sobota, 31 sierpnia 2013

Volbeat - The Strength / The Sound / The Songs (2005) / Rock the Rebel / Metal the Devil (2007) / Guitar Gangsters & Cadillac Blood (2008) / Beyond Hell / Above Heaven (2010)




Przy okazji nowego krążka duńskich miłośników zmetalizowanego rockabilly, postanowiłem zwięźle ich dorobek spisać, udając się w krótką podróż obrazującą moje z nimi relacje. A zaczęło się wszystko w 2007-ym roku na miesiąc przed przyjściem na świat córy mojej, w okresie naznaczonym nie wyłącznie radością z tym wydarzeniem związaną, gdyż tragedia w środowisku mi bliskim silnie naznaczyła z tamtego czasu wspomnienia. To niezwykłe jak muzyka przyciąga echa przeszłości, jak silnie wiąże się z istotnymi zdarzeniami. I pomimo, iż dźwięki Volbeat do ponuro-depresyjnych nie należące, intensywnie wbiły się podświadomie w obrazy dramatyczne jakie pośrednim mi udziałem. Złość we mnie wzbiera na myśl jak łatwo gaśnie ludzkie życie, jak detale mogą wpływać na losy człowieka i jego otoczenia. Truizmem oczywistym, że póki mamy szanse by z niego korzystać, robić to powinniśmy stąpając po wątłej granicy między spełnieniem, a odpowiedzialnością, poczuciem bezpieczeństwa, a ryzykiem. Kur** takie życie! Rock the Rebel/Metal the Devil tym dziewiczym albumem w przyjaźni z Volbeat był się stał. Wtedy to ta na wskroś oryginalna mieszanka wkręciła mnie w tryby swoje intensywnie, słuchałem jej niemal w zapętleniu, szczególnie kiedy autem podróżowałem. Piękne to bezpretensjonalne wbicie się w konwencje kiczowatą było, szczególnie iż te zaśpiewy Poulsena manierą króla rocka przesiąknięte, stąd elvisowe skojarzenia z uginaniem zgrabnych kolanek płci pięknej. I taka to w ogólności muza jest - imprezowa, skoczna, czasem bardziej chropowata innym razem o balladowym zacięciu czy niemal popowej melodyce. Fajna zwyczajnie - takie tu określenie najcelniejsze się wydaje. Zachęcony do zabawy z duńskim akompaniamentem sięgnąłem po wcześniejszy krążek jakim The Strength/The Sound/The Songs z 2005-ego roku, gdzie więcej zadziornej często nawet thrashowej zadymy było - znaczy się mniej presleyowego pudru i brylantyny, a przewaga skóry i ćwieków. Jedyny problem z płytką tą to produkcja sucha do rozwiązań z lat 80-tych nawiązująca, a że ja takiego bzycząco-trzeszczącego soundu nie jestem amatorem, to też przeszkadza mi ta subiektywnie postrzegana wada w najwyższej ocenie albumu. Pomimo tego w stanie jestem docenić same kompozycje, bardzo udanie eksploatujące ciekawe, często ugorem współcześnie leżące obszary, a taki Pool of Booze, Booze, Booza z kapitalnie klimat oddającym klipem, to alternatywy hicior niezaprzeczalnie. Było wstecz, teraz w przód wyrywam, a tam będący pójściem za ciosem już w 2008 roku Guitar Gangsters & Cadillac Blood. Krążek w którym wszelkie odpryski i zadziory ciężkiej wagi jakie jeszcze na dwójce z jedynki sporadycznie egzystowały zanikły, miejsca ustępując połyskującej rockowej estetyce dając nadal finalnie atrakcyjny efekt. Tamtego czasu także korzystając z okazji na gig Duńczyków do Grodu Kraka z małżonką się wybrałem i świetnie spędzony czas to się okazał. Koncert żywiołowy z ekstra kontaktem z publicznością, bez napinki czy pozerki. Soczysty gitarowy wygar z przebojowymi, chóralnie śpiewanymi refrenami, nie tylko dla ozdoby butelkami Jack'a Daniels'a na scenie, zadowolonymi widzami i uśmiechniętymi muzykami. Taka esencja dobrej zabawy, przekrój wiekowy spory gromadzącej, bo i z brzuchami wielkimi weteranów koncertowych jak i z rodzicami dziesięciolatków można było spotkać. Ogólnie wspomnienia bardzo na tak! Z obowiązku wspomnę jeszcze o Beyond Hell / Above Heaven, który w dobrych sklepach muzycznych pojawił się w 2010-ym efekt robiąc podobny do tegorocznego Volbeat produktu - udany on ale już odrobinę zmęczeniem stylistycznym dotknięty. A co później już miejsce miało, skreśliłem przy okazji Outlaw Gentlemen & Shady Ladies, teraz tylko zamykająca po trochu smutna refleksja. Dzisiaj grupa to już w światku rockowym gwiazda, pozwalająca sobie na wybrzydzanie w ofertach koncertowych oraz epizody jak z tegorocznego Metal Festu gdzie headlinerem drugiego bodajże dnia być miała, a nie wystąpiła bo ich poczucie bezpieczeństwa w subiektywnym mniemaniu na scenie było zachwiane. Nie wiem jak sprawy zakulisowo się miały, jednak żadna inna formacja z tego co wiem podobnych obaw nie zgłosiła co świadczy już odrobinę o gwiazdorskim syndromie u tych Panów.

P.S. Wspomnę tylko, iż ani ekipie Down, Satyricon czy Entombed, ani żadnej innej gwałt soniczny czyniącej podczas Metal Festu na łby nic nie spadło - widać nad nimi wszechmogący czuwał.

Volbeat - Outlaw Gentlemen & Shady Ladies (2013)




Taka sytuacja - piąta już propozycja Volbeat w zasadzie nic w charakterystycznej już stylistyce grupy nie zmienia. Fakt gościnny udział przykładowo Diamentowego Króla dosyć znacznie naznacza kawałek z jego wokalami, jednako takich zabiegów ekipa Michaela Poulsena przy okazji wcześniejszych płyt także nie unikała. To po prostu kolejny skoczny, przebojowy kawał niezwykle nośnego rock'n'rolla z potężnym wokalem i gitarowymi fajerwerkami. Niestety ta sama potrawa na moim talerzu wylądowała i choć za każdym razem bardziej profesjonalnie podana, pomimo tego jej smak niezmienny. Fajnie czasem do niej powrócić niemal jak do smaków z dzieciństwa, one sentymentalną nutkę poruszają niemniej nie inspirują, nie pobudzają zmysłów do odkrywczych działań, nie intrygują. Dają wyłącznie poczucie satysfakcji i dobrej zabawy dostarczają. Taki właśnie ten Outlaw Gentlemen & Shady Ladies - można sobie ponucić w dobrym towarzystwie, poskakać, nóżką potupać, powiosłować na powietrznej gitarze jednak nic poza tym!

