wszystkim o Facelift być miało i rzecz jasna już, natychmiast będzie. Kapitalny to debiut, na poziomie równym doświadczonych wymiataczy. Dwanaście zgrabnie skrojonych numerów, gdzie dominuje czerpanie z klasycznych rockowych rozwiązań wzbogaconych młodzieńczą pasja i werwą, wespół z luzem i specyficzną nonszalancją dających szansę na obcowanie z wyborną sztuką płynącą prosto z serducha, a nie motywowaną zyskiem w srebrnikach liczonym. Bo w tym graniu nie idzie o kasę, a o przełożenie emocjonalnej wrażliwości, codziennych obserwacji na dźwięki jednocześnie pozbawione banalności, ale i równie chwytliwe jak uduchowione. Gdzieś na pograniczu efektownej stadionowej maniery i introwertycznej emocjonalności. Bo taka mieszanka wybuchowa była następstwem konfrontacji różnorodnych osobowości grupę konstytuujących. Z naciskiem na nieodżałowanego Layne’a Staley’a, szalonego gwiazdora i przewrażliwionego, zagubionego dzieciaka w jednym oraz głównego kompozytora w osobie Jerry'ego Cantrella - takiego stonowanego, pochłoniętego pasją gry perfekcjonisty. Debiutem swoje istnienie zaznaczyli by chwilę później pozamiatać drugim krążkiem. Dirt wprowadził ich na salony i niestety odrobinę w głowach chyba pomieszał, ale o tym już kiedy czas będzie by spisać szersze o tym klejnocie refleksje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj