niedziela, 9 listopada 2014

Opeth - Deliverance (2002) / Damnation (2003)




Taki pomysł ówcześnie gdzieś przed przełomem 2002 i 2003 roku Akerfeldt powziął, że skomponuje dwa albumy oparte na skrajnych elementach w muzyce Opeth funkcjonujących. Niczym ogień i woda różne, jaki i jednocześnie yin i yang się wzajemnie dopełniające. W najprostszym rozumieniu natury rzeczy, pierwszy będzie gwałtowny i ciężki, drugi natomiast miękki i subtelny. I co sobie zaplanował to zrealizował, a jaki efekt uzyskał to już kwestia indywidualnej oceny. W moim przekonaniu takie manwery oddzielające tkankę od kości często nie są do końca fortunne, bo fenomen i magia, czyli życie dźwięków zawarte przecież właśnie w tej koegzystencji. Pozbawianie kompozycji ich współpracy, to niczym zabieranie z doby nocy lub dnia, ciemności lub światła. Szczęśliwie zarówno Deliverance nie jest wyłącznie ciężki, gwałtowny, jak i Damnation pośród subtelnych, niemal semi-akustycznych rozwiązań ma w sobie sporo dynamiki. Dzięki temu oba albumy nie są jednowymiarowe, a kontakt z nimi nie wiąże się w żadnym przypadku z nudą. Faktem niezaprzeczalnym jest oczywiście, że są one od siebie zdecydowanie różne, bo na Damnation nie uświadczymy growlu, a na Deliverance nie ma miejsca na zbyt mięciutkie pitu pitu. ;) Będąc jednak w pełni uczciwym i precyzyjnym to Deliverance bliżej do klasycznych dokonań grupy, bo bardziej zróżnicowany z domieszką niewielką ale jednak tego pitu pitu i zwyczajnie taki, najprościej ujmując „opethowy”. Damnation zaś to pewna nowa jakość, gdzie ten pseudo akustyczny szlif w bliskim związku z art rockiem czy progresją w mniej skomplikowanym wydaniu się spotyka. Może to odrobinę zaskakujące biorąc pod uwagę, że jestem zwolennikiem stylu obecnie firmowanego na Heritage i Pale Communion ale częściej wracam do tego cięższego oblicza tandemu Deliverance/Damnation. Nie mam pojęcia czym to jest spowodowane, bo obydwa albumy darzę sympatią i jako pewien etap w rozwoju grupy szanuję.

P.S. Wątek osobisty jeszcze tak na marginesie, że Hope Leaves na moim weselu mi „orkiestra” zagrała, jako numer otwierający zabawę. Wyszło naprawdę bardzo dobrze, co pewnie zaskakujące, biorąc pod uwagę poziom tych, co na takich biesiadach muzykują. Po prostu trzeba było z odpowiednią pieczołowitością sobie grajków dobrać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Drukuj