P.S. Z kronikarskiego obowiązku donoszę, że gitarowej biegłości od tego roku na stałe, wtajemniczonym z pewnością znany Rob Caggiano użycza - taka jego volta!

wtorek, 27 sierpnia 2013

Black Label Society - Mafia (2005)




Czas nadszedł by podzielić się opinią o tym legendarnego Zakka Wylde'a wytopie. Buczy, dudni, kąsa, w popisową manierę się wbija, parska, czasem wzdycha, nawet szlocha, taka to doskonale skondensowana esencja dobrego ciężkiego rocka, kołyszącym groovem i kurzem amerykańskiego południa przesiąknięta. Brodacza skrzekliwie zaciągający wokal ani mierzi, ani olśniewa - idealnie w konwencji, wśród instrumentalnej masy funkcjonuje. Z powodzeniem całościowo ta machina prowadzi mnie po rytmicznych zakrętach i gitarowych wywijasach. Riffowa marka Zakka oczywista i pełno w niej tych charakterystycznych pisków i zgrzytów. Tam gdzie kopać zady ma, tam skutecznie je obija, gdzie natomiast łzę z wnętrza twardziela  ma wydobyć, z równą konsekwencją to czyni. Wysoce przyjemne z grubiańskiej jak i tej wrażliwej strony obcowanie z Mafią, jak w kinowych wersjach włoskiej rodziny, gdzie brutalność i bezwzględność z ciepłem i przywiązaniem do najbliższych koegzystuje. Zaiste istotą funkcjonowania tej ekipy fani się wydają, rozpieszczani szeroką gamą merchandise'u, we wdzięczności i oddaniu grubą gotówką formacji wsparcia udzielają, także koncertowe sale wypełniając po brzegi. Wiem ja co mówię z autopsji, zdarzyło mi się w jednym z takich rytuałów uczestniczyć. ON w centrum i mafia wokół!

P.S. Za oddanie hołdu Dimebagowi osobny szacunek!

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Pearl Jam - Ten (1991)




Przyznaje szczerze, iż jedynka ekipy Eddie'go Veddera po autentycznym przez lat kilka w niej się zatraceniu przez spory okres późniejszy nie pojawiała się albo wcale, albo też z rzadka bardzo gościła w moim odtwarzaczu. I niezrozumiałe to dzisiaj dla mnie, gdyż odnowiwszy czas jakiś temu głęboki z Ten związek uczuciowy, w przekonaniu moim stanowi on jeden z najwybitniejszych krążków w historii rocka. Jedenaście niewątpliwych przebojów, klimat początku lat dziewięćdziesiątych perfekcyjnie oddających, pełnych emocjonalnej ekspresji raz łkającego innym razem wyrywającego z trzewi głębokie tony Veddera. Album płynie niczym malownicza rzeka, raz wartko innym razem leniwie, zawsze jednak pozostawiając ślad wyraźny w duszach tych co na przygodę tą intensywną się zdecydowali. Skondensowany to w ponad pięćdziesięciu minutach manifest pokolenia, które to pokolenie łącząc w estetyce dźwiękowej wpływy klasycznego rocka z lat siedemdziesiątych z energią i żywiołowością punku oraz echami twórczej progresji i art rocka, tworzyło znienawidzony przez thrashowe środowisko flanelowy grunge. I chociaż motoryczne patatajki i perkusyjne kanonady thrashowe szanuje, a kilka tej rewolucji muzycznej wytopy wręcz wielbię, nigdy zgonu konwencji tej nie wiązałem z modą na grunge. Bardziej skłonny osobiście byłem/jestem zmarginalizowanie jego roli na karby naturalnego zmęczenia materiału złożyć niż przypisywać działalności takich formacji jak Soundgarden, Alice in Chains, Nirvany czy właśnie Pearl Jam.  Zmieniły się czasy, surowa estetyka pokolenia siarczystego wygaru nie wystarczała już do wyrażenia psychiki ówczesnych smarkaczy i tak w miejsce bezpośredniego wyszczekania niezgody, szokowania lekceważeniem norm, wdarły się zdecydowanie bardziej subtelne w poetyckim swoim wymiarze dźwięki Pearl Jam i im podobnych. W tym jednak oryginalność i magnetyzm twórców Ten, iż charakterystyczna śpiewna niezwykle wokalna maniera introwertycznego ich wokalisty wymusiła w sposób naturalny w kompozycjach szlif o niemal balladowo-folkowej aurze. Dzięki niemu mam przyjemność kosztować takich perełek jak Black, Jeremy, Garden, Release czy Oceans. Absolutnych majstersztyków młodzieńczej niewinności i naiwności, wiary w możliwość zmiany tego cynicznego świata, poruszających intensywnie hymnów stworzonych dzięki niepowstrzymanej energii kreacji. I patrze sobie teraz na współczesną młodzieżową kulturę popularną i dreszcz niepokoju prawdziwy mnie przeszywa, gdyż ocenie mojej coraz bliżej starców jeszcze niedawno znienawidzonej gadce, że dzisiejsza młodzież już niewiele warta. Trudno bowiem nie ulec wrażeniu, iż bunt w popkulturze obecnej to tylko i wyłącznie kontestacja bez jakiejkolwiek pozytywnej alternatywy, takiej o konstruktywnym przesłaniu - budować lepsze jutro nie pomagająca, tylko skomleć potrafiąca na psychoterapeutycznej kozetce lub niszczyć w bezwartościowym szale. Albo taka autentyczna rzeczywistość albo przemyślenia moje zwyczajnie naftaliną śmierdzieć zaczynają! :)

P.S. Wiem - na szczęście nie tylko popkulturą dzisiejsze małolaty żyją, underground więcej pozytywnej energii ma do zaoferowania.

niedziela, 25 sierpnia 2013

Into the Wild / Wszystko za życie (2007) - Sean Penn




Jeżeli Sean Penn taki poziom w przyszłości utrzyma, to bez wątpienia miejsce wśród najwybitniejszych twórców kina ma gwarantowane. Niczym Clint Eastwood ścieżką równoległą aktorską i reżyserską z powodzeniem może podążać, budując przez lata imponujący dorobek. Przełom zdaniem moim dla Penna węszę w tym obrazie, taki co na salony reżyserskie go wprowadzi, nie ma takiej możliwości by bez echa jakiegokolwiek ta ekscytująca ballada przeszła. A jeżeli taki jej los będzie to albo promocja marna, albo gusta współczesnego widza już maksymalnie kiczem spowite. Ten obraz istotą kina przesiąknięty, ekscytująca przygoda tu osią wokół której wielopoziomowa emocjonalna mozaika układana. Tło przepięknymi pejzażami utkane, z folkową oprawą muzyczną legendarnego dla pokolenia mojego Eddie'go Veddera. Ono szlachetną przestrzenią do poetyckiej opowieści o życiu, starcie w dorosłość z pokaźnym bagażem błędów świata dorosłych. Naiwność bohatera wyłącznie w linii prostej pochodząca z chęci wyrwania się ze schematu jakim karmiony. Takim życiem w dostatku materialnym i nędzy uczuciowej jednocześnie, jaką fasadowo szczęśliwi rodzice mu kreowali, trafnie ujętym przez narrację prowadzącą siostrę Chrisa w przejmującym stwierdzeniu "... kłamstwa mogą poharatać dziecięcą psychikę o którą potem sami się pokaleczą." I tutaj rewers tej historii w osobach rodziców i ich dramacie zakończonym prawdopodobnie najbardziej wzruszającą sceną jaką na ekranie udało mi się zobaczyć - kolacja na trzy nakrycia i człowieka odpornego bezradność, by nie burzyć emocjonalnej uczty tym co jeszcze filmu nie widzieli. Imponująca to dla oczu i ducha w retrospekcyjnej formie zamknięta autentyczna opowieść o odkrywaniu fundamentalnych mądrości życiowych, malownicza historia ale i spóźniona lekcja pokory wobec natury - intensywna, bogata w doświadczenia. Wyjątkowo poruszająco głębokie to przeżycie!

sobota, 24 sierpnia 2013

Raging Bull / Wściekły byk (1980) - Martin Scorsese




Czernią i bielą Scorsese namalował historie niepokornego Jake'a La Motty, swoim oryginalnym stylem perfekcyjnie zobrazował klimat ulic i emigranckiej społeczności. Rozchwiana emocjonalnie osobowość bohatera została mistrzowsko ujęta w oscarowej kreacji Roberta De Niro, w towarzystwie między innymi równie esencjonalnej aktorskiej maestrii Joe Pescie'go. Idealna symbioza obrazu i treści, wybornej reżyserskiej maestrii i aktorskiej sztuki. Chemia zaklęta we współpracy powyższej trójki iście godna podziwu - jakie to szczęście, że kilkukrotnie w przyszłości jeszcze kontynuowana. Smakuje tą wykwintną potrawę od lat i ciągle czerpie z tego rytuału przyjemność, a w zasięgu ręki zawsze pozostają Chłopcy z Ferajny i Kasyno. Dziękuje opatrzności za Martina Scorsese! 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Seven / Siedem (1995) - David Fincher




Siedem grzechów, siedem dni - dwie godziny zagryzania pazurów w fotelu. Kawał to historii kina dla mnie, szczególnie że dla mrocznej nastoletniej duszy, ten surowy ciężki jak diabli thriller zaiste intrygującym przeżyciem był. Wszystko tu wtłoczone bezbłędnie w punkt, że siedem głównych walorów siódemki wyliczę! Raz! Napięcie permanentne - główny walor kapitalnego, wzorcowego kryminału/thrillera, nie wyłącznie do samego pozornie kluczowego śledztwa się odnoszące. Ono w samych bohaterach, ich osobowościach, psychice bólem przesiąkniętej ukryte. Dwa! Scenariusz nieszablonowy, zagadka wciągająca, zaskakująca w przebiegu, odkrywana stopniowo i kulminacją opad szczęki powodująca - pełna detalicznej szczegółowości. Trzy! Klimat  mrokiem, duszną atmosferą przytłaczający, istotną rolą deszczu zmywającego brud i brutalność otoczenia chłoszczący. Cztery! Aktorski kunszt weterana Morgana Freemana doskonale doświadczeniem i dojrzałością zawodową Kevina Spacey i świeżością ówcześnie wschodzących gwiazd w osobach Gwyneth Paltrow i Brada Pitta wspomagana. Pięć! Postaci dramatu tego - scenarzysty perfekcją, skrupulatnością opisane. Każda wyjątkowa z bagażem doświadczeń, własną zagmatwaną historią na teraźniejszy stan psychiczny wpływającą. Sześć! Dźwiękowa oprawa od otwarcia łamiąca schemat orkiestrowych, podniosłych hymnów, niepokojącymi, trwożącymi, aranżacją surową stopionymi odgłosami zastąpiona. Siedem! Scenografia kapitalną pracą kamery, zdjęć maestrią uchwycona, sama w sobie bezbłędnie jedną z głównych ról w obrazie odgrywająca. Zamykając analizy przymiotnikami zdominowane tu złożoność tego dzieła iście oszałamiająca, a  smakowanie wszelakich szczegółów szczodrze występujących pomimo wieloletniego już z dziełem tym obcowania nadal fascynująca. I tu tezę odważną postawię, iż walor decydujący z perspektywy w tym, iż ząb czasu w jakimkolwiek stopniu nie nadgryzł wartości i atrakcyjności siódemki. Ona oczywiście w prostej linii perfekcji całościowej obrazu następstwem. I być może ci nieszczęśnicy fasadowo spostrzegający, jednowymiarową dla nich, spektakularnymi morderstwami przesłoniętą wartość obrazu Finchera konstrukcję, w nim właśnie początek trendu na obleśną retorykę w kryminałach upatrują. W żaden sposób jednak w subiektywnym moim przekonaniu kicze typu Pił startu do historii detektywów Somerseta i Millsa nie mają - one przy niej niczym wydmuszka u boku jajka faberge.

P.S. Powyższe rozważania sponsorowała cyfra 7 - taki miałki, sięgający do dziecinnych wspomnień żarcik na koniec!

Frantic (1988) - Roman Polański




Okazja się nadarzyła aby żelazną klasykę oldschoolowego kina odświeżyć, zatem skrupulatnie z niej korzystając ponownie wciągnięty zostałem w bogatą w detale konstrukcję autorstwa Romana Polańskiego - tajemnicę zniknięcia żony amerykańskiego chirurga i prowadzonego w obcym mieście, kraju śledztwa. Markowy klimat produkcji Polańskiego nazbyt tu oczywisty, typowym ówczesnym europejskim duchem nasiąknięty. W przyszłości rodak nasz znakomity tropem podobnego schematu podążać się zdecyduje, w moim prywatnym przekonaniu z większym jeszcze sukcesem Dziewiąte wrota i niedawno Autora Widmo proponując. Poprawna, nazbyt szablonowa, taka rzemieślnicza kreacja aktorska jednowymiarowego Harrisona Forda nie zachwyca ale i nie odpycha, wręcz idealnie wtapiając się w specyficzną, nieco sztywną z pozoru niedopracowaną realizację. Jednako dowodem ona, że ten legendarny aktorski samouk jedynie w spektakularnych superprodukcjach typu przygód dr Jonesa, czy ratujących galaktykę rycerzy Jedi z powodzeniem się odnajduje. Tam gdzie fajerwerki pierwszoplanowe, a umiejętności aktorskie w tle głęboko ze znaczeniem dla filmu znikomym. Pomimo wszelkich rażących z perspektywy już lat i dokonań współczesnego kina wad, Frantic zdecydowanie to wartość sama w sobie, godna swego wśród legend miejsca. Atmosfera obrazu tu unikalna, obecnie w dzisiejszym kinie prawdopodobnie już nie do odtworzenia.

niedziela, 18 sierpnia 2013

Bloodbath - Resurrection Through Carnage (2002)




Rok 2002 sypnął w oczy moje liczną ekspozycją atrakcyjnych muzycznych zjawisk, jednako do kanonu przeszły te przede wszystkim z niszy rockowej o charakterystyce nawiązać starającej się do stonerowo-bluesowej podrasowanej współczesnością tradycji. Pośród jednak tychże dwa krążki z szeroko rozumianego szwedzkiego deathowego podwórka wbić się zdołały. Morning Star weteranów z Entombed, swoje kroki śmiało kierujących po inspiracje do brudnego garażowego rocka, tworząc hybrydę death'rollem określaną oraz zaskoczenie w postaci zupełnie niespodziewanego pełnego albumu projektu czterech zasłużonych dla szwedzkiego łojenia o różnorakiej gatunkowej proweniencji person. Grzali sobie gdzieś w zatęchłych piwnicach tak z sentymentu ten rasowy death metal i nie zakładali zapewne, iż z tego zalążek impulsu do wybudzenia spoczywającej od ładnych lat kilku w letargu  sceny będzie. Zadziwieni death maniacy starej skandynawskiej szkoły swoje podkrążone ślepia ze zdziwienia przecierali, gdy do ich małżowin dotarły dźwięki wbite w Resurrection Through Carnage. Nikt tak od dawna skutecznie nie szarpał strun w archaicznym szwedzkim deathowym wydaniu! Proste z przytupem, bezpośrednie rytmicznie galopady podstawą oczywistą tej sentymentalnej wycieczki do przełomu dziewiątej i dziesiątej dekady XX wieku, podbite rasową tłustą produkcją na pierwszy plan wysuwającą miarowe rzężenia gitarowej masy. Największy jednakowoż walor akurat tego celnego strzału prosto w ryj w misternie rzeźbionych, pozostających w łepetynie na długo jeszcze po wybrzmieniu melodyjnych pasażach, rozrywających przestrzeń swoją dominującą w finalnym odbiorze krążka intensywnością. Tematy melodyczne sprytnie aranżacyjnie splecione z markowym, brutalnym, przeszywającym wokalnym charkotem jedynego i niepowtarzalnego sternika Opeth. Jego ekwilibrystyka ograniczona do skutecznego zdzierania gardła, bez uzurpowania sobie pełnej supremacji, ona wypełniająca przestrzeń wspólnie z gitar pracą - tam gdzie przewodni temat zanika bulgot i flegma Akerfeldta wylewać się poczyna. Kapitalna to, rozkoszy pełnej dostarczająca szlamem i posoką tryskająca kąpiel, brutalna zdecydowanie, z tradycji poszanowaniem, śmiało wszystko co najciekawsze przez lata w niej wypracowane z sukcesem eksploatująca. Taki to doskonały w swej trywialności szczery do bólu niezobowiązujący dźwiękowy podkład do męskiego rytuału z czystą, śledziem i galaretą w roli głównej.

P.S. Na ten rytuał nie wpuszczam bez spranego old schoolowego t-shirtu! :)

piątek, 16 sierpnia 2013

No Country for Old Men / To nie jest kraj dla starych ludzi (2007) - Joel Coen, Ethan Coen




W skrócie rzec by można - prowincjonalny twardziej kontra konsekwentny bezkompromisowy świr, plus doświadczony szeryf weteran i kmioty z mlekiem pod nosem. Jednak sprowadzenie tej produkcji do tak lakonicznego streszczenia grzechem niewybaczalnym, zatem aby uczciwie ukazać geniusz owego obrazu, słów kilka więcej odnośnie wrażeń. Javier Bardem tu klejnotem najwyższej klasy, bowiem postać Antona Chigurha przez niego kreowana skupiła na sobie pełnie niemal mojej uwagi. Aktorski to unikat w każdym detalu, obłędne oczy, upiorne z nich płynące spojrzenie, zimny, przeszywający sposób mówienia, wystudiowana beznamiętna poza, wszystko skumulowane w jednym monolitycznym, precyzyjnym, kapitalnie odegranym profilu psychopaty. W tle natomiast, gdzieś na margines przez spektakularną postać Chigurha zepchnięte w przekonaniu moim sedno i refleksja centralna. Zakamuflowana pod postacią szeryfa, który gdzieś z boku obserwując wydarzenia, nie wpływając na nie w sposób istotny gorzką prawdę o pewnej apokaliptycznej tendencji nam przekazuje. Nic nie ma już wartości w świecie gdzie bezpodstawna przemoc codziennością, a brak szacunku dla człowieka nikogo już nie dziwi. Bracia Coen to już bez wątpienia legendy kina, markowy szlif ich filmowego dorobku absolutnie genialny bez względu na konwencje w jakiej się poruszają, jednakowoż moimi faworytami obrazy o typowo męskim tematycznie sznycie i cieszę się ogromnie, iż To nie jest kraj dla starych ludzi do owej kategorii nawiązuje. Mozolnie to rozwijana historia, wciągająca w swoją otchłań, intrygująca, wzbudzająca autentyczny podziw błyskotliwymi, precyzyjnie skonstruowanymi dialogami o celnym przesłaniu i wyrazistą narracją. W przypadku tym idealne to wbicie się w manierę Fargo z subtelnym dotykiem stylu Tarantino.

P.S. I ta obłędna fryzura Chigurha - żywcem zdjęta z głowy Jacka Żytkiewicza - kultowego stołecznego taksówkarza. :)

środa, 14 sierpnia 2013

Sunset Limited (2011) - Tommy Lee Jones




Kameralna, zwięzła to teatralna w formie trzecia reżyserska produkcja Tommy Lee Jonesa. Majstersztyk dwóch kapitalnych aktorów z błyskotliwymi inteligentnymi dialogami - i tu brawa oczywiste za nie dla Cormacka McCarthy'ego. I sensu brak w przytaczaniu w detalach o czym ten sceniczny dramat, bo streszczanie go mija się absolutnie z celem, trzeba całościowo ująć, smakować tą maestrię zaklętą w oszczędną, korzenną formę. Refleksja tylko moja taka, że w biegunowo odmiennych postaciach, ich przekonaniach, filozofii życiowej oczywiste dualistyczne (może tylko pozornie) prawdy ukryte. Mianowicie zderzenie tu dróg, gdzie pytanie mnoży pytania zamiast oczekiwanych odpowiedzi udzielać z przekonaniami opartymi na schemacie przyjęcia założonej idei i skrupulatnym skumulowaniu w niej wszystkich dostępnych rezultatów. To innymi słowy rozpoczęcie poszukiwań w punkcie centralnym i wokół budowaniu wiedzy w kontrze do skierowania do jądra ideologicznych założeń, wszelkiej nowej myśli, wątpliwości w ich zawartych zawsze na korzyść idei centralnej rozpatrywania. Przekonanie, iż człowiek niepokorny bada rzeczywistość w miarę posiadanych dostępnych narzędzi, wiedzy czy doświadczenia bez filtrów ideologicznych, często ciasnych założeń - bez uznawania gotowca (on czasem jedynie punktem wyjścia). Pokorny zaś akceptuje tego gotowca bez jakichkolwiek wątpliwości, nie pozwala na zburzenie w swoim mniemaniu trwałego pewnika, skupia swój wysiłek wyłącznie na jego ochronie. Nie dopuszcza takiej możliwości z obawy o podkopanie fundamentów i konieczności wznoszenia konstrukcji od nowa. Pytanie tylko, który z nich bardziej spokojny, pogodzony w świecie schematów? Który uniknie frustracji? Chyba to oczywiste, jednak który szansę posiada na odkrycie prawdy. Chyba, że naiwnie zakładać, iż cała ona już od dwóch tysięcy lat znana, a wszelacy bohaterowie nauki i sztuki z przeszłości nieistotni i bezwartościowi. Obsesje jakie częstokroć nimi kierowały spokojnych duchem z nich nie czyniły - wyłącznie niepokornych w opozycji do skostniałych idei, prześladowanych, niezrozumianych przez co emocjonalnie nadwrażliwych, skłonnych do zachowań skrajnych. Ok pofilozofowałem sobie! :) Zachęcam zatem do poświęcenia 90 minut na tą wyśmienitą ucztę, tam punkt zaczepienia i klucz do moich powyższych przemyśleń.

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Sepultura - Roots (1996)




Zwięźle w pochwalnym tonie będzie! Nikt ani wcześniej ani później już nie władał gromami z taką mocą i wyrazistością! Album ten w prostej linii rozwinięciem pomysłów z poprzedniczki, wszelako z jeszcze oczywistszym nawiązaniem do korzennej rytmiki i tradycji ojczystego regionu. Fundamentalnie wokół rytmicznej osi poskręcany, przebogaty w nietuzinkowy egzotyczny puls, liczne trudno identyfikowalne instrumentarium z aurą niemal wojennej, autentycznie plemiennej wibracji. Szczekliwe, charczące, potężne wokale Maxa plus egzotyczne zaśpiewy indian z plemienia Xavante, zestrojone precyzyjnie z warstwą muzyczną w jednolitą masywną konstrukcję za pośrednictwem kapitalnej zręczności aranżacyjnej. Brzmieniem potężnym w studyjnej obróbce materiał obficie potraktowany - głośniki dudnią, buczą, a membrany poddawane wytrzymałości dynamicznie wypruwają z siebie tą zmasowaną bulgoczącą organiczną materie. Hipnotyczny sznyt wyrazisty to odczucie niczym rytuał przeprowadzany przez szamana, pochłaniający byt w niewytłumaczalnym naukowo, niezrozumiałym tańcu z własną podświadomością, pośród osobistych demonów. Tak Sepa w oryginalnej formie żywot kończyła, nowy ląd odkryła z niezrozumieniem i dezaprobatą starych fanów się zderzając. Ja jednako szanując także thrash-deathowy rozdział formacji, świeżością i ówczesnym rozwojowym szlakiem Sepultury pochłonięty do dzisiaj pozostaje, żałując jedynie, iż ten grzmot niestety kresem jej ewolucji.

niedziela, 11 sierpnia 2013

Rage Against the Machine - Rage Against the Machine (1992)




Pojawili się, pierdolnęli z grzmotu mocą i nic nie było już takie same! Niestety równie szybko nieco rozczarowali kolejnymi krążkami i jedynie debiut w mojej kolekcji wśród dzieł wybitnych miejsce odnalazł. I tu historia sentymentalna się wkrada mianowicie pamiętam doskonale jakby wydarzenia poniższe wczoraj zaledwie miejsce miały. Dorywczą robotę jako dojrzały nastolatek posiadałem, ojcu w codziennej tyrce starałem się pomagać i choć dłonie me delikatne do pióra, współcześnie klawiatury stworzone prawdziwie męskiej roboty nie unikałem. Kasę w pocie czoła ciężko zarobioną potem z drżącymi łapskami i w podnieceniu bijącym serduchem do muzycznej świątyni, tfu! - sklepu płytowego poniosłem by na upragnione albumy wymienić. A były to wtedy Roots brazylijskiej potęgi i dwójka RATM. Rozczarowanie jakie przyniosło Evil Empire przez czas jakiś próbowałem ze świadomości wyrzucić, na siłę przekonać się do tego materiału. Poległem jednak finalnie na tym placu boju, godząc się bezsilnie, że garść srebrników w błoto wyrzuciłem! Tak młodzieży jakimś może cudem to czytająca, zabłąkana w sieci przestrzeni, takie to czasy były, iż by muzyką się cieszyć konkretnym groszem trzeba było sypnąć - nie za darmochę, tylko miedziaki na ladę! Do rzeczy! O albumie z tym płonącym mnichem miało przecież być! Świeżość to w owym czasie synonim debiutu RATM, tak porywająca, iż ja w dużym dystansie pozostający w stosunku do wszelkiego rodzaju raperskich (współcześnie hip-hopowych) nawijań, tym co Zack de la Rocha proponował zostałem pochłonięty bezwzględnie. Pomimo tej skandowanej maniery wokalne popisy tego urodzonego frontmana zdecydowanie w innej przestrzeni zdawały się egzystować. Wraz z basowymi, rozszalałymi pochodami Tima Commerforda, perkusyjnym groovem Brada Wilka i bujającymi niemiłosiernie, oryginalnymi w strukturze riffami Toma Morello kreowały innowacyjną jakość. Kapitalne dynamiczne kompozycje ze stopniowanym z intuicją napięciem, punktami kulminacyjnymi, szeroką paletą pisków, sprzężeń, fascynowały i pozostawiały ślad w świadomości, przyciągały niczym magnes w swoje objęcia. Efektem związku z tym krążkiem krótka przygoda z crossoverem i hard core'm, dzięki czemu wiedza moja o szeroko rozumianej scenie rockowej lat 90-tych bądź co bądź głębsza. Na koniec gorzko-słodka refleksja mi się nasuwa. Jedna z najbardziej mnie rozczarowujących ostatecznie to kariera, debiutem miażdżąca i równią pochyłą kolejnymi albumami w otchłań jałowości zepchnięta. W żadnym razie dwójka i trójka całościowo do mnie nie przemówiła, pomimo licznych prób jakie podejmowałem aby sytuacja ta uległa zmianie. Wybiórczo znalazłem tam wartościowe kompozycje jednak upchnięte pośród miałkiego sąsiedztwa. Na szczęście kręgosłup, a może organ zawiadujący w postaci instrumentalnego tria wraz z Chrisem Cornellem w konszachty wszedł i trzema kolejnymi albumami pod szyldem Audioslave w zupełności mnie usatysfakcjonował, ale to już zupełnie inna historia.

P.S. Tak, tak pamiętam i pominąć nie mogę trzydziestosekundowego udziału Maynarda Jamesa Keenana w Know Your Enemy! :)

Coheed and Cambria - No World for Tomorrow (2007)




Rok 2007 przyniósł sporo doskonałej muzyki o szerokim spektrum gatunkowym, jednakże w obrębie moich zainteresowań fundamentalnie tkwiących w gitarowym rzemiośle. Wśród nich  perła w postaci No World for Tomorrow Coheed and Cambria, odkrytych przeze mnie w 2005 roku za sprawą porywającego From Fear Through the Eyes of Madness. Drugie spełnienie w przygodzie z CaC za sprawą obcowania z tym krążkiem mi dane było - póki na mojej drodze nie stanęli wyobrazić w stanie sobie nie byłem, aby takie perfidnie przebojowe młócenie tak wkręcić mnie zdołało. Nucę, a nawet wykorzystując sporadyczną pustkę jaka mnie otacza śpiewam bez krępacji wraz z Claudio, gitarę powietrzną eksploatuje, miotam się w energicznym obłędnym tańcu. Takie efekty każdorazowo odsłuchu tego albumu mi towarzyszą, gdyż dynamika, energia i żywiołowość wespół z nienaganną techniką instrumentalistów i kompozycyjnym talentem porywa bez reszty. Zero przypadku, wypełniaczy zwyczajnej słabizny tylko i wyłącznie bezpretensjonalna, kapitalna rozrywka na najwyższym poziomie. Wykreowana ona na fundamencie niczym nie ograniczonej wyobraźni, bogactwie pomysłów, w ramy progresywne wtłoczonych o nowoczesnym sznycie, finezyjnej, nie spętanej żadną sztuczną konwencją. Przede wszystkim bezczelnie przebojowa aczkolwiek w żadnym stopniu z banalnym kitem utożsamiana, unikająca tej pułapki za sprawą zuchwałego wyczucia w egzystowaniu na granicy pomiędzy artyzmem, a przebojową miałkością. Zdecydowanie progresywna jednak bez tej nadmuchanej, nadętej otoczki - ona dla pożytku kompozycji, nie dla progresywnego założenia. I na zakończenie podkreślić muszę walory  bujającego, płynnego, pełnego finezji finałowego zamknięcia w postaci The Road and the Damned wspólnie z On the Brink. Miód najsłodszy, balsam dla mojej muzycznej wrażliwości. Cudne!

sobota, 10 sierpnia 2013

The Wrestler / Zapaśnik (2008) - Darren Aronofsky




Darren Aronofsky to dla dobrego kina miłośników postać wybitna, gdyż trudno przejść obojętnie obok jakiejkolwiek z jego produkcji. Fakt, mogą się one komuś nie podobać, bo forma ich zdecydowanie niehollywoodzka, jednak zawsze do refleksji skłaniająca. Każdy obraz to wyjątkowa nietuzinkowa historia opowiadana w sposób dosadny i surowy. Analizować teraz jego filmowego dorobku, wszystkich obrazów nie zamierzam, zapewne jak samozaparcia i czasu mi nie braknie będę robił to systematycznie. Tu i teraz jedynie refleksji i spostrzeżeń kilka w temacie Zapaśnika nie poskąpię! Przede wszystkim castingowy to majstersztyk z zaangażowaniem tej pochlastanej chirurga plastycznego skalpelem gęby Mickey'a Rourke'a. Nie wyobrażam sobie bowiem po wielu już seansach, by ktokolwiek inny z takim realizmem odzwierciedlił złożoność postaci Randy'ego. Gorzka zakulisowa prawda o amerykańskiej, festynowej odmianie zapasów tu osią. Taka co zdziera z tego show bezlitośnie oficjalną spektakularną zasłonę medialną. Buduje nową perspektywę spojrzenia na ten z pozoru dziecinny teatrzyk (daleko mu do niego szczególnie w wersji prowincjonalnej), pozostawiając pomimo ogólnego niezrozumienia mojego dla tego rodzaju rozrywki pełen szacunek i podziw oczywisty dla fizycznej sprawności i poświęcenia głównych jego aktorów. Obraz to przygnębiający, ociekający prawdziwymi emocjami, tryskający wręcz nimi w wielu fragmentach. Pozbawiony koloryzowania w sposób bezpośredni ukazujący dramat człowieka przegranego, zrzuconego z piedestału. Porzuconego przez sezonową popularność, odartego z blasku, uzależnionego od farmakologii permanentnie stosowanej. Wyblakła gwiazda w fałszywej herosa postaci, to zwykły człowiek w niezwykłych okolicznościach egzystujący, poszukujący ciepła i intymności, starający się bezskutecznie na nowo ułożyć sobie życie. Rozbitek zagubiony, bez umiejętności przetrwania w środowisku obcym, bez szans na sukcesem zakończony szybki, spóźniony finalnie kurs relacji z najbliższymi. Wniosek końcowy logiczny, potwierdzający prawdę oklepaną, że wyrwanie się z uzależnienia od świateł sceny dla wszelkich gwiazd wręcz niemożliwe - powrót do zwykłej egzystencji szokiem dla nich zbytnim!

P.S. Za cholerę nie wiem co tam obecnie słychać u Hulka Hogana ale jak w mordę strzelił te tlenione pióra z nim mi się kojarzą!

czwartek, 8 sierpnia 2013

This Must Be the Place / Wszystkie odloty Cheyenne'a (2011) - Paolo Sorrentino




Stwierdzenie Cheyenne'a, że "Moje życie jest raczej w porządku", to klucz do tej ciepłej, pełnej emocjonalnej głębi ballady o wiecznym chłopcu i poszukiwaniu przesilenia. Pozornie groteskowa, kapitalnie odegrana przez Penna postać ukryta pod krzykliwym wizerunkiem, to w rzeczywistości wrażliwa, na swój sposób szczęśliwa osobowość. Wyraźnie niestety zmęczona tkwieniem w schemacie, masce, skorupie już przyciężkiej - odczuwająca trudno definiowalną potrzebę przełomu. Odnajduje go, pozbawiony początkowo tej świadomości, daje porwać się wydarzeniom, reaguje spontanicznie, płynnie dąży do celu. Spotyka w podróży tej galerie osobliwości, z którymi dzieli się prawdziwą życiową wiedzą tak bardzo kłócąca się z tym szczeniackim wizerunkiem - jednako najistotniejsze, iż postaci te pomagają odkryć mu siebie.  Jedna z najdojrzalszych to historii jakie dane mi było obejrzeć na ekranie, prawdziwa kopalnia życiowych mądrości nie pozbawiona jednako wyrafinowanego poczucia humoru. Specyficzna komedia o poważnych sprawach, zabawna ale przede wszystkim pouczająca, wtłoczona w formę którą odbiera się niemal wszystkimi zmysłami - smakuje, kontempluje. Powolne odkrywanie symbolicznych tajemnic fabuły procesem wybornym niczym fascynująca układanka. Każda scena bogata w zaklętą w sobie magię, ulokowane w nich setki subtelnych szczegółów o niebagatelnym znaczeniu nie tylko dla zrozumienia tego obrazu, ale przede wszystkim odkrywania osobliwych bohaterów. Muzyka tutaj integralną, spójną częścią tego wybitnego konceptu, płynnie wraz z barwnymi pełnymi artyzmu ujęciami budująca fantazyjny, surrealistyczny klimat - zrazu kołysząca, by w zimnych sekwencjach przeszywać swoją intensywnością. Wybitne to kino, zrozumiałe tylko dla osób dojrzałych by podeprzeć się dwiema z licznych wytrawnych myśli głównego bohatera - tych co pojęły już znaczenie słów: "Bezwiednie przechodzimy od wieku w którym mówimy takie będzie nasze życie, do wieku w którym stwierdzamy "takie jest życie, to życie"... pełne pięknych rzeczy"! 

środa, 7 sierpnia 2013

The Company Band - The Company Band (2009)




Absolutnie nie zamierzam wypieszczonymi słowami materiału tego opisywać, bo słów tu nie potrzeba tylko bezpośredniego przesłania powielania! Rock żyje i za skurwysyna nie zdechnie, choćby wszystkie wpływowe media lachę na niego solidarnie położyły. Bo on to jakby to trywialnie nie zabrzmiało, nie jakaś przelotna szczeniacka moda lub "widzi mi się" celebryckiego środowiska. On stylem życia, filozofią czerpania radości z niego lub jak kto woli, stanem umysłu niczym Krispersonmania - jeśli trybicie czytający co mam na myśli. ;) Rock nie mydleniem oczu, sprzedawaniem naiwniakom iluzji, tylko realnym odzwierciedleniem ludzkiej egzystencji - jej zakrętów, długich monotonnych prostych, męczących podjazdów czy ożywczych zjazdów. Taką filozofią bez wątpienia przesiąknięci główni aktorzy przedsięwzięcia zwanego The Company Band, bez upozowanej napinki z wyłącznie pierwszorzędnym porywającym feelingiem i soczystym groovem. Taki muskularny, odrobinę śmierdzący browarem, tryskający testosteronem południowo-amerykański rock z bujającym rytmem, rubasznym riffem, konkretnym, wyrazistym wokalem Pana Brody (znacie personę?) oraz nonszalanckim, aroganckim parsknięciem w stronę wymuskanych plastikowych div i nieważne damskich czy męskich. Pytanie stąd dlaczego do kurwy nędzy za oceanem rockowymi synonimami wszystkie te pseudo-heavy panienki określane, a takie zjawiska ignorowane? Pytam Amerykę i szeroki jej przekrój społeczny od grubasów z resztkami ketchupu i musztardy na ryjach po wystylizowane, nadmuchane odżywkami męskie laleczki. Się nadąłem, aż mi żyłka skroniowa zapulsowała. ;) 

P.S. Jeszcze jedno albo i dwa! Proponuje do programu krążka wbić cztery petardy z debiutanckiego mini, a całość finalnie wzbogacona jeszcze większej jędrności nabierze. A do tego jeszcze w roku ubiegłym kapitalną EP-ką błysnęli dając nadzieje na kolejny długograj! Ciesze się bardzo! Oj bardzo!

Jurojin - The Living Measure of Time (2010)




Czekam już niemal wieki na pełne, w postaci longplaya otwarcie kariery przez owych gentelmanów! Od trzech lat zwodzony zapowiedziami i migawkami ze studia, jednak nadal bez namacalnego dowodu satysfakcji - spełnienia dostarczającego. Odkrycie to w mniemaniu moim porywające i może nie do końca to ta sama nisza co Coheed and Cambria, jednakże bez wątpienia ten sam rodzaj dźwiękowej wrażliwości i nieograniczonej wyobraźni. Swoboda malowania dźwiękiem, rytmicznej ekspresji, kreowania subtelnych akustycznych przestrzeni na zmianę z pulsującą witalną, nieszablonowo bogatą, kolorową fakturą iście urzekająca. Eksploracja terenów oczywistych jednak z nowej jakościowo perspektywy - takiej śmiałej plastycznie wraz z egzotycznymi inklinacjami, w pełni w kształcie kompozycji usprawiedliwionych cechą nadrzędną tego albumu. Mistyczne to poniekąd przeżycie porównywalne zapewne z uniesieniami o religijnym charakterze (tymi szczerymi oczywiście - nie sztucznie aranżowanymi) i choć przeżycia o takim obliczu mi zdecydowanie obce to w dźwiękach z albumu tego odnajduje jak myślę takiego rodzaju spełnienie. Żaden to substytut ani parareligijne zabobonne doznanie tylko realne uduchowione maksymalnie doświadczenie. W dobie odhumanizowanej tępej egzystencji taka duchowa strawa niczym łyk świeżego ożywczego powietrza w otaczającym gnębiącym duszącym smogu. Apetyt zaostrzyli wysoce i trudno zapewne im będzie go zaspokoić nadchodzącym pewnie w końcu pełnowymiarowym materiałem, jakkolwiek wierzę w ich możliwości inaczej z drżącymi łapskami i silnie bijącym serduchem nie oczekiwałbym nawiązując do mistyki - na ich ponowne przyjście w chwale!

wtorek, 6 sierpnia 2013

Black Country Communion - Black Country (2010)




Debiut ów choć w perspektywie czasu tak nieodległy od krążka zamykającego na dzień dzisiejszy  dyskografie super grupy, prezentuje się niczym klejnot - taki nieoszlifowany, bardziej w oparach instrumentalnej spontaniczności unurzany niż schematem wymuskanym przesiąknięty. Pełny bluesowego feelingu jednak z nutą hard rockową, dopieszczony umiejętnościami instrumentalnymi, wirtuozerią wykonawczą. W odpowiednich proporcjach radosny, ale i jednocześnie nastrojowy, zadumany jednak zawsze dynamiczny i pulsujący - kawał klasycznego nawiązania do rockowej tradycji. Każda kompozycja zawarta w monstrualnych, pozbawionych wszelako monotonii, siedemdziesięciominutowych ramach całości, to majstersztyk z rozwijanymi z wprawą tematami, budowanym płynnie napięciem, pięknymi wielowarstwowymi solówkami, sekcją rytmiczną ze świetnym timingiem i żywym, organicznym pulsem. Klawiszowe tła tutaj klasyczne, szlachetne, trafnie położone, niedominujące ale na tyle wyraziste by odgrywać równie kluczową rolę. Nośny to album, przebojowy jednak pozbawiony mdławego przelukrowania, soczysty brzmieniowo ze szlachetnym groove'm. Wokalna ekwilibrystyka Hughesa i Bonamassy olśniewa, a idealnie wbite linie wokalne z  soulowymi inklinacjami, pełnymi porywających harmonii fascynują swoją strukturą. Czysta, niczym nieskrępowana przyjemność gry płynie z tej produkcji, młodzieńcza świeżość i ekspresja tych w większości wiekowych już muzyków na czele z przeżywającym wyraźnie ostatnio drugą młodość Glennem Hughesem - cieszy niezmiernie ta dojrzałość wespół ze szczeniacką fantazją i pasją. Black Country to realny wehikuł skutecznie przenoszący do najszlachetniejszych czasów w muzyce! Jednoznacznie jeden z najdoskonalszych powrotów do konwencji, która ówcześnie dla wielu niesłusznie trupem niewskrzeszalnym.

P.S. Tak dla mnie powinno brzmieć dzisiejsze Deep Purple, zamiast silić się na pseudo progresywne czy sięgające muzyki środka wycieczki!

czwartek, 1 sierpnia 2013

Testament - The Gathering (1999)




Krótko będzie, tak esencjonalnie gdyż stosunek do tej petardy nabożny we mnie, od lat utwierdzony i niepodważalny stąd skromność i oszczędność słowa dominować powinna by pycha mojego poddaństwa nie zainfekowała! W specyficznych okolicznościach wakacyjnej, wtedy jeszcze młodzieńczej eskapady nadmorskiej adoracyjne uwielbienie zrodzone - pielęgnowane od lat już czternastu, finalnie kultem określone. Jadowity to Testament ikonami w składzie onieśmielający - porywający bombardiera Lombardo salwami, rozrywającymi przestrzeń wirtuozerskimi pasażami Jamesa Murphy'ego, gęstą strukturą linii basu, palców DiGiorgio sprawnością utkanych oraz legend formacji w osobach Billy'ego i Petersona magią okraszony. To modelowe hybrydowe scalenie deathowej furii i agresji z thrashu motoryczną dynamiką i chwytliwością. A ryk indiańskiego wodza o posturze bizona tylko zwieńczeniem tej misternie zbudowanej, pełnej maestrii konstrukcji i jedynie smutku ziarno niewielkie w ekstatycznym uniesieniu zawarte w żadnym stopniu wszak z samym krążkiem nieidentyfikowane. Żal bowiem odniesiony do poprawności i kalkulacji finansowych, które źródłem zapewne dalszych płytowych grupy posunięć z cech o wyjątkowości The Gathering przesądzających, kolejne albumy ograbiając. Nie uchwycili bowiem w studyjnym wydaniu przez kolejnych lat naście już emocji w tak piorunującą jakość. A ja tak bardzo pragnę sponiewierany zostać nawałnicą o takiej mocy, mistycznym doznaniem równym temu jaki udziałem moim podczas dziewiczych, ówczesnych odsłuchów tego pomnikowego dzieła!

Drukuj